Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

z jednej strony zmęczone wódką twarze
zroszone bruzdami niemożności wybicia się
sterane nadzieją wysokiej wygranej i tramwajem
zniszczone pensją i obietnicą wszystkiego

z drugiej strony gdzieś stąd tka się wersy
wyciąga skądś myśl i ubiera w formę
w domyśle sztuka nie żywi nas zbędnymi
w rzeczywistości z szarości tworzy tęczę

ci ludzie w kolejkach szarpiący ludzi o olej
dziś promocyjnie tańszy niż zawsze
jest to okazja by zdobyć szczyt
wspiąć się na wyższy poziom jestestwa

może gdzieś u was ogrody wspaniałe
mienią się barwą boskiego tchnienia
rącze sarny biegną przez las
lecz tutaj tną je – kawał za kawałem

i po trzy złote za odpadki z taśmy
zawija sobie w papier bo kocha koty

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



Zabijanie kotów jest tak głupie, a tych, co je gonią i zamęczają powinno się wsadzać na jakieś roboty od godz 5 do 22 z jedną przerwą na kromkę chlebka. Po miesiącu taki idiota zmądrzeje, a my będziemy mieć może stadion na euro.
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


bezsensowne rozmnażania kotów jeszcze bardziej idiotyczne
zapraszam w swoje okolice gdzie leśnicy są bezradni
giną jeże jaszczurki żółwie itd zagryzane są nawet młode sarny
ginie wszystko co się rusza - zostaje zagryzione
Opublikowano

Jacku- jeżeli głupotę ludzką przekładać na zabijanie, to już mamy wiele analogii w historii, gdzie usuwano "szkodniki". Co ciekawsze, jak zapewne wiemy, każda skrajna ideologia uczy obojętności dla tego gatunku, który się usuwa. dlatego nikt mi nie wmówi, że zabijanie kogo lub czegokolwiek jest dobre. Z drugiej jednak strony pewne plagi stają się rzeczywiście niebezpieczne i wtedy jest problem - co robić w danej sytuacji. Wtedy najlepiej wezwać wojsko, które jest najbardziej humanitarną organizacją na świecie, bo zabija od razu. Z trzeciej strony - to cywilizacja tworzy najbardziej niebezpieczne organizmy, które są dla niej samej zagrożeniem. Usuwanie ich tworzy następne, a te kolejne idt. Dlatego tutaj nasze dyskusje są jałowe o tyle, że i tak nic z nich konkretnego nie wyniknie. Chociaż ja mam konkretny przykład, jak głupie babiszcza-kociary truły psy, bo im goniły koty spod bloku (pech chciał, że padł i mój wtedy). Dlatego zawsze stanę na stanowisku, że to człowiek jest problemem, a nie przyroda.

Adamie - niech zeżreją satanistów.

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



zgadza się gdyż bezrozumnie preferuje rozwój jednych gatunków niszcząc inne

jak masz kociaka w domu to o niego dbaj a sam wiesz ile radości potrafi przynieść
co innego watach bezpańskich psów lub bezpańskie koty w lesie
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



zgadza się gdyż bezrozumnie preferuje rozwój jednych gatunków niszcząc inne

jak masz kociaka w domu to o niego dbaj a sam wiesz ile radości potrafi przynieść
co innego watach bezpańskich psów lub bezpańskie koty w lesie

A skąd te watahy? Wyrzucają je durnowaci durnie, którym się stworzenie znudziło, to biorą do wora i hajda do lasu. Żona znalazła takiego jednego, skatowanego i przywiązanego do drzewa i zabrała do domu (jeszcze żyje, mam go nawet :), ale na dobrą sprawę jeden pies na xx lat to maks.
Z drugiej strony ci "dobrzy" mają psy po blokach, tłoczy się to, sra gdzie popadnie, gówno na gównie, wśród tych gówien dzieci i to jest nasza Polska właśnie.
Widzisz Jacku - wyjścia nie ma, a rozsądku i wyobraźni brakuje.
Opublikowano

niestety nie do trwałem do końca
męczy mnie taka gadanina
bez końca

kłaniam się

p.s. i niewybaczalne słowo: "jestestwa"
wyblakłe i sprane jak... no właśnie
- jak bycie (przymusowe zresztą)

