Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Sceptic

Użytkownicy
  • Postów

    1 354
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Sceptic

  1. Nie poprawiałem ciebie. Podobno czytanie ze zrozumieniem to jedna z podstawowych umiejętności, którą ma sprawdzać test gimnazjalny. Rozumiem, że jesteś zestresowany, ale ściskam kciuki za wynik, przynajmniej części mat-przyr.
  2. Protestuję. Słowo "fucker" nie jest aż tak obraźliwe, może być wręcz nacechowane pozytywnie:) Jednoznacznie pejoratywnego wydźwięku nabiera w kontekście, jak się z przodu doda coś nieestetycznego, jakąś matkę, wujka albo konia.
  3. dementuję. trzeba mieć dobrą pamięć i chłodną głowę, po krótce. to w rzeczywistości bardzo łątwe studia.
  4. W dzieciństwie wielokrotnie musiałem stoczyć wycieńczający bój z chorobą. Niemoc najczęściej nachodziła mnie latem, gdy rówieśnicy moi wyjeżdżali na wakacje lub po prostu biegali beztrosko po skąpanych w słońcu i obsypanych kwieciem łąkach, by w samo południe chronić się w cieniu płaczących wierzb i odwiecznych dębów - leżałem wtedy w łóżku, piżama przyklejała mi się do ciała, a upał potęgował tylko wyrazistość moich gorączkowych majaków. Czułem się, jakbym stąpał po tafli lodu, pod którą płonął ogień i która z każdą chwilą - bardziej nawet pod wpływem temperatury moich stóp, niż pod wpływem temperatury ognia - stawała się coraz cieńsza. Szedłem z początku z szeroko rozłożonymi ramionami, potem padłem na czworaki, zacząłem niemal się skradać, jakbym przed samym sobą chciał się ukryć. Tafla lodu przemieniła się w zawieszoną w próżni kałużę; w końcu i te kałuża wyparowała i już nic nie odgradzało mnie od płomieni. Wtedy zaczął wiać potężny wiatr, który uniósł mnie do góry. Podłoga mojego pokoju zatrzęsła się i zafalowała. Całym swoim wątłym ciałem parłem w kierunku wnętrza łóżka, choć i tak wiedziałem, że nie spadnę. Myliłem się. Ręce wyjąłem na kołdrę; dłonie poczuły przyjemny chłód, który na chwilę przyniósł ukojenie. Usiłowałem cały wydostać się na powierzchnię, bezskutecznie. Kołdra mnie przytłaczała i dusiła. Chciałem przewrócić się na bok, ale uderzyłem biodrem w sufit. Wiał wiatr. Za ścianą ktoś czytał “wstęp do psychoanalizy” Sigismunda Freuda. Po niemiecku. Pytał, co znaczy “anstossen”. “Espionage to znaczy szpiegostwo” - wyjaśniłem mu rzeczowo, ale nie słyszał mnie, bo mój głos utknął w łazience. Twarz miał szarą i cienistą. Czarny prochowiec. Zdjął kapelusz i wlosował z niego małą karteczkę, na której zapisał wcześniej współrzędne punktu G. Trzy na drugą. skrzywił się z dezaprobatą i nacisnął klawisz F5. Powoli zsunął się z dachu, rozłożył poły płaszcza. Był nagi. Przez okno wszedł miły starszy pan. "Stolicą Kairu jest Wagadugu" - przywitałem go grzecznie. Miał czane lenonki i sumiaste wąsy pod czerwonym nosem, poza tym był zupełnie łysy. "Stan wody Warty na Bugu we Włodawie utrzymywał się" - odpowiedział znajomym głosem, zdejmując kapelusz. Miał biały lekarski kitel pobrudzony farbami. W ręku trzymał futerał na przyrządy do masturbacji. Ja jestem jeszcze dzieckiem, proszę pana, i nie wiem, co to jest masturbacja, proszę mi wybaczyć. Nie umiem też grać w piłkę ani palić papierosów, ale mama mówi, że mam na to jeszcze czas. Chodź, pokażę ci. To łatwe jak pisanie wierszy. Nie wiem, czy wiesz, ale za lasem są wielkie kominy, które produkują chmury. Wszystko staje się oczywiste, jeśli przyjmiesz punkt widzenia narratora wszechwiedzącego. To taki zawód, jak każdy inny. Zobacz. Schowajmy się teraz razem w zakamarkach wanny. Nie musisz nikomu mówić, że wyjadłeś wszystkie ciasteczka z kredensu. Koty nie lubią ciastek. To takie niekocie. Oni nie muszą o tym wiedzieć, ale ty wiesz. Albo i nie. W każdym razie rzuciłeś palenie i tęsknota nie daje ci żyć, żółwie łażą ci po podłodze i gżą się jak koty. Odkreśl to wszystko grubą kreską. Wiesz, Jean Michel Jarre używa na koncertach harfy elektronicznej. Musi smarować dłonie specjalnym kremem ochronnym, inaczej laser wypaliłby mu kości. To dlatego tak młodo wygląda. I dlatego, że nie pali. Dunhill to mercedes wśród fajek, ale fajki szkodzą, dlatego Jean Michel Jarre