Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Moja ostatnia powieść XI


Sceptic

Rekomendowane odpowiedzi

Nieodłączną częścią życia poety jest alkohol. I pewnie dlatego właśnie Polacy są narodem poetów. A że wychowywałem się w dobrym polskim domu, a w dodatku miałem być poetą, bez alkoholu obejść się nie mogło. W końcu nawet Chopin (popularny dziewiętnastowieczny kompozytor francuski) gdyby żył, to by pił.
Ojciec mój był prawdziwą skarbnicą aforyzmów na temat alkoholu. “Prawdziwy mężczyzna – mawiał mi, kiedy byłem małym chłopcem – pije tylko trzy razy w roku. Pierwszy raz: na swoje imieniny. Drugi raz: na wigilię. I trzeci raz: jak się trafi okazja”. Pierwszy podpunkt tej zasady, gdyby chcieć się doń bezwzględnie stosować, doprowadziłby do sytuacji, w której to prawdziwy mężczyzna w dniu swoich imienin zmuszony jest pić samotnie albo w towarzystwie nieprawdziwych mężczyzn lub kobiet, w ostateczności: w towarzystwie innych prawdziwych mężczyzn, którzy też tego dnia obchodzą imieniny (i może dlatego w niektórych rodzinach wszystkim mężczyznom nadaje się jedno imię). Należy zatem przy wykładni tej zasady pamiętać o regule interpretacyjnej, głoszącej: “pić do lustra nie wypada, lepiej skoczyć po sąsiada”. Regułę tę stosować należy również do pozostałych podpunktów.
No i pozostaje jeszcze zasadnicza kwestia, kwestia “okazji”. Polacy w szukaniu okazji dzierżą palmę pierwszeństwa przed wszystkimi innymi narodami świata. Skazane na sromotną klęskę byłyby wszelkie próby wyliczenia tych polskich “okazji”; i nikt też takich prób nie podejmuje. Ważne jest tutaj nie to, przy jakiej konkretnej okazji pić można, ale to, że pod groźbą infamii nie można pić bez okazji. To jest właśnie dla polskiej kultury picia charakterystyczne: nie można pić dla smaku, dla nastroju, dla własnego widzimisię czy dla zdrowia; zawsze trzeba pić z jakiejś okazji. A kto o okazji zapomina, ten, wiadomo, alkoholik, pijus, moczymorda, ochlajus, oszczypłot, kloszard, żul, menel i w ogóle rynsztok, banicja, margines.
Tyle na temat: kiedy pić; temat: co pić jest dla Polaka w zasadzie drugorzędny. Obowiązuje właściwie złota zasada: “byleby sponiewierało”. Każdy na pytanie, co wczoraj pił, odpowie najwyżej “wódkę” albo “wino”, ewentualnie “piwo”. Niewielu umiałoby wymienić więcej niż trzy marki wódek, szczytem koneserstwa jest rozróżnianie win słodkich i wytrawnych, a każdy Polak, gdy mówi “piwo”, myśli “pilsner”. Zasadniczym kryterium rozróżnienia między alkoholami tego samego typu jest cena; i tak wina dzielą się nie według roczników, krajów pochodzenia i szczepów, ale właśnie według ich ceny: na “drogie” i “tanie”. Tak samo wódki i piwa. Tanie, wiadomo, jest od drogiego lepsze, bo taniego zawsze jest więcej – a przecież alkohol pije się dla uzyskania pewnego zamierzonego efektu, dla którego dalece istotniejsza od jakości jest jego ilość.
Mój ojciec czynił tutaj pewien wyjątek. “Pamiętaj, synu – mawiał – alkohol szkodzi, a zwłaszcza szkodzi, jak jest go dużo. Dlatego pij drogie alkohole, bo drogich jest zawsze mniej”. Rada była to wielce słuszna i wziąłem ją sobie głęboko do serca.
Co nie znaczy, że zawsze się do niej stosuję. To znaczy: zarzekam się, będę się do niej stosował, jak tylko będę miał swój dworek i będę mógł wieść poetyckie życie. Wtedy to już tylko campari, ballantine's, guiness, smirnoff...
