Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Lękasz się pustki pełnej strachu,
w której przeglądać się nie może
księżyc co gaśnie jak latarnia
gdy lustra szuka w mętnej wodzie.

Układam słowa przestraszone
w list co odkrywa słabość chwili,
ale w nim pustki nie ma wcale
bo jest aż ciężki od motyli.

To tylko noc musiała zgasić
w skrzydłach kolory roześmiane,
żebyś odetchnąć w ciszy mogła,
zanim cię zbudzą wczesnym ranem.

Mówisz nie wierzę. Łzy już wyschły.
Wytarte w myśli drobne dłonie.
A ja motyli barwny wachlarz
słyszę jak całą sobą chłoniesz.

Tej pustki nawet Ci zazdroszczę,
bo nie jest próżnią wypełniona,
wewnątrz ganiają wszystkie smutki,
którym nie dałaś się pokonać.

Opublikowano

Podoba mi się -lellość, lotność. miałam chwilę zamysłu nad " barwny wachlarz
słyszę jak całą sobą chłoniesz", ale wytlumaczyłam sobie , że to taka synestezja.

Pozdrawiam.

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



Po pierwsze - pozwól, że przez chwilę
będę cię w swoim wierszu nazywał Kochana.
Po drugie, na końcu pocałuję w usta.
A noc, noc jak to bywa zwykle
nie będzie trwać do rana,
tylko noc będzie jak cygańska chusta.

Zawiążę ci nią oczy, okręcę wokoło
aż wytrącą się z ciebie cztery świata strony!
Odtąd mój szept będzie dla ciebie jak kompas,
w kompasie zatańczy księżyc szalony.
Noc stanie się parna, już zawsze czerwcowa,
mądra sowa zamieszka w twoich włosach
i będzie polować na niepotrzebne słowa

aż po trzecie - po koniec wiersza,
kiedy zdejmę ci z oczu cygańską chustę.
Lecz zdążysz jeszcze westchnąć: ach, byłam kochana...
i już nigdy odtąd nie uśniesz.
Opublikowano

Dziekuję za ciepłe uwagi. Piszę jak potrafię ;-).
W szczególności dziękuję za odpowiedż Wstrentnemu:


Szepczesz do mnie: "Nic się nie bój.
Umiem wyrwać Cię tym snom,
przed którymi obietnice
na poduszce Twojej drżą.

Ja Ci chustę z świtów tkaną
na ramiona zmierzchu rzucę,
żebyś usnąć już nie mogła
tak jak akord nie śpi w nucie".

A ja nie wiem, czy to dobrze
w chustę związać senne noce?
Wpelść palcami między kwiaty,
jak złociste snów warkocze.

Na bezsennych chłodnych polach,
mrok malowałby gwiazdami,
jak pędzelkiem malusieńkim
taniec tęsknot między nami.

A poduszka podszywana
aksamitem słodkich chwili,
nie uśpiłaby tych zmysłów,
co pieszczotą się zmęczyły.

Nie wiem sama, czy to dobrze
ale lubię takie noce,
kiedy w ślad za twoim cieniem
po ogrodzie myśli kroczę,

kiedy słowa nieporzetrzebne
odnajduję w świetle znaczeń,
bym się zbudzić znowu mogła
widząc ciebie w nas inaczej.

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


dziękuję pięknie. Twój wiersz krąży we mnie jak grzane wino któremu brakowało nalepki: "wino grzane"


można pisać

grzałki czaju wieczór rozgrzewają stary
bóg deszczowe włosy nurza zmywa grzech tęczami piany

można brodząc

przez pustynie słowa rzeźbić oazami
a w wielbłądach zdań stuleci szarpać wieczór pozrastany

wysnuć krzyże

co powloką swe ofiary w otchłań krzyku
los rozciągnąć jak spaghetti w czarnych ścianach saloniku

myśli ukryć

w wieloznaczność spłaszczać w wierszach piekła siebie
zaśniedziałą blachą brzęczeć w dzwonach wiary: nie wiem... nie wiem...