ich nie pali, inaczej harfa elektroniczna wypaliłaby mu kości. A teraz chodź, razem opierdolimy coś na ciepło i życie będzie jeszcze łatwiejsze niż w “Modzie na sukces”. Żebra kaloryfera są ciepłe jak żebra Jezusa. O wszystkim pomyślałem. Oto siądziesz i napiszesz powieść, a tytuł jej będzie “Moja ostatnia powieść” albo “Times New Roman” albo “Kto zamordował hrabinę”, albo jeszcze inaczej, choć oboje wiemy, że to niemądre. I zostaniesz poetą. To prostsze, niż się wydaje, chociaż oni nie muszą o tym wiedzieć. Nie mów im. On może już teraz wyjść spod łóżka i zacząć krzyczeć, albo śpiewać Marsyliankę po niemiecku; może też napisać “z pod” zamiast “spod”, to i tak nikogo za bardzo nie obchodzi. On, czyli ja. W sumie nie muszę w to wszystko wierzyć, ale chcę. W pewnych warunkach trochę łatwiej się skupić, niż w innych. W kuchni matka gniecie ciasto, zostawia odciski palców. Formuje niemowlęta. Po włożeniu do pieca rosną, aż wyrastają na porządnych ludzi, heteroseksualnych antysemitów. Grają na trąbkach w Nowym Orleanie, czarni jak pasta do butów, dmą tak, że aż oczy wypadają im z orbit i turlają się po wykładzinie. Nieładnie, wstyd, panie, wstyd. Nie muszę w to wszystko wierzyć, nie wiem, ale się domyślam. Białego kitla ubrudzonego farbami, czerwonego nosa, czarnych lenonek i sumiastych wąsów. I futerału. I masturbacji. Wyprostuj się, jesteś przecież Polakiem! Idź wyprostowany, kiedy inni klęczą! Polska leży na wschód od Greenwich, ale o tym sza, o tym wcale nie trzeba głośno mówić, tego wcale nie trzeba tak manifestować. Ty to wiesz i ja to wiem, a oni? Ich sprawa. Byleby nie zajmowali naszej wanny. Chyba, że są owczarkami alzackimi, wtedy co innego. Oboje lubimy owczarki alzackie, chociaż właściwie jesteśmy kotami, które lubią ciastka. Mamy siwe wąsy. Siwe włosy, chciałem powiedzieć, otóż siwe włosy są jak światłowody. Transportują złe myśli do głowy. Jeszcze nie wymyślili takich, które by działały odwrotnie, ale to się na pewno uda, to się na pewno uda, to tylko kwestia czasu. Współczesna medycyna potrafi działać cuda. W cudach mamy zresztą niemałe doświadczenie, cud jest to nasza specjalność narodowa. On jest zawodowym magikiem, hochsztaplerem, szarlatanem i cudotwórcą, choć znany jest zupełnie z czego innego. W futerale nosi ogromny potencjał. Kilkudziesięciocentymetrowy, bez mała. Przestańmy już rozmawiać o kobietach. Nie przesadzajmy, wszystko ma swoje granice. Lepiej jedźmy do Kairu, do Wagadugu, zanim poziom wody Warty na Bugu we Włodawie podniesie się niebezpiecznie. Zaraz powiedzą o tym w radiu, ale przecież wiemy dobrze – i ty wiesz, i ja wiem – że wtedy już będzie za późno. Postmodernizm na dobre się skończy i zostanie tylko – no właśnie, nie wiadomo, co zostanie, ale słowo daję, że nie chciałbyś tego widzieć. Dajmy już sobie spokój z tą poezją. To jeszcze bardziej męczące niż granie w piłkę. Urządźmy sobie zawody w pływaniu w blaszanych miskach, a potem wejdźmy na c:/system/my documents/thoughts/suicidal, skopiujmy całą zawartość do zlewu i patrzmy, jak czas ucieka. Zalej się, zanim oni zaleją ciebie. Zalej ich potokiem słów, zrób im prawdziwy blitzkrieg. Skrzyżuj Madonnę z Madonną i niech sami się zastanawiają, co z tego wyniknie. Mów na zmianę o seksie i o Jezusie. Oni to lubią, chociaż oburzyliby się, gdyby ktoś otwarcie tak stwierdził. Machnij ręką, ale nie za mocno. Jesteś dobrem narodowym, nie możesz się nadwerężać. Mów im o księżach, gangsterach i prostytutkach, a fikusa podlewaj raz w tygodniu lekko stężonym roztworem nawozu azotowego. Nie ryzykuj, na to jeszcze przyjdzie czas. Naucz się jeździć rowerem po linie. Napisz poradnik, przewodnik albo streszczenie. Na dobry początek weź dwadzieścia pięć lat wolnego. Nie pierdol. Nie mów za dużo o kobietach, których nie miałeś i nigdy nie będziesz miał, a przede wszystkim nie przesadzaj z narracją pierwszoosobową. Jeśli nie stać cię jeszcze na trzecioosobową, spróbuj drugoosobowej. To tylko kwestia zaimków i form czasownika. Odważ się na to wpaść. Bez odwagi ani rusz. Chłopiec dużo chorował, leżał w łóżku, obserwował swoje białe od gorączki dłonie, potem wstał, wygrał