W czasach liceum, pamiętam, zapomniałem zupełnie tatowe przestrogi i nad jakość ceniłem sobie ilość. Nade wszystko żłopałem tanie browary w puszce; dopiero mojemu matematykowi, profesorowi Burakowi, udało mi się je obrzydzić.
Profesor Burak słynął w pierwszej kolejności z tego, że lubił wypić; w drugiej kolejności zaś z tego, że uczniów traktował dosyć bezceremonialnie, na czym akurat nie zawsze dobrze wychodził, bo ci ostatni odpłacali mu pięknym za nadobne, a w liceum, jak wiadomo, to oni mają przewagę liczebną i fizyczną. I tak o ile udawało mu się potrącać na korytarzu wypłoszonych pierwszoklasistów, o tyle rośli i postawni młodzianie z klas maturalnych, mijając go na wąskich korytarzach liceum Żeromskiego, ani myśleli ustępować. Był jednak profesor Burak obdarzony żywym intelektem, w czym z kolei miał przewagę nad większością uczniów, i czasami udawały mu się podstępy iście makiaweliczne. Raz padłem ofiarę jednego z takich podstępów; a było tak:
W klasie maturalnej wyjechaliśmy na szkolną wycieczkę z kilkoma nauczycielami, między innymi z profesorem Burakiem. Wiadomo: taki wyjazd oznacza picie – i to po obu stronach barykady, i po uczniowskiej, i po nauczycielskiej. Dla zachowania pozorów mieliśmy jednak surowy zakaz picia alkoholu w autokarze, którego jednak nie zamierzaliśmy wcale przestrzegać.
W towarzystwie czterech rówieśników płci męskiej zająłem miejsce na końcu autokaru; pech mój polegał na tym, że siedziałem akurat na środku, na wprost przejścia między dwoma rzędami foteli. Miejsce najgorsze w razie wypadku, bo leci się w przejście na złamanie karku, ale też – niestety – najbardziej widoczne dla mających nas pilnować pedagogów. Iście młodzieńczą niefrasobliwością musiałem się wykazać, by siedząc na tym właśnie niefortunnym miejscu, popijać sobie z puszki piwo. Nie, żebym się obawiał jakichś poważnych konsekwencji, byłem wszak pełnoletni już od roku, ale – wiadomo – na kilka tygodni przed maturą dobrze być z ciałem pedagogicznym w dobrej komitywie. Zwłaszcza, że i ciało pedagogiczne naprawdę bardzo się starało, żeby nas na piciu w autokarze nie przyłapać...
Z wyjątkiem chyba profesora Buraka; ten oczywiście musiał mnie zobaczyć:
-Chłopczyku, a co ty tam pijesz? - zagrzmiał przez cały autokar. - Piwo?
Zamilkłem, bo i co inteligentnego mogłem w takiej sytuacji powiedzieć. Profesor Burak wstał i z wysiłkiem, jakby szedł pod wiatr, pokonał całe autokarowe przejście; zmierzył mnie groźnym wzrokiem, pokazał, abym dał mu puszkę, zważył ją w dłoni (była w połowie pełna, albo w połowie pusta), podniósł do ust i wypił tęgiego łyka. Potem jeszcze jednego. Aż w końcu – ku mojemu zdziwieniu – oddał mi puszkę z powrotem, odwrócił się i zaczął wracać na swoje miejsce na przedzie autokaru.
Wypiłem już łyka lub dwa, kiedy profesor Burak, będący akurat w połowie drogi, zwrócił się teatralnym szeptem do jednej z siedzących tam dziewcząt:
-Ty wiesz, dlaczego ja mu to piwo oddałem?
Dziewczę pokiwało głową, na znak, że nie wie; w odpowiedzi profesor Burak uśmiechnął się diabolicznie pod szpakowatym wąsem, odsłaniając zęby o odcieniu wpadającym w brąz:
-Bo mu tam naplułem.
Od tamtej pory nie piję piwa w puszce.
Niedługo potem byłem już studentem, a alkohol jest studenta przyjacielem i sojusznikiem.