tylko rano pomyśl - po co?
cień hodować ciemną nocą
Opublikowano

Można cienie obserwować już od rana
i po łąkach je prowadzać za plecami
ale lepiej je dostrzegać kiedy nocą
kształt zmieniają delektując się myślami

i w sukienkach z polnej trawy czyichś wspomnień
z warkoczami splecionymi dawnym wiatrem
gubią słowa co nie padły zawstydzone
odkrywając w nich znaczenia nie ostatnie

można wiele jeszcze odkryć w dobrze znanym
odbijając w kroplach wody ślady źrenic
ale trzeba nieustannie je odciskać
by móc schować chociaż kilka do kieszeni.

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



Prochowiec pod nim nic, jak zwykle
dzień mnie niesie jak popęd niósł ojca,
przez pustynie i miast wielkich młynek
nie otwieram powiek do końca.

Kobiety! Kobiety! Kobiety! Kobiety
wiosną mają kształt bryły tak boski...
Murzynki, Indianki, Polki i Sowietki,
japońskie turystki, zimne Eskimoski

gonię! gonię! gonię! gonię! gonię -
cały dzień was gonię dziewczęta
z wywieszonym do ziemi ozorem:
co za męka, ach co za męka...

Mam już prawie wszystko w kolekcji:
aidsa, bongo, Kongo i kiłę,
tę nieznaną chorobę od Czeszki,
co po Pradze pół dnia ją goniłem.

Lecz, gdy noc się skrada po niebie,
wieczór wchodzi w pochmurną sień -
przemęczony wracam do siebie:
czas, by w końcu odpocząć mógł - Cień.


Spać, ach spać...
ale, jak do czarta?
Gdy tak głośno
boleśnie
w nogach dynda
księżyc
- ostatnie jajo dinozaura.
Opublikowano

Lecz, gdy noc się skrada po niebie,
wieczór wchodzi w pochmurną sień -
przemęczony wracam do siebie:
czas, by w końcu odpocząć mógł - Cień.

I wyszło szydło z worka :-)
Pozdrawiam i dziękuję za zabawną przepychankę słowną. Anna

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


świetna obserwacja! tak, cienie to takie szydełka. jakby noc próbowała zacerować to co ją na chwilę rozpruło.
ja również dziękuję za wiersze i... cierpliwość do mnie, bądź co bądź wstrentnego osobnika