wyścig metrem, zaczął tworzyć awangardową literaturę i naprawdę mało brakowało, żeby został najwybitniejszym poetą w swoim kraju, ale którejś nocy zapisał twardym ołówkiem na kratkowanej kartce słowo-wytrych, potem śniło mu się brutalne morderstwo, a potem nigdy już nie znalazł ani słowa, ani kartki. Prawdopodobnie sfrunęła niepostrzeżenie z szafki nocnej i wpełzła w szpary w podłodze. Chłopiec już teraz ma nadzieję, że odnajdzie ją kiedyś jako list w butelce. Oprócz nadziei ma też niepokojące wrażenie, że to wszystko jest jedną wielką mistyfikacją – zaczyna znaczyć wydawane banknoty i przekonuje się, że wracają do niego znacznie później, niżby to wynikało z racjonalnych obliczeń; kiedy wystarczająco długo i intensywnie wpatruje się w ściany budynków, ma wrażenie, że widzi, jak prześwieca przez nie światło, ale nigdy do końca w to nie uwierzył. Szkoda, bo miał szansę. Nie tę jedną zmarnował. Wiatr wdziera się do jego pokoju przez szeroko otwarte okno, porywa notatki na kratkowanym papierze, nuty, szkice i młodzieńcze wyznania, ale on też nie może znaleźć słowa-wytrycha. Człowiek z czerwonym nosem i w czarnych lenonkach wychodzi spod kaloryfera i głośno wyraża przypuszczenie, że nie wynaleziono jeszcze języka, do którego miałoby należeć słowo-wytrych, ale obiecuje, że dołoży wszelkich starań, że osobiście zadba o to, by szybko naprawić to rażące niedopatrzenie. Otwiera futerał i zabiera się do pracy. W tych rzadkich przebłyskach samoświadomości rodzi się moja tożsamość płciowa, artystyczna, narodowa, rodzą się wszystkie możliwe tożsamości, a potem razem z moim Id idą na parę głębszych. Matka zamyka okno, ma ciasto pod paznokciami, ciepłe jeszcze. Literaturoznawcy wszystkich krajów są zachwyceni tym gestem, piszą o nim esej za esejem, jeden mądrzejszy od drugiego, a wszystkie oklaskiwane. Literaturoznawcy są szczęśliwi, czują się potrzebni, mają przeświadczenie, że odnaleźli słowo-wytrych. Wcale nie twierdzę, że to objaw postępującej zbiorowej afazji. W ogóle nic nie twierdzę, w gorączce zupełnie postradałem zdolność formułowania twierdzeń. Owszem, nadal mam swoje poglądy na tę czy tamtą kwestię. Weźmy chociaż te hordy niebieskich motyli nad łóżkiem. Nie przejmują się moją chorobą nic a nic, są pochłonięte budowaniem społeczeństwa egalitarnego; żyją zbyt krótko by móc dowiedzieć się, do czego to prowadzi. Przychodzi ojciec ubrany w czarny mundur, krzywi się z dezaprobatą, kręci głową. Wezwali go do mnie prosto z dorocznego balu u senatora. Otwiera okno. Zbity z tropu oferuje, że poczyta mi “Naszą Szkapę”. Nie może wiedzieć, że doskonale znam “Naszą Szkapę”, bo jestem narratorem wszechwiedzącym. Nie mówiłem mu o tym, nie byłby zadowolony, nie taką umyślił sobie przyszłość dla swojego pierworodnego. Matka zamyka okno i kładzie mi na oczach chłodne kamelie, żeby odwrócić moją uwagę od istoty rzeczy. Mówi, że jestem jeszcze na to za młody i pewnie ma rację. Zaniepokojona rosnącą gorączką, postanowiła wezwać Księdza Dobrodzieja. Jego szpakowata, szeroka jak łopata broda sprowadza mnie na powrót do rzeczywistości. -Istnieje dwojaka śmiałość – szepce mi do ucha, łaskocząc mnie brodą w szyję – śmiałość płynąca z wyższości i śmiałość zrodzona z ciasnoty umysłu. Chwilę jeszcze trwa tak nachylony nade mną tak nisko, że aż wstydzę się otworzyć oczy. -Ma przebłyski – mówi wreszcie do matki. - Ma przebłyski, a to pozwala nam żywić nadzieję. Wiele zależy od poziomu wody Warty na Bugu we Włodawie. Musimy czekać, ale możemy być dobrej myśli. -Co robić? - pyta zatroskana matka. - Co robić? Zamknąć okno, czy otworzyć? -Tego nie wie nikt spośród żyjących. Proszę tylko uważać, żeby nie mówić przy nim wierszem, może na to bardzo źle reagować. Zapadło milczenie. Wiał wiatr. Ksiądz Dobrodziej wyciągnął zza pazuchy święty obrazek i podał go matce: -Proszę to włożyć w szparę w podłodze. I trzy zdrowaśki w jego intencji co osiem godzin. -To pomoże? - w głosie matki słychać było powątpiewanie pomieszane z nadzieją. Ksiądz Dobrodziej długo zwlekał z odpowiedzią: -Czy pomoże... - powiedział w końcu. - Czy pomoże, tego nie wiadomo. Ale nie powinno zaszkodzić.