Opublikowano

z jednej strony twarze
zroszone wódką i bruzdami
niemożności wysokiej wygranej
sterane nadzieją
obietnicą wszystkiego

z drugiej strony wersy
myśl przybiera formę
w domyśle
sztuka nie żywi zbędnymi
z szarości tworzy tęczę

pozwoliłem sobie na remix, kilka scieżek przyciąlem.
dlatego:
z drugiej strony gdzieś stąd tka się wersy
wyciąga skądś myśl i ubiera w formę

gdzieś, skądś - dla mnie okropnie to brzmi. i ta forma: robi się, wyciąga się... wicie rozumicie.

z drugiej strony
stąd wyciągam wersy
i myśl ubieram w formę

przypuszczam że odbiegłem od zamiarów autora, ale dla mnie róznica jest spora.


ci ludzie w kolejkach szarpiący ludzi o olej
dziś promocyjnie tańszy niż zawsze
jest to okazja by zdobyć szczyt
wspiąć się na wyższy poziom jestestwa

może gdzieś u was ogrody wspaniałe
mienią się barwą boskiego tchnienia
rącze sarny biegną przez las
lecz tutaj tną je – kawał za kawałem

i po trzy złote za odpadki z taśmy
zawija sobie w papier bo kocha koty

tą wegetariańsko hipermarketową część zostawiam, mi to nie klei się z częścią wiersza powyżej
dla mnie obniżył pan loty Panie Michale tym wierszem. gorzej, jeżeli wcześniejszymi wzbił się pan powyżej swoich realnych możliwości;)

pozdrawiam

Opublikowano

nie znoszę ludzi jest ich za dużo i powinno się ich zabijać:
ludzie czynią niepowetowane straty nie tylko w lasach mordując drobną leśną zwierzynę,
mordują się nawzajem, niszczą powłokę ozonową, zatruwają środowisko, podobno
niszczą żywność, gdy inni umierają z głodu. Udomawiają zwierzęta, jeśli im się znudzą - wyrzucają je z domu gdziekolwiek. Bywa, że przywiązują je do drzew w lasach, skazując je tym samym na powolną śmierć. To tylko kika przykładów, dokładny raport prześlę oddzielnie.
Podpisano: Ufolud
Przepraszam Autora.
* * *
Wiersz -odpowiada mi i widzę sens poruszenia tego tematu. Moim zdaniem dobrze by było go jeszcze dopracować, może nieco skrócić, prosi się o dopieszczenie (wiersz).
Z pozdrowieniami
- baba

Opublikowano
Wiersz w promocji, po 3 zł za wejście -> tytuł odnosić się może do konsumpcyjnego podejścia sporej części społeczeństwa polskiego wobec spraw bynajmniej materialnych, ale także postmaterialistycznych.

z jednej strony zmęczone wódką twarze
zroszone bruzdami niemożności wybicia się
sterane nadzieją wysokiej wygranej i tramwajem
zniszczone pensją i obietnicą wszystkiego


strofy nr 1 i 2 zostały zbudowane na zasadzie kontrastu. w pierwszej podmiot liryczny /który jest obserwatorem otaczającej go rzeczywistości/ mówi ludziach poddających się pracy fizycznej za marne wynagrodzenie; o ludziach, którzy z rozpaczy czy strachu /przed chociażby jutrem/ szukają ukojenia w alkoholu, czyli rzeczy która chociaż na moment pozwala zapomnieć.

z drugiej strony gdzieś stąd tka się wersy
wyciąga skądś myśl i ubiera w formę
w domyśle sztuka nie żywi nas zbędnymi
w rzeczywistości z szarości tworzy tęczę


w zwrotce drugiej natomiast przedstawiona zostaje druga strona społeczeństwa, której udało się osiągnąć pewien standard życia, dorobić szczęścia bijącego między innymi od rodziny, ukochanej osoby, etc; ale także mowa jest o sztuce, która tak naprawdę jest substratem ubarwiającym egzystencjalne realia.

ci ludzie w kolejkach szarpiący ludzi o olej
dziś promocyjnie tańszy niż zawsze
jest to okazja by zdobyć szczyt
wspiąć się na wyższy poziom jestestwa


w strofie 3 z kolei słychać zdecydowany głos ironii w wypowiedzi podmiotu lirycznego, który zwraca uwagę na usilne dążenia do osiągnięcia czegokolwiek, wybicia się choćby ponad najbliższych sąsiadów

może gdzieś u was ogrody wspaniałe
mienią się barwą boskiego tchnienia
rącze sarny biegną przez las
lecz tutaj tną je – kawał za kawałem


w zwrotce czwartej również zaobserwować można pewien kontrast, otóż podmiot liryczny w bezpośrednim zwrocie do odbiorcy tekstu mówi, że: 'może gdzieś u was ogrody wspaniałe...' mając zarazem nadzieję, że gdzieś może być skrawek lepszości i inności. podkreśla jednak, że w jego świecie nie ma na to miejsca. prawdziwe, naturalne piękno zostaje wyparte przez brutalność życia prowokowana często bzdurnymi powodami.

