Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Proszę Pana, niech pan chwile poczeka.
Ja naprawdę nic Panu nie zrobię,
Ja nic od Pana nie chce.

Proszę Pana, ja nie umiem tak żyć.
Pan wie o czym mówię.
Tylko Pan potrafi mnie zrozumieć.
Ta kawa, to popołudnie.
Czasem myślę, że to się nigdy nie zdarzyło.
Ale przecież Pan jest,
Więc i zapach latte jest prawdziwy.

Proszę Pana, niech pan chwile poczeka.
Tylko jedno zdjęcia do albumu,
Tak na dowód dla niedowiarków.
Ja się nie poddam, niech Pan się nie martwi.
Pan jest bardzo intrygujący.
Zawsze Pan powtarza, że odchodzi,
A wciąż tu jest, ale nie chce wiedzieć dlaczego.

Proszę Pana, niech Pan chwile poczeka.
Niech mi Pan pozwoli zanucić tą piosenkę
I założyć tamtą suknie.
A później niech pan już idzie i już nie czeka.
Przecież to ja zawsze czekam na Pana,
Zwłaszcza wtedy gdy jest Pan tuż obok.
Nie będę płakać.
Nie chce żeby Pan widział jak płacze.
Proszę Pana, tak naprawdę ja nie chce
Żeby pan odchodził,
Ale wiem, że Pan przecież musi.
Tylko niech Pan czasem do mnie wróci,
Choćby w nocy, na kilka sennych minut.

Proszę Pana, niech pan chwilę poczeka.
Ja tak za Panem tęsknie,
A kawa stygnie tak szybko.
Ciągle zmieniam zdanie, a Pan się spieszy.
Proszę Pana, Pan wróci.
Nie dziś, nie jutro,
ale Pan wróci na pewno.
Jedwabny szal, nonszalancki uśmiech i bal.
O tak.
Pan wróci właśnie na ten bal,
A ja tu na Pana poczekam,
Z małą czarną w filiżance.

Proszę Pana, niech Pan jeszcze chwilę poczeka…

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.




Żałosne, dyskryminujące, ciężkie w słowie i wtórne bardzo, jak przedpotopowa kalka, to już było i nic nie wnosi - gorsze od skowytu takiej jednej "na zakręcie" - nie dla mnie, ale pozdrawiam.
A warsztatowo sztubackie , sorki za nit od serDca!
kasia
Opublikowano

Oj, oj. Kasia tak ostro!
A mnie zaintrygowała treść i przekaz. Oczywiście - wymaga dużej przeróbki i uporządkowania, ale pociąga mnie ta naiwność. Dla mnie ma to urok. Proponuję moją przeróbkę, ale innym nie musi podobać się. Ja tak mam i pozdrawiam autorkę.

Proszę Pana
niech pan chwilę poczeka
naprawdę nic panu nie zrobię
nic od pana nie chcę

nie umiem tak żyć
pan wie o czym mówię
tylko pan potrafi mnie zrozumieć
ta kawa to popołudnie

czasem myślę że to się nigdy nie zdarzyło
ale przecież pan jest
i zapach lata jest prawdziwy

niech pan chwile poczeka
jedno zdjęcie do albumu
na dowód dla niedowiarków
nie poddam się niech pan się nie martwi

pan jest bardzo intrygujący
zawsze pan powtarza że odchodzi
a wciąż tu jest
ale nie chcę wiedzieć dlaczego

niech mi pan pozwoli zanucić piosenkę
i założyć tamtą suknię
zawsze czekam na pana
zwłaszcza gdy jest pan tuż obok

nie będę płakać
nie chcę żeby Pan widział
tak naprawdę nie chcę
żeby pan odchodził

ale wiem że pan musi
niech pan czasem do mnie wróci
choćby w nocy na kilka sennych minut

ja tak za panem tęsknię
kawa stygnie tak szybko
ciągle zmieniam zdanie a pan się spieszy
proszę pana pan wróci
nie dziś nie jutro
ale pan wróci na pewno
jedwabny szal nonszalancki uśmiech i bal

o tak
pan wróci na ten bal
a ja tu na pana poczekam
z małą czarną w filiżance

Opublikowano

hej, Kaśka, popatrzże (:P) na to inaczej!
może efekt jest niezamierzony, ale mnie się podoba ta głupia nieco gadatliwość peelki. widzę mężczyznę po drugiej stronie odbioru, który, przerażono-zrezygnowany kiwa głową dla świętego spokoju ;)

Opublikowano

Może nie jest to oryginalne, może jest kiepskie technicznie, może komuś się zwyczajnie nie podoba. I jestem wdzięczna za wszelkie uwagi, ale tylko za te mądre. Ważne, że rozumieją to ci, którzy powinni zrozumiec. Kochanowski czy Gałczyński, pisali dla świata. Ja pisze dlatego, że lubie i tego potrzebuje. Jeśli dla niektórych poezja to sama "perełki" o nienagannej technice to szczerze mówiąc, jest mi ich żal. Ale przeciez nie musimy się zgadzac, prawda?