  5. a gdzie mamy odpowiadać? a może być coś ze środowiska uniwersyteckiego?
  6. turkusowy rubikon śniący się studentce - z tekstu Ateny, jak najbardziej. Tribute ;)
  7. w czerwonym tramwaju motorniczy jest kobietą i potencjalnie mógłby zostać najlepszym poetą w tym kraju gdyby nie przerywały mu ciągle poprzestawiane zwrotnice potem wsiada pan w czerwonym dresie zdejmuje dres pod dresem dres pod dresem dres dalej skóra i kości (tradycyjny praski dresiarz-matrioszka) popielaty pan alfred nie ma z kim porozmawiać odkąd jego przyjaciel pies wyfrunął za gołębiami (taka rozumna bestyja) zagaja: w pięćdziesiątym trzecim panie też był taki tłok w tramwaju a potem umarł stalin zagłusza go ajfon. punkt siódmy: miej minę jakbyś nie nawykł do jazdy tramwajem indagowany wypowiedz się niepochlebnie o przyjezdnym kierowcy który zarysował ci merca pod złotym tarasem. punkt ósmy: stój bokiem łatwiej utrzymać równowagę lepiej widać metki blondynka zasnęła zmęczona kolokwium śni jej się może turkusowy rubikon w zajezdni długo jeszcze trzyma się uchwytu pani już się puści pani już się puści
  8. Zobowiązania, Safjan, Brzozowski, Skowrońska-Bocian... tutaj też? :/
  9. www.youtube.com/watch?v=WfjxHEy-QpI - i tyle w temacie.
  10. obrazy, panie kolego, to się maluje i wiesza na ścianie, a nie pisze i publikuje na forum :D to po prostu nie jest żadna forma prozatorska, to nie jest żaden utwór, i dlatego uważam, że nie tu jego miejsce. bo posuniemy się do tego, że ktoś wklei pięć zdań i każe innym oceniać. a ocenić się nie da, po prostu. bo - odkryłem to całkiem niedawno - dobry pisarz w dobrym utworze świadomie wprowadza gorsze, nudniejsze fragmenty, czasem nawet świadomie pisze źle - niejeden fragment kapitalnej prozy w oderwaniu od całości kontekstu wyglądałby co najmniej przeciętnie... tylko grafomani usiłują zachwycać każdym zdaniem!
  11. Zieeeew może powieść z tego? takie małe fragmenciki to do warsztatu. to fragment jakiejś większej całości? jeśli tak, ok - pod warunkiem, że bywa w niej też żywiej. nie zrozum mnie źle - nie ulega wątpliwości, że piszesz dobrze. tym bardziej nie powinieneś się rozmieniać.
  12. bardzo dobry tekst, moim zdaniem. ja takie publikuję w poezji (tzn. nie że bardzo dobre, tylko takie krótkie formy "wiersza prozą") i zbierałem za to kiedyś cięgi. teraz uważam, że ty powinieneś zebrać cięgi za opublikowaie tego tekstu w prozie, nie w poezji :D
  13. o jaaaa, ale buntownicze! w pierwszym akapicie dwa razy "tani" za blisko siebie; "każdych postanowień" to chyba mało po polsku... nie da się nie zauważyć pewnego drygu, czy jak to się nazywa. A może się podszlifować na fabule? albo na poezji?