i po trzy złote za odpadki z taśmy
zawija sobie w papier bo kocha koty


pointa hmmm troszeczkę frapująca, aczkolwiek jest ona zarazem podkreśleniem, podsumowaniem wcześniej sformułowanych przez podmiot liryczny myśli dotyczących najbliższej mu rzeczywistości, która go w zasadzie przytłacza.

tekst z pewnością jest ciekawy, jednakże nieco inny od Twoich poprzednich, które mogłem czytać. przede wszystkim ze względu na fakt zdecydowanie mniejszej ilości ironii. lecz wiersz jest zabarwiony filozofią, ale i autentycznością realiów /szczególnie polskich/. przekonuje mnie zarówno forma, jak i tematyka, która w mniejszym, bądź większym stopniu ociera się o nas wszystkich. plus.

pozdrawiam.
Opublikowano

Podoba mi się w Twoich wierszach to, że piszesz o realiach, nie stroniąc od brutalności w opisach. Jednakże jest tu również miejsce na lirykę, mistykę i ogólnie coś bardziej "wzniosłego". Ja nie lubię jak ktoś mówi, że świat jest tylko zły. Ja lubię, jak ktoś dostrzega całą jego gamę barwną.

+

P.S. Gdzie te 3zł mam niby dać? ;0

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



Ostatnio mam dużo czasu się zastanawiać, mniej pisać - nie mam kompa w pracy, a na laptopa mnie na razie nie stać, może stąd to zmęczenie materiału i takie barwy.

PS - każde kliknięcie, tj 178 razy 3 :)))
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



Ale mi się to podoba. Nie mam zamiaru lukrować nie wiadomo jaką ilością plusów, bo to nieładnie. A barwy są zarąbiste.

No, chyba, że to ja lubuję się w kiczu i mam zły gust ;


Nowobogacki. Fiu fiu :F
Opublikowano

Zarówno w odniesieniu do wiersza, jak i do dyskusji trzymam tym razem stronę Michała. Co do dzikich i zdziczałych drapieżników, to odnoszę wrażenie, że są one przede wszystkim konkurencją dla myśliwych, stąd ich niechęć do nich.
Michałe, dla mnie, prostaka, zmiana Twojego stylu, to plus... ale ja się nie znam, pisz jak chcesz ;).
Pozdrawiam.

Opublikowano

"sterane nadzieją wysokiej wygranej i tramwajem" :)? kali być głodny. chyba to nie jest po polsku?
co do saren, jestem za.
z drugiej strony może lepiej jeśli np. mój kocisław pozjada wszystkie jelenie. no, przynajmniej te z osiedla.

serdecznie pozdrawiam

Opublikowano

Nie podoba mi się. Ale to wina klimatu. Jest straszliwie... [brak mi właściwego słowa] przygnębiający i taki napełniający rezygnacją (to nie do końca to, o co mi chodzi, ale lepiej się wysłowić w danym momencie nie potrafię). Takie teksty mnie przygnębiają, a tego bardzo nie lubię. Ale spróbujmy to odrzucić i spojrzeć obiektywnie:

Jak słusznie zauważył Pan Suicide, dwie pierwsze strofy oparte są na kontraście. Chociaż może akurat "kontrast" to znów nie najlepsze słowo. Te dwie strofy pokazują dwie strony tego samego medalu - życia. Pierwsza mówi o negatywach, o ludziach wykolejonych i tych, którym wydaje się, że jeszcze się wykoleić nie dali. (Ale to już moja osobista opinia, to nie wynika z wiersza ;))

Druga uświadamia nam, że to jednak właśnie w takim świecie powstaje sztuka. Jest niejako produktem ubocznym tej codziennej harówki przemieszanej z piciem wódki. Produktem ubocznym, ale jednocześnie czymś, co ją ubarwia, uprzyjemnia i wzbogaca. Czyni ją znośną.