Pozdrawiam.

Opublikowano

Obawiam się, że może trafiłaś nie na to forum. Tutaj się wszyscy
chcemy czegoś nauczyć, wymieniamy się doświadczeniami,
staramy się sobie nawzajem pomóc, dla dobra wiersza.
Po przeczytaniu, wpisujemy pod wierszem swoje odczucia i oceny.
Możemy się mylić, ale nie oczekuj samych pochwał, jeśli odczucia
na temat wiersza - są inne.
Jeśli uważasz, że wiersz jest gotowy, to umieść go w tym dziale.
Dla wierszy, które wymagają dopracowania (a ten taki jest),
mamy dział powyżej - "Warsztat - gdy wiersz jeszcze nie gotowy".
Tam, bardziej pomagamy, tutaj, bardziej - oceniamy.
Przemyśl to, proszę, i nie obrażaj się; żeby pisać coraz lepsze wiersze,
"technika" też jest ważna. Musisz sobie odpowiedzieć na pytanie:
czy chcesz tylko przedstawiać swoje wiersze, czy się uczyć pisać je, coraz lepiej?
Zachęcam do tego drugiego.
Serdecznie, życzliwie pozdrawiam
- baba

  • 3 tygodnie później...
Opublikowano

Może to zbyteczne co teraz pisze, ale nawet w wirtualnym świecie powinny obowiązywac jakieś zasady. Chciałam wszystkich przeprosic za swoją dosc egoistyczną postawę. Z perspektywy czasu widzę, że ten wiersz to nic specjalnego i widzę też, że tak naprawdę nie liczyłam na pochwały, ale na zrozumienie. Myślałam, że ludzie, którzy kochają poezje, zrozumieją ból, rozpacz jaka mną zawładneła. Wiem, wybrałam sobie kiespki sposób, ale lepiej coś zrozumiec późno niż wcale. Ktos uświadomił mi, że prawdziwa sztuka nie powstaje w chwili wzburzenia, ale kiedy emocje już nieco opadną i może na wszystko spojrzec spokojniej i ubrac uczucia w odpowiednie słowa. Tak więc zgadzam sie z waszą krytyką, może nie w 100%, ale w większości macie racje. Oceniacie wiersze, nie człowieka i taka jest wasza rola, o czym będe pamiętac.

Pozdrawiam.