-Niech państwo piją – zachęcał nas na pierwszym roku doktor od logiki. - Niech państwo piją, to jedyna szansa na zdanie egzaminu. Bo jak się człowiek rano budzi wczorajszy, jak towarzyszy mu to niesłychane poczucie winy, jak sobie myśli: “Matko kochana, ja ciągle piję, ja się wcale nie uczę, ja wpadam w alkoholizm, ja nie zaliczę tego semestru...”, jak tak sobie myśli, to co on wtedy robi? Chwyta za podręcznik i powtarza regułki – na trzeźwo nigdy by tego nie zrobił!
Przychodzi jednak w życiu człowieka moment, kiedy podręczniki się kończą i nie ma już za co chwytać. Wtedy kacowe przebudzenia są najboleśniejsze, bo człowiek wie, że pił bez powodu, że faktycznie niczego w życiu nie osiągnie i żadne rozpaczliwe wkuwanie już tego nie zmieni; a co gorsza: że nic go nie powstrzyma przed tym, żeby za kilka godzin upić się na nowo.
Pierwszym, co człowiek sobie uświadamia, przebudziwszy się dnia następnego, jest to, że napój, który wczoraj tak mu smakował, miał – obiektywnie mówiąc – smak najzupełniej ohydny. I chyba to jedno tylko, ten ohydny smak alkoholu odczuwalny dnia następnego, powstrzymuje znaczną część ludzi przed popadnięciem w alkoholizm. Dlatego właśnie nie produkuje się alkoholu w tabletkach, bezsmakowego; trzeba w siebie wlewać palącą, oleistą substancję, by móc potem dotkliwie odczuwać niemoc wywołaną koniecznością jej przetworzenia przez organizm.
Ale wtedy, jak się otwiera skacowane oczęta, by ujrzeć – jeśli miało się tę odrobinę szczęścia – znajomy sufit, wtedy się o tym wszystkim nie myśli. Wtedy się myśli tylko o jednym: o wodzie. Jeśli w zasięgu ręki znajdzie się woda, lub coś zawierającego odpowiednią jej ilość – jest się uratowanym. Nie muszę mówić, że najczęściej się nie znajduje.
Wtedy też się nie znalazło. Musiałem wstać, usiłując przełknąć ślinę, próbując wchłonąć z powietrza (które przecie w 4% składa się z pary wodnej) choć odrobinę wilgoci, starając się zogniskować wzrok i przezwyciężyć tętent skroni... I wtedy zobaczyłem na dywanie coś, czego tam nie było, nie mogło po prostu być: biegnący przez cały pokój strumień czarnych mrówek, niech mnie piorun strzeli, jeśli blefuję.
Spokojnie, pomyślałem z wysiłkiem, muszę się tylko napić wody i położyć na trochę, a mrówki zaraz znikną. Doczłapałem się do łazienki, złapałem kilka haustów wody prosto z kranu i częściowo już uspokojony wróciłem do łóżka, starając się nie patrzeć na mrówki.
Udało mi się wtedy chyba nawet zasnąć na parę minut, najwyżej godzinkę; był to sen niespokojny, bliższy swoistemu stanowi półświadomości, w którym to niby udaje się spowolnić oddech i odpłynąć myślami, ale zmysły pozostają szczególnie wyostrzone na bodźce. Wydawało mi się, że niemalże słyszę tupanie mrówek na moim dywanie.
Trzeba wstać, myślę sobie, trzeba wstać, być mężczyzną i stanąć z problemem twarzą w twarz. Trzeba wstać, pójść do kuchni i napić się mleka. Tak, mleko na kaca najlepsze. Wstaję więc i z odrobiną nadziei spoglądam tam, gdzie niedawno jeszcze płynęła mrówcza rzeka. Jest tam jeszcze, nie zniknęła. Idę do kuchni, otwieram lodówkę: jest mleko, na szczęście. Piję prosto z kartonu. Siadam na taborecie, zbieram myśli i postanawiam: idę stawić mrówkom czoła.
Bo one są tam nadal, płyną po dywanie, od balkonu do biurka, mrówcza pielgrzymka do Ziemi Obiecanej. Odsuwam szufladę biurka – a tam czarno od mrówek. Odsuwam drugą – to samo. Sytuacja jest poważna.