Już pierwsza strofa wspomina o "zniszczeniu obietnicą wszystkiego". W trzeciej podmiot lir. rozwija ten wątek, nie zostawiając suchej nitki na tych, którzy w tym biorą udział.

Cały wiersz jest dla mnie jednym wielkim narzekaniem, ale w czwartej zwrotce słychać to szczególnie dobitnie. Podmiot mówiący wylewa swoje żale na to, że jego świat nie jest taki kolorowy, jak niektórzy twierdzą. On swój świat widzi szarym i przygnębiającym (nie znoszę u ludzi takiego podejścia i dlatego również tak mnie razi klimat tego wiersza).

Zakończenie jest dziwne. Nie rozumiem go, przyznam szczerze, więc i pozostawiam bez komentarza.

Ale cała reszta jest całkiem dobrze wykonana. Chociaż, jak wspomniałem na wstępie, nie lbię takich wierszy, to jednak trzeba Autorowi przyznać, że umiejętnie zbudował ten nastrój. To plus. Wiersz jest czytelny, ale mało dosłowny. Nie jestem specjalistą - nie pokuszę się o wskazywanie i nazywanie środków literackich, ale w moim odczuciu jest całkiem dobrze artystycznie zrobiony. I byłbym się może nawet nim zachwycił, gdyby nie ten kilmat.

A więc, reasumując, wiersz bardzo dobrze zrobiony, ale mnie się zupełnie nie podoba ;)

Pozdrawiam,
Drax

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      @Gosława Smaczności! Wieczór, gwiaździste niebo, gromada dzieci wokół dogasającego ogniska z niecierpliwością czekających na pieczone ziemniaki/kartofle. Dziękuję za przypomnienie dni wakacyjnych na wsi, gdzie pierwszy raz posmakowałem takich ogniskowych ziemniaków. Pozdrawiam :)
    • @UtratabezStraty Zapraszam