  14. Przyjechał w południe. Najpierw pod jego nowy dom podjechała nieduża, ale wyładowana po brzegi ciężarówka, przykryta atramentowoniebieską plandeką. Dwóch spoconych mężczyzn przez godzinę, w największym upale, wyciągało spod tej plandeki owinięte przedwojennymi gazetami i strzępkami bezbarwnej tkaniny przedmioty najróżniejszych kształtów i rozmiarów, ustawiało je na trawniku przed domem, a potem wnosiło do środka. Było tych przedmiotów stanowczo zbyt wiele, jak na kogoś, kto podobno przyjechał tylko na kilka miesięcy, a jednocześnie stanowczo zbyt mało jak na kogoś, kto (tak o nim mówili) po dziesięciu latach zamorskich podróży powracał w rodzinne strony. Później okazało się, że jeden z mężczyzn był jego kolegą ze szkolnej ławy, a drugi – no właśnie – drugi nie był nikim innym, jak tylko nim we własnej osobie, Janem Grzegorzem Twardowskim, synowcem starego Barana. A zaczęło się od tego, że – tak tak – stary Baran postanowił wyjechać do Ameryki, żeby odwiedzić swojego przyrodniego brata; razem z nim wyjechała jego małżonka, wójtowa-matka; ich dom miał zatem przynajmniej na kilka miesięcy zostać pusty. Sytuację tę postanowił wykorzystać Jan Grzegorz Twardowski, syn przyrodniego brata starego Barana, za młodu marynarz, podówczas podróżnik i wynalazca, a przez całe życie: ladaco, lekkoduch i zatwardziały kawaler. Jak to zwykle w takich wypadkach bywa, okoliczne panny na wydaniu (nie wyłączając mojej siostry) wiązały z pojawieniem się tajemniczego przybysza pewne nadzieje; ich zderzenie z rzeczywistością okazało się jednak nad wyraz bolesne. Jan Grzegorz nie okazał się bynajmniej ogorzałym marynarzem o umięśnionych ramionach pokrytych sinymi tatuażami, lecz przeciwnie: małym, pękatym i łysawym człowieczkiem dobiegającym pięćdziesiątki, o rozbieganych oczkach, kartoflanym nosie i potrójnym podbródku. Twardowski mieszkał w Dobrej Polskiej Okolicy dokładnie cztery lata – ani dnia krócej i ani dnia dłużej. A co się przez ten czas działo – o tym opowiadałoby się do dzisiaj, gdyby tylko dało się opowiedzieć. Mnie samemu całą historię udało się zrekonstruować na podstawie szczątkowych przekazów ustnych, własnych niewyraźnych wspomnień – no i znanych mi z osobistego doświadczenia faktów. Opowiem zatem, jak było, a postaram się przy tym zachować kronikarski obiektywizm. Przez pierwsze miesiące było dość spokojnie. Twardowski nie integrował się z Dobrą Polską Społecznością Lokalną, nie chadzał do kościoła, w ogóle rzadko wychodził z domu; wszelkie próby budowania sąsiedzkich więzi spełzały na niczym, bo choć odpowiadał na “dzień dobry”, ba, nierzadko sam kłaniał się pierwszy, nie sposób było nawiązać z nim dłuższą rozmowę, wypytać o zdrowie, o pogodę, stan cywilny i poglądy polityczne. Mówili, że cudzoziemiec, że obco się czuje, że pewnie zaraz wyjedzie, żeby machnąć ręką, nie przejmować się. Ale Twardowski coraz rzadziej wychodził i coraz dłużej nie wyjeżdżał. Prawdziwe dziwactwa objawiły się dopiero potem, na jesieni. Twardowski zaczął jeździć po Dobrej Polskiej Okolicy welocypedem. Wyjeżdżał zawsze w południe, w kierunku miasta, a wracał późnym wieczorem. Później z welocypedu przesiadł się na osobliwy jednośladowy pojazd silnikowy, przypominający już to psa, już to wydrę, który w czasie jazdy burczał tak, jak nie burczało nic innego na całym świecie. Jeszcze później zamienił ów przedziwny pojazd na sui generis bolid, którego wygląd przywodził na myśl ogromne, płonące cygaro, a pachniał – jak powiadali starsi, zbukiem, lub, co bardziej chyba przemówi do współczesnego czytelnika – siarkowodorem. Po roku zaczął przywozić z miasta Jasną, tą piękną Jasną, o której nie sposób mówić i myśleć inaczej niż z rozmarzeniem. Jasna była bowiem po prostu ożywionym męskim marzeniem, arcylaską, ucieleśnieniem samczych żądz i pragnień, była zjawiskiem, jakiego Dobra Polska Okolica nie widziała nigdy przedtem ani potem; była boskim awatarem, była aniołem i diabłem w jednej osobie, była pieśnią nad pieśniami, była esencją wyuzdania i rozpusty, była tryumfującą Nike, warszawską syrenką też była i wszystkimi siedmioma cudami świata była, i Kopciuszkiem, i Królewną Śnieżką, i Marylin Monroe, i Violettą Villas, i wyłaniającą się z fal Wenus, i Kleopatrą, i powiedzieć to wszystko o niej, to wciąż jakby nic nie powiedzieć. Była Jasną. Nikt nie wiedział, jak ma na imię, ale wszyscy nazywali ją po prostu