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Ponura polska jesień, Przywołuje na myśl historii karty smutne, Nierzadko także wspomnienia bolesne, Czasem w gorzki szloch przyobleczone,   Jesiennych ulewnych deszczy strugi, Obmywają wielkich bohaterów kamienne nagrobki, Spływając swymi maleńkimi kropelkami, Wzdłuż liter na inskrypcjach wyżłobionych,   Drzewa tak zadumane i smutne, Z soczystych liści ogołocone, Na jesiennego szarego nieba tle, Ponurym są często obrazem…   Jesienny wiatr nuci dawne pieśni, O wielkich powstaniach utopionych we krwi, O szlachetnych zrywach niepodległościowych, Które zaborcy bez litości tłumili,   Tam gdzie echo dawnych bitew wciąż brzmi, Mgła spowija pola i mogiły, A opadające liście niczym matek łzy, Za poległych swe modlitwy szepcą w ciszy,   Gdy przed pomnikiem partyzantów płonie znicz, A wokół tyle opadłych żółtych liści, Do refleksji nad losem Ojczyzny, W jesiennej szarudze ma dusza się budzi,   Gdy zimny wiatr gwałtownie powieje, A zamigocą trwożnie zniczy płomienie, O tragicznych kartach kampanii wrześniowej, Często myślę ze smutkiem,   Szczególnie o tamtych pierwszych jej dniach, Gdy w cieniu ostrzałów i bombardowań Tylu ludziom zawalił się świat, Pielęgnowane latami marzenia grzebiąc w gruzach…   Gdy z wolna zarysowywał się świt I zawyły nagle alarmowe syreny, A tysiące niewinnych bezbronnych dzieci, Wyrywały ze snu odgłosy eksplozji,   Porzucając niedokończone swe sny, Nim zamglone rozwarły się powieki, Zmuszone do panicznej ucieczki, Wpadały w koszmar dni codziennych…   Uciekając przed okrutną wojną, Z panicznego strachu przerażone drżąc, Dziecięcą twarzyczką załzawioną, Błagały cicho o bezpieczny kąt…   Pomiędzy gruzami zburzonych kamienic Strużki zaschniętej krwi, Majaczące w oddali na polach rozległych Dogasające płonące czołgi,   Były odtąd ich codziennymi obrazami, Strasznymi i tak bardzo różnymi, Od tych przechowanych pod powiekami Z radosnego dzieciństwa chwil beztroskich…   Samemu tak stojąc zatopiony w smutku, Na spowitym jesienną mgłą cmentarzu, Od pożółkłego zdjęcia w starym modlitewniku, Nie odrywając swych oczu,   Za wszystkich ofiarnie broniących Polski, Na polach tamtych bitew pamiętnych, Ofiarowujących Ojczyźnie niezliczone swe trudy, Na tylu szlakach partyzanckich,   Za każdego młodego żołnierza, Który choć śmierci się lękał, A mężnie wytrwał w okopach, Nim niemiecka kula przecięła nić życia,   Za wszystkie bohaterskie sanitariuszki, Omdlewających ze zmęczenia lekarzy, Zasypane pod gruzami maleńkie dzieci, Matki wypłakujące swe oczy,   Wyszeptuję ciche swe modlitwy, O spokój ich wszystkich duszy, By zimny wiatr jesienny, Zaniósł je bezzwłocznie przed Tron Boży,   By każdego z ofiarnie poległych, W obronie swej ukochanej Ojczyzny, Bóg miłosierny w Niebiosach nagrodził, Obdarowując każdego z nich życiem wiecznym…   A ja wciąż zadumany, Powracając z wolna do codzienności, Oddalę się cicho przez nikogo niezauważony, Szepcząc ciągle słowa mych modlitw…  