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

       
    • Można dużo mówić i nic nie powiedzieć. Można nic nie mówić i powiedzieć wszystko. Oczami duszy zrywam kwiaty. To krótka droga, by poznać siebie. Możemy milczeć całe życie i opowiedzieć wszystko. W kilku słowach ująć to, co nieujęte. Rozgryźć to, co niepojęte. Oczami duszy wymazuję siebie, by nie poplamić świata atramentem. Muszę uważać na słowa, by nie być jak mewa w locie. Oczami duszy robię zdjęcie i chowam je w chmurze. Gigabajty odczuć wylewają się, ściskają gardło. Prawie rzygam. By ciebie ujrzeć. By siebie dojrzeć. By zrozumieć całą tę miłość. Uderzam mocno, naciskam, robię wdech. Całuję. Może uda się uratować coś! A może nic nie pozostanie przy mnie. Rodzimy się sami, umieramy sami. I tak w kółko, człowieku. Zabawa trwa, choćbyś tego nie chciał. Życie delikatnie przelatuje. Nie dotyka świata. Dostajemy z niego tylko skrawki — widzimy to, co najbliżej krawędzi. Dalej nic nie dostrzegamy. Dalej nie wypływamy. Nie umiemy. Rodzimy się i zapominamy. Brzmi to trochę jak piosenka. Smutny blues o życiu. Czarny blues wyśpiewany przez wszystkich: wszystkich tych, co nie mogą, wszystkich tych, co nie umieją, wszystkich tych, co się boją, wszystkich tych, co umierają rankiem. Boją się otworzyć oczy. Boją się pomyśleć, że można wyjść. Że można się uśmiechać. Jazda do Wrocławia, do ukochanego Denver. Na rozstaju dróg łapiemy stopa, z kolegą. Zatrzymuje się soczysta czterdziecha. Zabiera nas swoim mercedesem. Jest niedziela, zapewne urwała się od męża. — Gdzie chłopaki jedziecie? — rzuca i przenika nas swymi łapczywymi ślepiami. Raz na mnie, raz na kolegę. — To gdzie chłopaki jedziecie? — zapytała. — Do Denver. Do Wrocławia. Na koncert — odparłem. — Jedziemy się zabawić. — wsiadajcie — zawołała. Już się ślini. Ściska tę gałkę od biegów. Gorące popołudnie. Początek lata. Dominik na mnie. Ja na Dominika. Jedziemy, śmiejemy się. Ważne, że się poruszamy do przodu. — Jak zostaniecie na dłużej, może umówimy się na kawę. — Dlaczego by nie. Mocna kawa jest jak klaps. Mocny klaps. — Tu was rozumiem chłopaki. Może działa jak klaps? Chciałabym, żeby tak było. Och, chciałabym. Ale dzieci zabierają nam wszystko. Przytaknęliśmy obaj. Na miłej gadce mija czas. Jedziemy tak chyba ponad godzinę. Podziwiamy widoki. — Tu chłopaki was wysadzę. Musicie dalej coś złapać — mlasnęła, przełykając ślinę. Przez moment patrzyliśmy na siebie. Brak słów. Uśmiech Dominika mówił wszystko. Co za podróż. Piękna podróż. Droga kochana. Droga płynąca. Jak kwiaty w oddali. Jak maki czerwone. Jak usta tej pani. Tu jest dobre miejsce, by się zatrzymać. Podziękowaliśmy. I po chwili widzieliśmy już jej tylną szybę. A potem punkcik. Oddalający się punkt na mapie. Odetchnęliśmy. Jest czternasta, a nam została jakaś godzina do celu. By zobaczyć Denver. By zakochać się w Denver. By móc stąpać po Denver. Iść tam na piwo. Ten stary blues. Znów go słychać. Jest w środku, we mnie. Taki ciepły i smutny. Zaczarowany blues. Jedziemy. Znów jedziemy. Tym razem załapaliśmy się na leśniczego. Takie czerwone, rozbiegane oczka. Rozbiegane oczka w terenowym samochodzie. Skacząc tak po całej drodze, a nie jadąc. Dojechaliśmy na obrzeża Wrocka. A raczej doskakaliśmy do niego. Oj, jaką poczuliśmy ulgę, wysiadając. — Tu jest linia tramwajowa, chłopaki. Stąd to rzut beretem. Trajtki kursują do centrum bardzo często — odparł. Podziękowaliśmy mu, a on w podskokach ruszył dalej, tym zielonym czymś. Jest tam knajpa w rynku. Można usiąść w kabriolecie, wypić piwo. I dobrze się bawić. Trochę poczuć się jak w Pulp Fiction. Jak Travolta. Przy dobrej muzyce. W dobrym towarzystwie. Bujać się na oparach. Zaciągać się papierosem i powietrzem. Dać sobie szansę, by pokochać to miejsce. Muzyka na żywo. Jest jak dotyk. Cudowny dotyk. Dotyk, który jest miły, pozostaje w sercu. Na całe życie. Kształtuje osobowość. Pokazuje, kim być. Jakim być. Jak kochać. I czy kochać. A może, ziać tylko