Jasna – taka od niej biła wewnętrzna światłość, przedziwna mleczna łuna. Włosy miała złote, oczy niebieskie, a ciało najdoskonalsze z tych, jakie można sobie wyobrazić. Nosiła zawsze żółte sukienki, niezależnie od pory roku – i idę o zakład, że wszędzie tam, gdzie Jasna się pojawiła, żółta sukienka stawała się dla mężczyzn symbolem seksu, a dla kobiet obiektem dzikiej nienawiści. Przez długie tygodnie rozmawiano tylko o niej. Chłopcy zakładali się o to, czy i jaką nosi bieliznę. Młodzi kawalerowie chełpili się przed kolegami, ileż to razy Jasna na nich nie spojrzała; niektórzy utrzymywali nawet, że mrugnęła do nich, lub – czemu już zupełnie nikt nie dawał wiary – na ich widok prowokująco przesunęła różowym językiem po górnej wardze. Starsi czasem tylko, utkwiwszy wzrok w jakimś odległym punkcie, gdzieś za kuflem piwa, wzdychali: “Ech, gdyby tak z Jasną...”. Kobiety natomiast – niezależnie od wieku i stanu cywilnego – prześcigały się w wynajdywaniu mankamentów jej urody (wszystkie, naturalnie, były tylko tworami ich imaginacji). Wszystkie zgadzały się, że Jasna ma krzywe nogi, tłustą plamę na sukience, cuchnący oddech, rozbieżnego zeza, że jej piersi są w rzeczywistości znacznie mniejsze, niż się wydaje; wiele twierdziło, że widziało, jak wiatr zwiał jej z głowy perukę, a te najbardziej zawistne, gdy ktoś wspomniał jej imię, dawały popis nieudanego aktorstwa: marszczyły brwi, jakby szukały czegoś w pamięci, a po chwili pytały: “Jasna? Ta z grubą dupą?”. Jednocześnie wśród kobiet znacznie wzrosły notowania Jana Grzegorza Twardowskiego. Co bardziej zuchwałe spacerowały wokół jego domu w niedzielnych ubraniach, czekając, aż wyprowadzi z garażu jeden z cudownych pojazdów, by móc uśmiechnąć się do niego. On jednak w ogóle nie zważał na nie, dla niego na całym świecie istniała już tylko Jasna. Dla niej skonstruował nowe, dwuosobowe wersje swoich osobliwych wehikułów. I tak: welocyped przerobił na dwuosobowy tandem, do feerycznego jednośladu doczepił kosz dla pasażerki, a do rozsiewającego woń siarkowodoru cygara dodał drugie miejsce, tuż za kierowcą. Oboje jeździli po Dobrej Polskiej Okolicy w długich, rozwianych wiatrem szalikach i czapkach-pilotkach, a ich zjawienie poprzedzał zawsze perlisty śmiech Jasnej. Trwało to wszystko jakieś pół roku. Potem Jasna sprowadziła się do Twardowskiego i oboje na jakiś czas zniknęli. Wieczorami zajeżdżały pod ich dom długie samochody, światło świeciło się w oknach do białego rana. Raz młody Reszka, najodważniejszy z nas wszystkich, w czasie jednej z tych nocy podkradł się pod dom Twardowskiego; nigdy nie chciał powiedzieć, co tam zobaczył, i pewnie nikt by mu nie wierzył, gdyby nie przyniósł ze swojej wyprawy niezwykłego artefaktu: bucika Jasnej. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości: ten żółty sandałek z delikatnej skóry, na smukłym obcasie, pozbawiony jakichkolwiek oznaczeń rozmiaru, producenta i kraju pochodzenia, należał kiedyś do Jasnej. Młody Reszka przechowywał swoje znalezisko jak relikwię; gdyśmy go odwiedzali, wyciągał bucik ze zdobionego pudełka i pozwalał przez chwilę na niego popatrzeć – że dotykanie w ogóle nie wchodziło w grę, rozumiało się samo przez się – a my skwapliwie tę szansę wykorzystywaliśmy. Po tygodniu bucik Jasnej zniknął. Młody Reszka utrzymywał, że został skradziony, nie krył sie nawet ze swoimi podejrzeniami, ale niczego nie udało mu się udowodnić. Nikt się tym zresztą szczególnie nie przejmował, bo wszyscy nagle zrozumieli, że Jasna była tylko snem, zwidą, marą, fatamorganą, zbiorową halucynacją, czy może nawet: diabelską iluzją, mającą odwrócić naszą uwagę od prawdziwego zagrożenia. Kiedy Jasna zniknęła już na dobre, pod koniec trzeciego roku, Twardowski zaczął się fortyfikować. W kilka dni robotnicy wybudowali wokół jego posesji wysoki mur z klinkieru; przez kutą żeliwną bramę, otwieraną pilotem, wjeżdżały czasem lśniące, czarne Mercedesy z przyciemnianymi szybami. Do domu kazał dobudować cztery strzeliste wieżyce, na których czubkach ustawił cztery blaszane koguty - i tyle tylko było widać. Przez ostatni rok w ogóle nie wychodził z domu, i tylko światło w oknach na górnych piętrach wieżyc, zapalane zawsze o dwudziestej pierwszej, czasem nie gaszone przez całą noc, pozwalało domniemywać, że Jan Grzegorz Twardowski wciąż żyje. Pewnej burzowej nocy wezwał do siebie Księdza Dobrodzieja. A