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @Radosław Tak, Wszystkiego Dobrego !!
    • Francuska pisarka i entomolożka Anne Philipe opisuje w swojej Spirali światło i niebo. Ciszę i szelest wiatru spadający z wysoka. Na gałęzie drzew. Na liście. Na te szeleszczące liście. Na zwiędnięte. Na lśniące od deszczu. Na te zielone listki budzącej się dopiero co wiosny. Szare chmury sunące po niebie. Sine. Stalowe. Chmury dzielące się na mniejsze. Na stojące w miejscu i te, które je otaczają. Wirują wokół nich. I przesuwają się szybko w porywach mistralu. I te nikłe przetarcia błękitu. Takie chwilowe. Ulotne przebłyski słońca.   Po „rzeźni” Wiktora Jerofiefewa w Świecie diabła i Dobrym Stalinie. Po jego opisach przyziemnej egzystencji. Ciemnej i lepkiej od grzechu. Zdrady, zbrodni i strachu. Po schizofrenicznych, maniakalno depresyjnych inklinacjach Generalissimusa. Po pornograficznych ekscesach wyrostka zaspokajającego chuć dojrzałej, spragnionej kobiety, jego niani. W brutalnym opisie przyprawiającym o mdłości jego lśniącej od soków jej szeroko rozwartej waginy dłoni. Świat Anne Philipe jest idylliczny. Niemalże ekstatyczny. Eteryczny i ulotny. Jakby motyl przysiadł na chwilę na dłoni. Jerofiejew to brutal. Literacki bandzior. Choć przyjdzie jeszcze pora na jego Akimudy i Sąd Ostateczny. On i jego kolega po fachu, Władimir Sorokin. Drugi skandalista ścigający się na brutalne niesmaczne opisy wyuzdanego seksu, choć przeplatanego chwilą oddechu w postaci radości małej Marfuszy, ssącej i rozgryzającej rozpływające się w ustach fragmenty Spasskiej Baszty odłamanej z cudownie słodkiego cukrowego Kremla. Kocha władza Marfusze. W podzięce codziennych pokłonów dostaje raz do roku cukierka. Zresztą nie tylko ona, ale i inne dzieciaki pokroju Marfuszy. Radość jej jest wtedy nieskończona. Jest wniebowzięta. Tak bardzo kocha wszechwładcę, którego nigdy wprawdzie nie widziała na oczy, lecz słyszała jedynie jego głęboki głos płynący przez megafony na Placu Czerwonym. A więc wtedy, kiedy Marfusza, rozgryzając tę rozpływającą się w ustach słodycz szła do sklepu po chleb, mleko i papierosy dla ojca… Nie, wtedy, kiedy już wracała ze sklepu z chlebem, mlekiem i papierosami, była świadkiem przejścia ulicami Moskwy nawiedzonego Amoni, wariata przepowiadającego przyszłość. Przepowiadającego przelew krwi. Chudego i obdartego. Głodnego i biednego. Krzykliwego, cośkolwiek podobnego do nastroszonego ptaka. Z walącym za nim gęstym tłumem gapiów. A więc dała mu pieniądze. Nie. Nie pieniądze! Dała mu ten chleb, mleko i papierosy, co wcześniej kupiła w pobliskim sklepiku. Głupia, mała Marfuszka. Dała mu wszystko, co miała. Ech, zleją ją wściekli rodzice. Oj, zleją. Czy narkotyczny underground. Meta-amfetaminowy odjazd mieszkańców nie mających nadziei na jutro. Stających się w gorączkowych wizjach straszliwymi wilkołakami rozrywającymi swoimi szponami i kłami wszystko, co się rusza. Włącznie z niemowlęciem. Bezbronnym dzieciątkiem, któremu jakimś cudem udało się ukryć na placu w wielkiej fortecznej armacie Car-Puszce. Nie ma zmiłowania! Potwór wywęszył to biedne, maleńkie ciałko. Nachyliło działo i wchłonęło do paszczy, rozgryzając ze smakiem skrwawione ścięgna i mięśnie. I wypluwając z obrzydliwym bekiem ociekające posoką kruche kości. Jak widać Sorokin to także literacki kryminalista i sadysta. Taki czołgista miażdżący gąsienicami z metalicznym chrzęstem bezbronnych. To taki właściciel złomowiska wielkich ciężarówek, spychaczy (oczywiście w przenośni) Monstrualnych buldożerów ociekających cuchnącym smarem i buchających czarnymi spalinami z kominów w potwornym chrzęście i zgrzycie trzęsących się, poluzowanych na złączach blach. Nie ma litości dla innych na literackiej niwie. Spycha i rozjeżdża brutalnie wszystko, co tkliwe i eteryczne. Lekkie i muskające jak piórko. Wszędzie tylko chrzęst żelaznego złomu i otwierających łapczywie w potwornym skowycie i oślepiającym żarze jasnożółtej surówki paszczy martenowskich, hutniczych pieców. Te jego ciężkie opisy starego i otyłego oprycznika zaspokajanego przez młodziutkie kurwy w ekskluzywnym domu schadzek. Ta jego trąba słonia dosiadana naprzemian przez piskliwe i jęczące, lśniące od potu na falujących drobnych piersiach burdelowe ździry. Zero tkliwości. Jedynie sadyzm i wyuzdanie. Estetyczna orgia. Potwornie ciężki żelbetonowy kloc nihilizmu spada prosto na twarz czytelnika z zastygłym na ustach krzykiem i rozwartymi szeroko oczami przerażenia, przesłoniętymi instynktownie rozczapierzonymi dłońmi wyciągniętych do przodu rąk. Tak, jakby te ręce, te dłonie były w tej sytuacji jakąkolwiek osłoną.   