Uświęcona tradycją metoda na mrówkę – kapeć. Biorę więc kapcia i z furią uderzam w mrówczy ciąg komunikacyjny: na nic. Zda się, że w miejsce jednego zabitego insekta powstają nowe: trzydzieści, sześćdziesiąt, sto.
Cukier, myślę sobie, cukier... Gdzieś słyszałem, że mrówki jedzą cukier. Zrobię pułapkę na mrówki. Kilka łyżek cukru na talerz, a jak wszystkie tam wlezą, to je przykryję czymś z góry i zagłodzę.
Nie, to głupie, przecież nie pójdą wszystkie na raz. Nie ma rady, potrzebny specjalista...
I tutaj okazuje się, że mania zbieractwa może mieć znaczenie czysto utylitarne. Oprócz starodruków i antyków zbieram bowiem także dziwaczne ulotki i ogłoszenia: te o niecodziennej lub niedwuznacznej treści, z błędami ortograficznymi, wszystkie, które tylko czymś mnie zaciekawią. Podnoszę z ulicy, zrywam ze słupów, wycinam z gazet. Mam w kolekcji kilka perełek, np. “Hebrajski, konwersacje”, “Szukam studentkę do spszątnięcia stumetrowego mieszkania z noclegiem”, “Ginekolog, przywracanie miesiączki metodami nieinwazyjnymi”... O ile mnie pamięć nie myli, mam też coś o dezynsekcji...
Zaglądam do nocnej szafki, gdzie przechowuję moją kolekcję (nie mam pojęcia, dlaczego właśnie tam, ale pewnie Freud by mi to jakoś wyjaśnił). Całkiem niezły pliczek... szukam, szukam – i jest:
DEZYNSEKCJA
karaluchy, pluskwy, mrówki faraona
tanio – szybko – z gwarancją.
Ciekawe swoją drogą, co mnie wcześniej w tym ogłoszeniu rozbawiło, chyba to “z gwarancją”. Cóż, jako osobnik nigdy nie atakowany przez insekty mogłem się z tego śmiać, ale teraz już wcale nie było mi do śmiechu.
Chwytam za telefon i dzwonię:
-Usługi dezynsekcyjne, słucham – odpowiada miły damski głos, bardzo szybko, już po dwóch sygnałach.
-Dzień dobry – mówię kacowym barytonem; odkasłuję, w nadziei, że to coś pomoże. - Dzień dobry – powtarzam; nie pomogło.
-Dzień dobry, w czym możemy Panu pomóc? - pyta głos uprzejmie, wymawiając wyraz “pan” wielką literą.
-Mrówki, mrówki mam. Bardzo dużo mrówek.
-Rozumiem. A czy to mrówki faraona?
-Słucham? - pytam zdziwiony, myśląc, że się przesłyszałem.
-Czy to są mrówki faraona – powtarza cierpliwie głos w słuchawce.
-Proszę pani, ja nie mam pojęcia, czyje to są mrówki – biorę głęboki wdech, walcząc z rosnącą irytacją. - One mi, proszę pani, łażą po mieszkaniu, pani rozumie. Bardzo nieprzyjemnie to wygląda, pani przecież wie. To znaczy, pani mnie źle nie zrozumie, ja do mrówek jako takich nic nie mam, mrówka też stworzenie boże, ale ja im do mrowiska nie wchodzę, jeśli pani wie, co mam na myśli...
-Ale czy to są mrówki faraona?
Dziesięć, dziewięć, osiem... - liczę w myślach. Pomaga, ale tylko trochę.
-Proszę pani, ja jestem absolwentem studiów humanistycznych, ja samą znajomość nazwy “entomologia” uważam za powód do dumy. Ja, proszę pani, powiem pani szczerze, ja nie znam się na gatunkach mrówek. Ja ledwie mrówkę od biedronki odróżniam, a świerszcza znam tylko z bajek.
Tym razem słyszę westchnienie w słuchawce:
-Mrówka, mrówka... proszę pana, cóż to znaczy mrówka? Czy pan wie, że opisano już ponad osiem tysięcy gatunków mrówek? Niektóre żerują w podziemnych tunelach, inne, tak jak formicidae z gatunku Atta budują ogromne kopce, których objętość sięga kilkunastu metrów sześciennych, to tyle, co niewielki pokój! Mają długość od ośmiu dziesiętnych milimetra do sześćdziesięciu milimetrów, a zatem największe są siedemdziesiąt pięć razy większe od najmniejszych! Jedne żywią się wyłącznie roślinami, inne mięsem i mogłyby pożreć człowieka, zostawiając po nim tylko bielutki szkielet...