kiedy ktoś, kto nigdy nie chodzi do Kościoła, a w dodatku od kilku miesięcy nie opuszcza domu, w środku nocy wzywa samego Księdza Dobrodzieja – znać, że w jego okno zastukała Kostucha. Czarna honda Dobrodzieja zatrzymała się przed kutą, żeliwną bramą – widzę to wyraźnie oczyma wyobraźni – duchowny wysiadł i w strugach deszczu stanął pod warownym murem twierdzy Twardowskiego. Być może długo czekał i marzł, jak kiedyś jeden z cesarzy czekał pod murami Canossy – ale na pewno nie utracił ani odrobiny swej godności, zarówno tej przyrodzonej, jak i nadprzyrodzonej. W końcu wszedł do środka, krętymi schodami udał się na sam szczyt północnej wieży; dookoła biły pioruny, blaszane koguty wirowały w obłąkańczym tańcu. I gdyby nie spać wtedy, gdyby jeszcze nie lękać się spojrzeć w górę – wówczas można by dojrzeć, jak światło w oknie nabiera trupiego odcieniu, jak na przeciwległej ścianie przesuwa się szeroki cień Księdza Dobrodzieja. Nad ranem burza ucichła. Jan Grzegorz Twardowski zniknął na zawsze; razem z nim zniknęły cudowne wehikuły, klinkierowe mury, żeliwne bramy, czarne mercedesy, blaszane koguty i strzeliste wieżyce. Deszcz zmył je z krajobrazu, wsiąkły w ziemię – ale wszyscy jeszcze spali i nikt tego nie zobaczył. Wszyscy zapomnieli o całej historii znacznie szybciej, niż można by się spodziewać; zbiorowa pamięć wykazuje bowiem niezwykłą zdolność do wymazywania rzeczy, których nie chce przechować. Jednakże cała sprawa powróciła po latach, zupełnie niespodziewanie. A wszystko za sprawą złotego serca Księdza Dobrodzieja. Czcigodnemu duszpasterzowi w oczekiwaniu na boską sprawiedliwość najzwyczajniej w świecie zabrakło cierpliwości; postanowił sam wynagrodzić co bardziej zasłużone spośród swych owieczek i wyjawił im mroczną tajemnicę niesławnego Jana Grzegorza Twardowskiego. Gdyby nie to, że na liście szczególnie zasłużonych parafian znalazł się także mój ojciec, zapewne do końca swych dni myślałbym, że historia Twardowskiego była tylko wytworem mojej wyobraźni. -Eugeniuszu Walentyowiczu – powiedział Ksiądz Dobrodziej uroczyście, przekraczając próg ojcowskiego lombardu – mam dla ciebie ważną wiadomość. Chociaż byłem już wtedy prawie dorosły, traf chciał, że – tak samo jak wtedy, gdy Dobrodziej nawiedził lombard po raz pierwszy – byłem akurat na zapleczu, porządkując fanty, których nikt nigdy nie wykupił. Słyszałem, jak ojciec zasunął rolety (te same od piętnastu lat) i zamknął drzwi na zamek. -Eugeniuszu Walentynowiczu, pamiętasz zapewne osobliwego jegomościa, który niegdyś zamieszkiwał dom Starego Barana, a który zwał się Jan Grzegorz Twardowski. -Pamiętam – odpowiedział ojciec takim głosem, jakim się wypowiada sakramentalne formuły. -Być może będzie dla ciebie wstrząsem to, czego się teraz dowiesz. Ale nie obawiaj się, niebezpieczeństwo już zażegnane. Otóż: Jan Grzegorz Twardowski zaprzedał duszę diabłu. Tak jest, taka była przyczyna jego niezwykłej życiowej pomyślności, która zresztą objawiła się nam tylko w bardzo niewielkim stopniu. Jan Grzegorz Twardowski był nie tylko konstruktorem, ale przede wszystkim naukowcem. Dzięki układowi z diabłem dokonał wielu ważnych odkryć: opracował między innymi lekarstwo na starość; nauczył się zmieniać wszelkie metale w złoto; zaprojektował prototyp silnika antygrawitacyjnego. A przede wszystkim: opracował system totolotka o stuprocentowej skuteczności. Nie przesłyszałeś się, Eugeniuszu Walentynowiczu. I choć jego prace przepadły razem z nim – bowiem, jak wiemy, na porozumieniu z diabłem nie sposób zbudować niczego trwałego, budować trzeba na skale, a skałą jest Pan – to jednak ów system totolotka udało mi się przechować. Chciałbym ten diabelski wynalazek obrócić w dobro i nagrodzić nim kilku dobrych parafian, a wśród nich ciebie, Eugeniuszu Walentynowiczu, pamiętam bowiem, ile serca mi okazałeś, gdy sam byłem w kłopotach. Chciałem oto przekazać ci jeden zestaw zwycięskich numerów. Niech to będzie jednocześnie próba zaufania i cierpliwości: nie znasz bowiem dnia, ani godziny, kiedy te numery padną w losowaniu; ale że się to stanie – i to w czasie tak krótkim, że w kontekście wieczności, a to przecież o wieczności powinniśmy stale myśleć, w ogóle nie wypada o nim wspominać – otóż że to się stanie, na to masz moje słowo, Eugeniuszu Walentynowiczu. -Ale proszę Księdza... - wyjąkał ojciec – ja nie jestem godzien! -Nie chcę słyszeć słowa