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • @andrew Czy rzeczywiście świat współczesny tak nas odczłowieczył? Czy liczy się tylko pogoń za wciąż rosnącą presja społeczną w każdej dziedzinie? A gdzie przestrzeń, by być sobą?
    • @Tectosmith całkiem. jakbym czytał któreś z opowiadań Konrada Fiałkowskiego z tomu "Kosmodrom".
    • @Manek Szerzenie mowy nienawiści??? Przecież nie skłamałem w ani jednym wersie!
    • Widzą mnie. Przez te korytarze. Przez te imaginacje. Patrzą. Wodzą za mną wzrokiem nieruchomym. Te ich oczy. Te ich wielookie twarze… Ale czy to są w ogóle ich twarze? Wydrapuję żyletką te spojrzenia z okładek. Ze stronic starych gazet. Z pożółkłych płacht. Zapomnianych. Nie odtrącam ich. Było ich pełno zawsze i wszędzie. Nie odtrącam… Kiedyś odganiałem ręką te spojrzenia wnikliwe. Czujne. Odganiałem jak ćmy, co puszyściały w przelocie. Albo mole wzruszone jakimś powiewem nagłym z fałd ciężkich zasłon, bądź ubrań porzuconych w kącie. Z barłogu. Z legowiska. Ze sterty pokrytej kurzem. Szarym pyłem. W tym oddechu idącym od otwartych szeroko okien. Od nocy. Od księżyca… Od drzew. Od tych topól strzelistych. Szumiących. Szemrzących cicho. Od tych drzew skostniałych z zimna. Od chmur płynących. Od tych chmur w otchłani z jasnymi snopami deszczu...   Siedzę przy stole. Na krześle. Siedzę przy stole oparty łokciami o blat. Oparłszy się na złożonych dłoniach brodą. Zamieram i śnię. I znowu śnię na jawie. Wokół mnie płomienie świec. Drżące. Migoczące. Rozedrgane cienie na suficie i ścianach. Na podłodze błyszczące plamy. Na klepce. Czepiają się sęków. Czepiają się te widma. Te zjawy z nieokreślonych ustroni i prześwitów z ciemnej linii dalekiego lasu. Na stole płonące świece. Na parapetach. Na szafie. Na podłodze. Świece wszędzie. Płonące gwiazdy na niebie. Wszechświat wokół mnie. Ogromna otchłań i mróz zapomnienia…   Przede mną porcelanowy talerz z okruchami czerstwego chleba i emaliowany kubek, odrapany, otłuczony. Pusty… A więc to moja ostatnia wieczerza…   *   Wirujące obłoki nade mną. Pode mną mgławice, spirale galaktyk. Nade mną… Nasyca się we mnie jakaś deliryczna ekscytacja. Jakieś wielokrotne, uporczywe widzenie tego samego, tylko pod różnymi kątami. Wciąż te same zardzewiałe skorupy blaszanych karoserii, powyginanych prętów, pancernych płyt, pogiętych, stępionych mocno bagnetów i noży… Przedzieram się przez to wszystko z donośnym chrzęstem i stukotem spadających na ziemię przedmiotów. Idę, raniąc sobie łokcie, kolana… Idę… I słyszę. I słyszę wciąż w mojej głowie piskliwy szum. I pulsowanie, takie jakby podzwanianie. I znowu drzwi. Kolejne. Uchylone. Spoza nich dobiega to nikłe: dzyn-dzyn. A więc ktoś tu był. I jest! Ktoś mnie ogląda i podziwia jak w ZOO. Nie mogę się pozbyć tych mar natrętnych. Dzyn-dzyn.. Tych namolnych widziadeł, które plączą się tutaj bez celu. Dzyn-dzyn… I widzę je. I słyszę... Nie. Nie dosłyszę, co mówią do siebie, będąc w tych pokracznych pozach. Gestykulują kościstymi palcami obwieszonymi maleńkimi dzwoneczkami… Dzyn-dzyn… Wciąż to nieustanne dzyn-dzyn...   *   Otaczają mnie blaski. Mrugające iskry. Kiedy siedzę przy stole, oparłszy brodę na dłoniach. Mieni się wazon z kryształu z uschniętą łodygą martwego kwiatu. Cóż jeszcze mógłbym ci powiedzieć? Będę ci pisał jeszcze. Kartki rozrzucone na stole. Pogniecione. Na podłodze. Ciśnięte w kąt w formie kulek. Wszędzie. W dłoni. W tej dłoni ściskającej pióro, bądź długopis… W tej dłoni pomazanej tuszem, atramentem. W tej dłoni odrętwiałej. I w tym odrętwieniu trwam, co idzie od łokcia do czubków palców. Mrowienie. Miliardy igieł... W serwantce lustra migoty i drżenia. W serwantce filiżanki, porcelanowy dzbanek. Talerze. Kryształowa karafka ojca. Zaciskam powieki. Szczypiące.   Dlaczego ten deszcz? Latarnie na ulicy. Noc. Zamglone światła. Deszcz. Drzewa oplatają się nawzajem gałęziami. Nagimi odnogami. Drzewa splecione. Supły… Deszcz… Zamglone poświaty ulicznych latarni. Idę. Kiedy idę – deszcz… Wciąż deszcz… Stukocze o blaszane rynny starych kamienic. O daszki okrągłych ogłoszeniowych słupów. O blaszane kapelusze ulicznych latarni… Deszcz… Kiedy idę tak. A idę tak, bo lubię. Kiedy deszcz… I ten deszcz wystukuje mi. Spada na dłonie. Na policzki. Na usta. Na twarz…   *   To rotuje. To wciąż rotuje. Oddala się, ciągnąc za sobą długą smugę. Rezonuje od tego jakiś magnetyzm. To się oddala. To wciąż się oddala, nieubłaganie. Kiedy idę długim korytarzem, muskam palcami żeliwne rury, które ciągną się kilometrami w głąb. Które się