-To wszystko bardzo ciekawe, proszę pani, ale proszę zrozumieć: mi mrówki łażą po dywanie, ja potrzebuję państwa pomocy, ja jestem jeszcze młody, ja chcę pozostawić po sobie coś więcej niż tylko bielutki szkielet...
-No tak. A więc: czy nękają pana formicidae z gatunku monomorium pharaonis?
Zaciskam zęby, ale nie mogę odłożyć słuchawki, bo pewnie poszukiwanie innej firmy dezynsekcyjnej zajęłoby mi długie godziny.
-A czymże się ów gatunek charakteryzuje?
-Robotnice mają długość około dwóch milimetrów, są barwy jasnobrązowej czy też czerwonawej, niemal transparentne, bardzo charakterystyczne...
-Chwileczkę... - mówię i pochylam się nad mrówczym strumieniem. - Nie, te moje są czarne... tak, na pewno są czarne. I chyba są znacznie dłuższe niż dwa milimetry, tak mi się zdaje, chociaż, naturalnie, nie mogę ich zmierzyć...
-W takim razie to zapewne najpospolitszy w naszym kraju gatunek formica rufa, czyli mrówka rudnica.
-Znakomicie. - ucieszyłem się, bo wróg rozpoznany to już prawie wróg pokonany - To kiedy mogą państwo przyjechać?
-My? Gdzie? - dziwi się kobiecy głos w słuchawce.
-No... do mnie. Ja mam w domu mrówki, a państwo się zajmujecie dezynsekcją, czyli możecie je wyeliminować...
-Pan mnie źle zrozumiał, proszę pana. My się zajmujemy wyłącznie mrówkami faraona.
-To kto w takim razie może mi pomóc z moimi mrówkami? Jest jakaś firma, która się tym zajmuje?
-Nie ma.
-Jak to: nie ma? Mamy kapitalizm, wolny rynek, ja mam mrówki, których się chcę pozbyć i stosowny kapitał, więc musi być ktoś, kto będzie miał odpowiednie środki...
-Ależ nikt nie zajmuje się tępieniem formica rufa. To bardzo pożyteczne mrówki. A poza tym nie żerują w mieszkaniach, tylko w lasach, gdzie tworzą kopce. Przecież nie utworzą panu kopca na środku mieszkania. Na którym piętrze pan mieszka?
-Na czwartym...
-Na czwartym? Cóż, to bardzo dziwne. Ale proszę się nie martwić, mróweczki na pewno za chwilę sobie pójdą. Wyniosą panu z mieszkania trochę okruchów, to wszystko...
-Ale one nie są w kuchni, tylko w pokoju, łażą po dywanie i włażą do biurka.
-Proszę pana, czy pan coś pił?
-Ja? Skądże! - skłamałem.
-Nie jesteśmy w stanie panu pomóc. Proszę się dobrze wyspać. Do widzenia.
No i zostałem sam w zamrówczonym mieszkaniu. Znikąd pomocy. Odsuwam szufladę – czarno od mrówek. Jakby stamtąd wyłaziły. Ale co ja tam mam – papiery, jakieś przybory biurowe... i aparat fotograficzny Zenit ET, zakupiony kilka dni wcześniej od Cygana na Kole. Prawie już o nim zapomniałem. No ale to z aparatu będą mi mrówki wyłazić? Skąd by się niby miały tam wziąć?
Na wszelki wypadek wystawiłem całą szufladę na balkon. I poszedłem spać. Sen na zgryzoty najlepszy, zwłaszcza na kacu.
Kiedy się obudziłem, czułem się już znacznie lepiej. Mrówek też już nie było, ani jednej. Poszły sobie. Pewnie wróciły do lasu, do kopca. Tylko ciekawe skąd wezmą las na Starym Mokotowie...
Zawsze kiedy tak leżę na kacu, przypomina mi się mój doktor od logiki, ten sam, który zachęcał nas do picia.