nienawiścią. To zabawa. Ale czy tylko zabawa? Muzyka zawsze kształtowała przyszłe czasy, pokolenia. Była zapowiedzią czegoś. Zapowiedzią rewolucji. Zapowiedzią upadku. Jest siłą. Bo oddziałuje na duszę. Na postrzeganie. Wszystko pachnie słodko. Dla faceta jest kobietą. Dla kobiety jest mężczyzną. A może czymś bliżej nieokreślonym. Jakąś formą, do której dążymy. O której marzymy. Jest słodkim spojrzeniem. Takim, po którym czujemy się lekko. Że fruniemy. Z oddechem łapiemy ten uśmiech. To spojrzenie. To uczucie. Jedno z pierwszych. Po dobrej imprezce, na koncercie, spotkałem koleżankę — hippiskę Magdę. Postanowiliśmy po wszystkim pójść na rynek. Na ławeczkę. Poczuć rytm miasta. Poczuć muzykę miasta. Jest ciepła noc. Mury starego rynku są nagrzane. Będziemy siedzieć do ranka, popijać alkohol. Po całym dniu byliśmy zmęczeni. Ale co tam. Czterdzieści procent — to już nie jest klaps, jak przy kawie. To walenie po głowie. Dominik zdrzemnął się na ławce. Ogromny jego pech. Nasz chyba też — jak dowiedzieliśmy się później. Bo nad ranem wymyśliliśmy, że jedziemy stopem na wybrzeże. Opuszczamy nasze wspaniałe Denver i jedziemy na północ. Zostawiliśmy karteczkę. Magda przycisnęła ją butelką po czystej. A że zaczynało świtać, poszliśmy przed siebie, nie budząc go. Jak dzieci — grzecznie, za rączki się trzymając. Wyszliśmy znów na drogę. A raczej ruszyliśmy pieszo przed siebie. Po prawej stronie mieliśmy wschodzące słońce. A my prosto. Na północ. Idąc tak, przypomniałem sobie, że znam w Gdyni pewnego malarza. Wojtek miał na imię. Mieszkał na Bojano, w pięknej okolicy. Postanowiliśmy zrobić mu przyjemność. Albo i nie. W tamtych kategoriach wtedy nie myśleliśmy. On chyba też. Nieraz wpadał do Krakowa. W kwietniu albo w maju — w samych spodenkach. Bo u nas niby tak ciepło, a u nich zawsze zimniej. Cały czas ten wiatr od morza. Cały czas wieje z północy. Zimny wiatr. Suniemy samochodem z jakąś laską. Ona na uczelnię, jeszcze do Koszalina. A my dalej — na północ. By poczuć ten wiatr. By poczuć Bałtyk. Do malarza — czyli do Gdańska — dojechaliśmy wieczorem. Zmęczeni strasznie upałem, poszedłem do budki telefonicznej, by zadzwonić do Wojtka. Ten ucieszony, uśmiech — od ucha do ucha. Przyjechał swoim starym volvo. Upalony. Na szyi — kunsztownie zrobiona mała fajka do palenia marihuany. Pojechaliśmy na nocny objazd wszystkich knajp w Trójmieście. Poznaliśmy chyba wszystkich jego znajomych. Artystów różnej maści. Do domu — a raczej jego pracowni, na Bojano — dojechaliśmy nad ranem. Włączył Toma Waitsa i poszliśmy spać. Znowu jak dzieci. Zasnęliśmy jak dzieci. Zmęczeni drogą, knajpami, muzyką. Obudziliśmy się… jak dzieci. W południe, po śniadaniu, Wojtek oznajmił, że jedziemy na plażę. Dzika plaża. A raczej mierzeja. Dwieście metrów w głąb morza. Tylko nasza trójka — my sami. Wyłożyliśmy się na rozgrzanym piasku. Zdjęliśmy ubrania, by zażyć kąpieli. Poczuliśmy się cudnie. Tacy wolni. Sam na sam z naturą. Magda zdjęła stanik. Jej ciało było białe, sterczące piersi odbijały słońce, potęgując całą tę jaskrawość. Dwa białasy. Pewnie połyskiwaliśmy w oddali — dwa białe punkty na tle piasku i błękitu morza. Na plaży leżało mnóstwo drobnych bursztynów. Morze wyrzuciło je przez noc. Postanowiłem nazbierać trochę — na pamiątkę. Miło jest tak wylegiwać się. Szum fal. Mewy w oddali. A poza tym — cisza. Błoga cisza. Obudziliśmy się późno. Słońce już nisko. Plaża nadal pusta. Wiatr od północy chłodny, ale przyjemny. Morze szumiało. Magda wstała pierwsza. Wyprostowała się, przeciągnęła. Śmiech cichy, nieśmiały. Wojtek nadal spał. Fajka leżała obok. Stare volvo w cieniu drzew. Zabrałem jeszcze kilka bursztynów z piasku — by pamiętać. Ruszyliśmy w drogę. Bez pośpiechu. Droga pusta. Światło jakby bardziej błękitne. Powietrze słone, słone i wilgotne. Po lewej wydmy, po prawej morze. Każda fala inna, każda jakby mówiła coś cicho. Nie rozumieliśmy słów, ale rozumieliśmy sens. Wojtek włączył stary magnetofon. Cohena „Suzanne”. Znów — tylko my i muzyka. Droga i wiatr. Czas jakby się zatrzymał. Po jakimś czasie dojechaliśmy do Gdyni, do Bojano, do Wojtka. Znaliśmy drogę, ale teraz wyglądała inaczej — inne światło, inny zapach, inny wiatr. Pracownia Wojtka czekała. Farba, płótna, pędzle. Stare notesy z rysunkami. Zeszliśmy do środka. Siadaliśmy na podłodze. I cisza. Pachniało morzem, solą i farbą. Czułem spokój. Poczułem, że droga nie kończy się tutaj. Późnym popołudniem pojechaliśmy z Wojtkiem do znajomych. Około czterdzieści minut drogi z Bojano, przez lasy, dzikie pustkowia. Klimat trochę jak w Bieszczadach. Działka ogrodzona kamiennym murkiem, z dodatkiem drewna w stylu góralskim. Pod lasem stała stodoła, częściowo przykryta strzechą. Obok — stary, drewniany dom. Pod drzwiami leżał i pilnował wejścia owczarek podhalański. Swojskie klimaty — pomyślałem. Weszliśmy do wielkiej izby, połączonej ze starą kuchnią. Bardzo przyjemne wnętrze. Młode małżeństwo — hipisi — mieszkało sobie z dala od cywilizacji. Za domem, w ogrodzie, stał indiański wigwam. Parka autochtonów, pochodziła z jednej wioski. Obecnie byli w trakcie remontu stodoły. Kładli nową strzechę i nagrywali wszystko kamerą. By sztuka ta przetrwała. Dla dzieci i potomnych. Rzemiosło musi przetrwać wraz z ludźmi. Ludzie opuszczają te strony, uciekają za pieniędzmi. Brak pracy zmusza do określonych zachowań. Jest jak jest. Nie zostało ich już dużo — rodowitych Kaszubów. Wojna, komuna, ciężkie czasy odcisnęły piętno. Ale na szczęście świadomość w niektórych osobach przetrwała. Wiedza, filmy… wszystko kiedyś trzeba będzie odtwarzać, uczyć się na nowo. Może wtedy już będzie nam wolno zająć się tym, co lubimy. Może nie trzeba będzie uciekać. Kiedyś — komunistyczna kontrola, potem bieda. Ciężkie czasy… co gorsze — nie wiem. Postęp zatrzymany. Rozwój wstrzymany. Wszystko zaczyna się dopiero budzić. Świadomość powoli próbuje łapać oddech, jak noworodek. Trzeba nim wstrząsnąć, żeby zaczął płakać. Porozmawialiśmy sobie miło- bardzo fajni ludzie. Tacy bezpośredni. Chętni i otwarci do rozmowy. Widać, że nieczęsto mają okazję porozmawiać z przybyszami. Chcieli nas zaprosić na kolację, ale Wojtek trochę oponował, bo miała wieczorkiem do niego przyjechać dziewczyna. Wiec wkrótce się pożegnaliśmy i ruszyli w drogę powrotną. Wieczorem postanowiliśmy urządzić prywatkę — małą imprezkę na Bojano, w pracowni naszego malarza. Wojtek był skromny, pracownię miał na parterze, w dobrze doświetlonym pokoju. Cała ściana od południa była przeszklona. Z boku znajdowały się drzwi, wejście na werandę. Pokój był duży, zapach terpentyny mieszał się z farbami. W rogu stała wieża stereo, z której cały czas dobiegała muzyka. Lubił słuchać Toma Weitsa, my zresztą też. Muzyka z przełomu lat 80–90 górowała nad całym splinem. Wojtek miał dziewczynę, uroczą blondynkę Aśkę. Asia przyjechała właśnie do niego, zjechała ze studiów weterynaryjnych z Warszawy. Trzeba było to uczcić — małą imprezką, zaproszeniem przyjaciół, by rozpocząć wakacyjną przygodę. Przygotowaliśmy coś do zjedzenia na ciepło i na zimno. Żeby było coś do przegryzienia. Ale nie o tym miałem mówić. Imprezka była udana i szybka, przelała się przez palce jak woda źródlana. Każdy mógł zaczerpnąć z niej to, co chciał. Po co nam ta podróż, to wałęsanie się? Cała nasza Wagabunda — w poszukiwaniu czegoś, co pcha nas do przodu. Kiedy jesteśmy w drodze, czujemy ulgę i spokój. Chwilowy spokój, pokój ducha, taki prawdziwy. Tak samo prawdziwy jak palący asfalt pod stopami. Gest powitania na drodze — zwykłe „dzień dobry”, a jakże inne. Kiedy spotyka się innego wędrowca, który przeszedł pieszo szmat drogi. Część tej drogi przejechał lecz każde powitanie ma smak. Na ścieżce pozdrowienie pielgrzyma, na dzikich wertepach. Każde „dzień dobry” kryje opowiastkę. Czasem dużo więcej, bo daje odpowiedź. Na końcu drogi kryje się odpowiedź. To po nią przemierzamy tyle kilometrów. Raz pielgrzymujemy w pojedynkę, sami. Innym razem z dobrym