ciągną i wiją. Które pokryła brunatna pleśń. W których stukoty i jęki. Zamilkłe. W których milczenie. Martwa cisza. Ciągnące się rury. Rozgałęzienia jakieś. Wychodzą. Wchodzą. Rozchodzą się. Łączą… Od jednej ściany do drugiej. Z podłogi w sufit. Przebijają się znikąd donikąd. Martwy krwiobieg w ścianach z popękaną, odłażącą farbą. Chrzęszczący pod stopami gruz, potłuczone szkło... Na języku i w gardle gryzący szary pył zapomnienia. Uchylone drzwi. Otwarte na oścież. Zamknięte na klucz. Na klamkę. Naciskam z cichym skrzypieniem. Wchodzę. W półmroku sali kamienne popiersia okryte zakurzoną folią. Rozrzucone dłuta, młotki… W półmroku. Zapach jakichś dalekich, zeskorupiałych w mimowolnym grymasie gipsowych twarzy. W odległym echu dawnego czasu. Pożółkłe plakaty na ścianach. Uśmiechnięte twarze. Patrzące filuternie oblicza dawno umarłych…   Kto tu jest? Nie ma nikogo.   Szklane gabloty. Zardzewiałe metalowe stelaże. Na pólkach chemiczne odczynniki. Przeciekające butle z jakąś czarna mazią. Odór rozkładu i czegoś jeszcze, jakby opętanego chorobą o nieskończonym wzroście… Na ścianach potłuczone, popękane porcelanowe płytki z rozmazanymi smugami zakrzepłej krwi. Od dawna ślepe, zgasłe oczy okrągłej wielookiej lampy. Przekrzywionej w bezradnym błaganiu o litość, w jakimś spazmie agonii. W kącie, między stojakami do kroplówek, ociężały, porysowany korpus z kobaltem-60 w środku pokryła rdza. Na metalowym stole resztki nadpalonej skóry z siwą sierścią kozła. Nie przeżył. Wtedy, kiedy blade strumienie wypalały jego wnętrze do cna… Walające się na podłodze stare, zwietrzałe gazety. Czarne nagłówki. Czarno-białe zdjęcia. Pierwszy wybuch jądrowy na atolu Bikini. Pozwijane plakaty... Szukam czegoś. Szperam. Odgarniam goła stopą… Nie ma. Nie było chyba nigdy.   *   Powiedz mi coś. Milczysz jak głaz wilgotny. Jak lśniący głaz na poboczu zamglonej drogi. Zjada mnie promieniowanie. Zżera moje komórki w powolnej agresji. Wokół mojej głowy mży złociście aureola smutku w opadających powoli cząsteczkach lśniącego kurzu. Jakby to były drobniutkie, wirujące płatki śniegu. Jakby rozmyślający Chrystus, coraz bardziej jaśniejący i z rękami skrzyżowanymi na piersiach, szykował się powoli na ekstazę zbawienia w oślepiającym potoku światła...   I jeszcze...   Otwieram zlepione powieki... Długo jeszcze? Ile już tu jestem? Milczysz... A jednak twoje milczenie rozsadza moją czaszkę niczym wybuchający wewnątrz granat. Siedzę przy stole a on naprzeciw szczerzy do mnie zęby w szyderczym uśmiechu. Kto? Nikt. To moje własne widzimisię. Moje chorobliwe samounicestwienie, które znika, kiedy tylko znowu zamknę je powiekami. I znowu widzę – ciebie. Jesteś tutaj. Obok. We mnie. W przeszłości jesteś. A ponieważ i ja jestem w głębokiej przeszłości, nie ma nas tu i teraz. Zatem byliśmy. A tutaj, w teraźniejszości tkwisz głęboko rozgałęzieniami korzenia. W ziemi. W tej czarnej glebie. W tej wilgotnej, w której ojciec mój zdążył się już rozpaść w najdrobniejsze szczegóły dawno przeżytych dziejów. W atomy. W ziarna rozkwitające w ogrodzie pąkami peonii…   Przełykam ślinę, czując sadzę z komina, dym płonących świec na podniebieniu. One wokół mnie rozpalają się jeszcze i drżą. Marzyłem. I śniłem. Albo i śnię nadal. Na jawie. I jeszcze… Moje nocne misterium. Moje własne bycie mistrzem ceremonii, której nie ma, która jest tylko we mnie. Mówię coś. Poruszam milczącymi ustami. Tak jak mówił do mnie mój nieżywy już ojciec, wtedy, kiedy pamiętałem jeszcze. Przyszedł odwiedzić mnie, ale tylko na chwilę. Przyszedł sam. Tym razem bez matki. Posiedział na krześle. A bardziej, tylko przysiadł. Tak, jak się przysiada na moment przed daleką podróżą. Lecz zdążył jeszcze zapalić papierosa, oparłszy się jednym łokciem o blat stołu..I w kłębach błękitnawego dymu, zaczął swoją przemowę pełną wzruszeń. To znowu ze śmiechem, albo powagą człowieka z zasadami. A jego oczy za szkłami okularów stawały się coraz bardziej lśniące. Coś mówił. Albo i nie mówił niczego. A to, co mówił było moim przywidzeniem. Omamem słuchowym. Fantasmagorią. Tylko siedział nieruchomo. Jak posąg z kamienia. Ale wiem, że odchodząc, położył jeszcze swoją dłoń na moim ramieniu, w takim jakby muśnięciu, w ledwie wyczuwalnym tknięciu. Czy może bardziej wyobrażeniu…   Sam już nie wiem czy tu był. I czy był jeszcze…Chłód powiał od schodowej klatki. Od wielkiego przeciągu drzwi trzasnęły w oddali…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-11-23)      
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...