-Niektóre pojęcia nie posiadają desygnatów. Na przykład: “krasnoludek”. Chociaż powiem państwu, że ja kiedyś widziałem taki desygnat krasnoludka. Było tak: siedzimy z kolegą Malinowskim i pijemy wódkę. Nagle ktoś dzwoni do drzwi. Malinowski otwiera, a tam, długo nie mogłem uwierzyć, krasnoludek, mały jegomość z długą białą brodą, w spiczastej czapeczce. Myślałem że to jakaś zwida, mara, wiecie państwo, to się zdarza, myśmy w tamtych czasach z kolegą Malinowskim naprawdę tęgo popijali. Ale krasnoludek mówi: “Jestem Bill Dziki”. Co się okazało: otóż ojciec Malinowskiego był kapitanem żeglugi wielkiej i kiedy przebywał na wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych, na spotkaniu z polonią poznał pana Billa Dzikiego, facet się naprawdę tak nazywał, Polak z pochodzenia, a z zawodu operator koparki. Upiwszy się, ojciec Malinowskiego przyobiecał mu najmłodszą ze swych córek, piękną dziewczynę, sam się w niej wtedy kochałem. No i teraz pan Bill Dziki przyjechał do Polski po obiecaną narzeczoną. Ale, proszę państwa, historia na tym się nie kończy, bo narzeczonym córki kapitana Malinowskiego był szczypiornista, obrotowy Spójni Gdańsk, który słynął z tego, że zdarzało mu się piłką łamać poprzeczki; i jak on się dowiedział, że niejaki Bill Dziki chce poślubić jego dziewczynę, to doszło do bardzo nieprzyjemnych incydentów, ale to już nie jest przedmiot badań logiki.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 2 tygodnie później...

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Wyrasta przede mną drzewo. Ściana z kamienia. Mur… Jakiś budynek. Kamienica sprzed ponad stu lat. Zamknięte ciężkie drzwi. Drzwi z nieprzejrzystego szkła i w żelaznych, przeżartych rdzą okuciach. Próbuję wejść. Kołaczę…  Spoglądają na mnie z wysoka obojętne, czarne źrenice okien.  Doskonale niewidzące. Martwe. Porosłe pajęczyną i kurzem. Obchodzę wokół te zimne ściany. Tę spękaną skorupę nie wiadomo czego. Przedzieram się przez krzaki, korzenie, jakąś plątaninę kabli, pogiętych prętów… Napastują mnie niewidzialne zmory, tchnienia chłodnego wiatru, co przeciskają się przez szczeliny w bramach z powietrza. Ja tu kiedyś umarłem albo urodziłem się na nowo. I znowu umarłem. I znowu…   Przechodzę teraz we śnie. Idę. Błękitne nade mną niebo. Przeciskam się z uporem maniaka przez porzucone sprzęty, rozsypujące się truchła. I w oparach tej urojonej tęsknoty za nie wiadomo czym — tęsknię… Tęsknię za… Nade mną błękitne niebo. Któryś dzień późnej wiosny albo wczesnego lata. Nade mną błękitne niebo… Chłodne powiewy omiatają skronie i spierzchnięte gorączką usta. Nade mną błękitne niebo… Potykam się o kamień. Upadam, ścierając sobie wewnętrzną stronę dłoni, kolana… Zaciskam zęby. Migoczą mi przed oczami jasne punkty, gwiazdy, mikroskopijne ukłucia atomów… Zaraz przejdzie. Przechodzi… Podnoszę się. Wstaję. Dłonie są całe w ziemi i krwi. Kolana… Ale wstaję. Idę. Znowu idę. Przedzieram się przez plątaninę gałęzi. Przez pachnące krzewy jaśminu. Przez burzę brzęczących owadów i nawoływania słowików, gdyby tu rzeczywiście były. Ale nie są. Nie ma ich nigdzie. Albowiem nigdzie. Wiesz, wstaję znowu, wstając raz jeszcze. Idę dalej. Tak przed siebie. W tej otchłannej głębinie melancholii.   