sprzeciwu, Eugeniuszu Walentyowiczu! Dokonałem wyboru w pełni świadomie i wiem, że zasługujesz na to wyróżnienie, jesteś bowiem człowiekiem wielkiej pracowitości i dobroci serca! Zresztą podam ci tylko numery, zrobisz z nimi, co zechcesz, jestem jednak przekonany, że do końca życia plułbyś sobie w brodę, gdyby to właśnie one padły w najbliższym losowaniu totalizatora sportowego! No, dalej, Eugeniuszu Walentynowiczu, nie krępuj się. Przygotuj coś do pisania! Jeden. Dziesięć. Piętnaście. Dwadzieścia pięć. Trzydzieści dwa. Czterdzieści osiem. Powtarzam. Jeden. Dziesięć. Piętnaście. Dwadzieścia pięć. Trzydzieści dwa. Czterdzieści osiem. Od tego dnia ojciec regularnie skreślał te numery na kuponach Dużego Lotka. Wiedziałem dobrze, że był człowiekiem raczej małej wiary i gdyby nie to, że już wcześniej grywał w gry losowe, zapewne nie fatygowałby się do kolektury. Co więcej, zawsze skreślał więcej niż jeden zakład i zestaw liczb otrzymany od Księdza Dobrodzieja nie miał u niego pierwszeństwa przed tymi, które sam wymyślił. Podejrzewam nawet, że coś w środku mówiło mu, że prawdopodobieństwo wylosowania tak oczywistych liczb jest bliskie zeru. Wreszcie – kiedy Księdza Dobrodzieja od dawna nie było już na naszym świecie – piątego sierpnia roku pańskiego 2006, padła szóstka. Nie była to zresztą żadna rewelacyjna szóstka – kilka miesięcy wcześniej padła bowiem jedna z największych kumulacji w historii i nagroda za szóstkę nie osiągnęła jeszcze odpowiednio wysokiego poziomu – ale lepsze trzy miliony niż nic.
  15. myślę, że kiedyś popełniłem. w ogóle lubię wszelkie takie eklektyczne eksperymenty. i myślę, że inni też wcale często popełniali... Psychosis 4:48... próby wystawiania The Waste Land na scenach też już podobno były...
  16. a czy koleżanka studentka miała logikę i metodologię i czy wie, że odpowiedzi w ankiecie jednokrotnego wyboru powinny się nawzajrm wykluczać? i że np. "dzięki niej lepiej rozumiem innych ludzi" i "dzięki niej czuję się mniej samotny" - nie wykluczają się? nie ma sensu rozwiązywanie tej ankiety, bo jest po prostu źle ułożona i nie może dać wartościowych wyników.
  17. a ja to już chyba od jakichś trzech albo i czterech lat (z przerwami) publikuję sobie w p, chociaż nie uważam, żeby moje wiersze były na poziomie początkującym; przyzwyczajenie czy co?
  18. ja też nie mogę wysłać sobie pw :D (żartuję; wszystko niby jest normalnie) bo widzisz, różnica między Księżycową Łzą a małym dzielnym tosterem - już w samej nazwie - kolosalna ;) a ja, wystaw sobie, dalej siedzę w P :D i na prozie też w P :D i gdzie rozwój, zapytowywuję?
  19. ja akurat przez dwa lata prawie nie pisałem wierszy ;) może teraz zacznę znowu. widzisz, bo mądrego to czasem i dobrze posłuchać :P anyway: opłaciło się? (robimy chba małe OT)
  20. a skąd mnie pamiętasz, mały dzielny tosterze?
  21. (polacy jako społeczeństwo monokulturowe) w sobotnie przedpołudnie przed stacją metra farbowani indianie na replikach indiańskich instrumentów ludowych wykonują rzewne słowiańskie melodie a w tramwajach śniade dziewoje udają rumunki daj panu pięćdziesiąt groszy na chleb na zdrowie dla całej rodziny wielkimi krokami zbliżamy się do europy opowiedziałem im to wszystko w kawiarni na starówce i łamanym francuskim zapewniałem: a varsovie il y a beaucoup de monuments historiques nie zapomniałem też wspomnieć o solidarności papieżu dywizjonie 303 koperniku małyszu miłoszu i chopinie a oni kiwali z uznaniem głowami: c'est pour ca tu n'as pas d'accent.
  22. a może: nieco bliżej końca niż zwykle?
  23. w lutym 2002 kilka minut po północy poczuliśmy się nieco bliżej dna niż zwykle i postanowiliśmy wyjechać do tunezji gdzie zmieszkaliśmy na plaży dzikiej jak miasto w pięciu równoległych dołach. nocami piasek był zimny ale dykta na dnie była podgrzewana. tuż obok wypoczywała grupa trędowatych dalej chromi zapryszczeni syfilitycy meksykanie przyszli terrroryści. kaśce spaliło plecy ance wypaliło oczy język nozdrza i błony śluzowe (tubylcy owinęli ją prześcieradłami wyszła z niej cała czerwień a zaraz po niej pozostałe barwy podstawowe aż zredukowały się do bieli) a mnie piasek zgrzytał między zębami i w stawach. po dwóch dniach odpoczynku ruszyliśmy na poszukiwanie wody.
  24. Sceptic

    fatum

    a jak on sobie pejsy zakręci, jak czapkę nałoży na swoje afro? pytam się, no pytam się!
×
×
  • Dodaj nową pozycję...