przyjacielem, przyjaciółką. Połączeni wspólnym dążeniem do celu. Nazajutrz ja i Magda pożegnaliśmy się z Wojtkiem i Asią. Wojtek dał nam na drogę dobrego tytoniu. Lubiliśmy z Magdą zapalić, odetchnąć i porozmawiać. Wyruszyliśmy w drogę powrotną do Krakowa. Po pół godzinie siedzieliśmy już wygodnie, w jednej z ciężarówek. W jednej z wielu, które codziennie przemierzają trasę z północy na południe. Magda spoglądała na oddalające się Long Island. Za rok będzie wspominać tę podróż. Wizytę u pewnego malarza, wesołego diabła i przywoływać smak lata. Mijaliśmy wrzosowiska, suche łąki, zielone lasy, tu i ówdzie błysnęło oczko niewielkiego jeziorka. Oj upalne to lato pełne promieni. Namalowałem jej duszę, narysowałem wianuszek. Usteczka malinowe miała i rozpięty staniczek. Gdy przestanę śpiewać, mówił będę głośno. By wszyscy słyszeli, że mówię prosto. Bez owijania ... Mówił będę gładko. Spójnie nad wymiar, wyraźnie i miękko. Gdy przestanę śpiewać intonować zacznę. Mówić liryką do ucha aż zaśniesz. Cicho szeptem gadać, mruczeć jak kot. By z tobą być przeskoczę drewniany płot. Gdy będzie za wysoki mur, zrobię podkop. Uparcie będę dążył, by być z Tobą. Johnny Cash i country rozbrzmiewało z radia wielkiego tira. Od czasu do czasu ktoś sypnął kawałem w CB radio. Kilometry umykały jak chwile odmierzane sekundami, minuty drogi, kilometry czasu, w śnieżnobiałych uściskach Morfeusza. Nie. Ty nie możesz teraz nadejść. Byłbyś najbardziej nieoczekiwanym gościem, niechcianym niedzielnym gościem, w leniwej niedzielnej sjeście. Magda oddychała miękko, głowę opartą ma o moją pierś. Śni słodko o bajecznym Long Island o swoim Long Island, z córeczką, mężem i domem. Śni o życiu prawdziwym, być może układa właśnie — swoje szczęście. A ja w ciszy kalkuluję swoje życie. Swoje własne chwile rozmywam, rozcieram i mieszam. Wypuszczam wraz z dymkiem gdzieś w powietrze, okrąglutkie kółeczka unoszące się w przestrzeni. Z każdym oddechem przybliżam się do celu — Wawelskiego wzgórza, które góruje nad Wisłą, do rynku, do baszt, do sukiennic. Dobijamy do celu. Wracamy na stare śmieci. Do Krakowa przyjeżdżamy wieczorem. W drzwiach wita nas Dominik. — O, a cóż to za przyjemność! - Witam Pana i Panią Uśmiech na jego twarzy jest jakby gorzki, słony, szybko znikający, a zarazem przemienia się w opowieść. Opowiada o tym, jak straż miejska obudziła go pewnego pięknego poranka. Śpiącego na ławce, obok butelka po czystej, a pod nią karteczka. Ze słynnym jednym zdaniem: — „Pojechaliśmy na północ.” Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że spożywanie trunków i zaśmiecanie rynku było zabronione. — Prosimy o dowód… Jak pan ma na imię? — Dominik. — Panie Dominiku, prosimy o dowodzik. — Hmmm… ale nie mam przy sobie dokumentów. — To poprosimy, by pan z nami poszedł na komisariat, spiszemy dane. Nie wiem, jakim cudem udało mi się wywołać trochę zamieszania i czmychnąć na dworzec. Wsiadłem w pośpiechu do pociągu w stronę Krakowa, ale bez pieniędzy, bez biletu. Kolejna ciężka rozmowa — tym razem z konduktorem. Mandacik na drogę. Na dobry początek. Żebym miał co wspominać, żebym nie mógł zapomnieć, jak piękny był mój wypad stopem z kolegą do ukochanego Denver. By móc zobaczyć Denver. By móc zakochać się w Denver. Taki finał naszej podróży.                                        
    • @Simon Tracy to nie do końca jest tak  W moich wiersz ach przewijają się przeważnie trzy podmioty liryczne  Jedną i chyba najważniejszą jest Anna  Drugą Lucyna  Natomiast trzecią Lulilaj

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      Każda z nich jest inna a jedno co je łączy to wieś i natura  Np Lucyna jest najmroczniejsza za to Lulilaj świetlista jak nie z tego świata
    • @Gosława Twoje wiersze to saga jednej bohaterki. Podzielona na wydarzenia i poszczególne dni.  Cudownie jest uczestniczyć w tej atmosferze. Tak dalece sensualnej i intymnej a zarazem cieleśnie realnej.
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...