Dotykam ściany. Poplamionej. Z płatami odpadającego tynku. Dotykam ściany tymi dłońmi. Na ścianie smugi rozmazanej krwi. Na ścianie pajęczyna pęknięć. W tej słodkiej ciszy odosobnienia jestem. I jestem wciąż, przechodząc raz jeszcze. Podczas, gdy nade mną niebo. Wciąż błękitne niebo, któregoś dnia późnej wiosny, bądź wczesnego lata. Jeszcze nie ma zmroku. Daleko do zmroku. Bardzo daleko do wszelkiego zmroku. Do nocy. Do otuliny z szarych obłoków. Albowiem nade mną niebo. Wciąż to samo błękitne niebo. Nienaruszone. Bez najmniejszej skazy. I takie błękitne. Tak kobaltowo-błękitne aż do oślepienia. Który to już raz okrążam te ściany? Albowiem idę. i dotykam parapetów, rynien… Muskam różne występy, wgłębienia, załomy… Ciągną mnie za włosy, targają i szarpią gałęzie, gałązki… Liście szeleszczą. Liżą po twarzy. Całują, jakby pełnymi soku ustami. I całują wciąż. I jeszcze. Zdążyłem się już nimi zaprzyjaźnić, poznać ich cierpki posmak cierpienia. Kiedy tak idę rozchylam je na boki dłońmi złączonymi jak do modlitwy. I znowu niebo nade mną. W tej przerwie w koronach kasztanów. I zalewa mnie swoim błękitem ocean nieskończoności. Nienaruszony. Wieczny…   Patrzę wysoko. Tak bardzo wysoko. w te ściany sięgające niewidzialnych gwiazd. W te ściany z popękanego tynku. W te brunatne, pionowe smugi wilgoci od dawnych deszczów. Jestem w jakiejś rzeczywistości nie do pojęcia odmiennej. I nie można tu wszystkiego zrzucać wyłącznie na senną korekturę zdarzeń, mimo że jest sama w sobie zagmatwana i pełna niejasnych znaczeń. Tu odgrywa się coś jeszcze. Być może mające swoją przyczynę w szeroko rozumianym spektrum autyzmu. Albowiem wszystko tu jest zamknięte i niedostępne. Otoczone nieprzeniknioną barierą. Choć gdyby wejść do środka, to można by się było zagubić w całym tym labiryncie korytarzy i drzwi… I dalej… W absolutne pustce opuszczenia.   A więc idę. Wciąż idę. Przemieszczam się jak na odtwarzanej w nieskończoność starej celuloidowej taśmie filmowej. Idę wciąż tą samą ścieżką. Obok wciąż tych samych drzew, których grube pnie marszczą się pod twardą korą i pęcznieją. Tak, jakby oddychały tym błękitem gęstym od słońca, które rozświetla złotem ostre krawędzie wysokich ścian. Które jarzą się teraz jakimś wewnętrznym blaskiem. Mżą… Idę. przeciskam się w zieleni liści. Ale takiej przygaszonej, przytłumionej. Nie mającej w sobie siły rozbłysku. Za to charakterystycznej dla świata pełnego symboli i niejasnych koincydencji. Surrealistycznej znaczeniowości jak u Dalego czy de Chirico. Choć chyba bliższego temu drugiemu. Metafizycznemu. Pełnego błękitnego nieba. Z pustymi placami i ogromnymi, opuszczonymi domami. Spoza których padają jaskrawe smugi słońca, przecinając bezosobowe płaszczyzny z kamiennymi posągami milczenia. Te z kolei rzucają w ostrym kontraście (chiaroscuro) długie, przeczące prawom fizyki cienie. Tak jak moje ręce, kiedy wychodzę w światło. Tak jak moje dziwnie zmienione ciało po milionie lat sennego widzenia. . (Włodzimierz Zastawniak, 2024-05-27)    
    • @Kasia Koziorowska Dziękuję

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • @Moondog Bardzo to fajne

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      niski dyg od skromnej b_d_c
    • @agfka I co z tego wynika? Przypuszczalnie wynika, iż nic nie wynika... Tak ja to w swojej starzejącej się

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      ownicy odczytałam.  Starość jednak potrafi być piękna
    • @befana_di_campi świetny jest ten opis. Dołączam moją próbę akurat z czapy  Pozdrawiam 
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...