Wróćmy do Anne Philipe. Upojenie i cisza. Ekstaza liryzmu. Piórko przelatującego ptaka, które przeciwstawia się eksplozji bomby wodorowej. W straszliwym blasku jawi się przejrzyste oblicze miłości, tęsknoty i żalu. Nawet opis pierwszego lądowania na księżycu jest tak lekki i zwiewny. Tak bardzo subtelny. Niezwykle introwertyczny świat. Dziejący się, jakby u kogoś w spektrum autyzmu. Świat wyizolowany. Zakotwiczony, gdzieś w ogrodzie. Między szumiącymi platanami. Zakotwiczony w piniach. W pełnej ptasiego śpiewu oazie bujnego rozkwitu. I jakiejś takiej nieuchwytnej melancholii pierwszego i ostatniego w życiu maja. Co jeszcze? Anne Philipe bardzo się uwrażliwiła po śmierci swojego męża Gerarda. Znakomitego aktora, który zmarł na raka. Opisała to w Chwili westchnienia. Ostatnie momenty jego życia, leżąc obok niego w łóżku. Ostatnie momenty jego śmiertelnej nieświadomości. Patrzyła na niego w milczeniu, kiedy to w okularach, przy zapalonej nocnej lampce, studiował poszczególne sceny przedstawienia, przygotowując się do kolejnej roli swojego życia. Do kolejnej teatralnej próby. Nie zdążył. Zmarł nad ranem. W ciszy i skupieniu, trzymając jeszcze w dłoniach pojedyncze strony rozsypanego na kołdrze scenariusza. To, co pisze Anne jest niewysłowioną ulotnością. Chwilą. Momentem. Przemijaniem. Apoteozą bólu i lęku, ale podanych w formie stonowanej. Jakby godzącej się na nieubłaganą kolej rzeczy. Bez grama protestu. Nawet my sami, jesteśmy ulotnymi piórkami na wietrze. Mgnieniem. Jerofiejew i Sorokin próbują się zakotwiczyć. Zbuntować. Przeciwstawić potędze śmierci. Ale to też przeminie. Nie pozostanie nawet ślad. No, może przez chwilę, zanim ślad na piasku zmyją fale morza złocącego się w migotach i refleksach. W jakichś takich niedopowiedzeniach. Metaforach istnienia czegoś, co jest poza życiem. Poza wszelką czasowością. I w przejmującym krzyku białej mewy szybującej wysoko. Zataczającej kręgi. Bądź lecącej nisko, szykującej się do nurkowania. Bądź innych, co kołyszą się spokojnie na falach, poddając się im płynnym ruchom. To jest próba opisania pięknego czasu. Którego już nie ma. Przeminął. Utonął w odmętach przeszłości. Pod stopami zapada się miękki, wilgotny piasek. Cudownie pieści podeszwy stóp. Stóp lizanych przez języki skotłowanej piany. Cofają się. Nacierają znowu. W powietrzu przesyconym solą. W tym wietrze nadciągającego zmierzchu, lecz wciąż jeszcze jaśniejącym drobnymi kropelkami rozpryskującej się wody. W tym słońcu. W tej liliowej powłoce. W tej chmurze obrzeżonej jaskrawą czerwienią. Grubą kreską. W tych konturach jasnych i pełnych. W tym wszystkim, co jest obojętne, nieosiągalne i nieskończenie daleko. W nieustannym szumie. Szepcie, jakby kogoś, kto chciałby coś jeszcze powiedzieć. W tych westchnieniach samotnych. W tej chwili westchnienia.   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-12-26)
    • @Corleone 11 Cześć Michał, fajnie że zajrzałeś i ty się Świątecznie trzymaj gdzieś tam na wielkim świecie :)
    • @Corleone 11 Ładne opowiadanie, pewnie będzie ciąg dalszy. Co do godzin i podobnych liczb, niekoniecznie to musiał być przypadek:-) Pozdrawiam serdecznie i życzę miłego, drugiego dnia świąt.

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • @A.Between Jaki piękny wiersz. Taki spokojny a jednocześnie pełen napięcia i oczekiwania, zawieszony gdzieś w przestrzeni …

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...