Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Czy ktoś z uczestników forum układał wiersz na 'andrzejki' lub dla Andrzejka i zechce się zaprezentować? - mhm... zobaczymy. z góry dziękuję i życzę miłej zabawy wszystkim, którzy zechcą się tu pobawić.

*************************************************************************
Najserdeczniejsze życzenia wszelkiej pomyślności dla każdego Andrzeja, który zechce
sobie poczytać zamieszczone tu wiersze ku poprawie samopoczucia.
*************************************************************************

Opublikowano

Oj Anrzeju,
Ty to jak wosk!
W Tobie cało siła i moc,
jak się nie rozlejesz,
to panny Ci wleją!
A Ty taki chłop morowy,
urodziwy i sexowny,
nad babami mosz przewagę,
ale jak zle wosk przelejesz,
to włóż sobie kilo waty,
bo bydzie na Ciebie,
a jo nie chce być w Twoich gaciach.
Jo Ci ulżę,że ładne imie mosz,
to mnie już nie musisz przeliwaoć.
_________--
Tak na szybcikahahaaaa

Opublikowano

Andrzejkowe Szaleństwa


Przyprowadził pan Andrzejek Olę na pokoje
bo w Andrzejki można także bawić się we dwoje.
Gdy wypili dla kurażu maleńkie co nieco
wtedy Ola zapragnęła pobawić się świecą.

A gdy świeca się rozgrzała i wosk był już w płynie,
co należy dalej robić rzekł Andrzej dziewczynie.
Roztopiony wosk lejemy przez dziurkę od klucza,
tak pan Andrzej pannę Olę dyskretnie poucza.

Lały się więc strumieniami wosk i inne płyny
i nie zawsze do kieliszka wstawionej dziewczyny.
I tak było przez noc całą do białego rana
gdyż ta czynność z laniem wosku była przerywana.

W międzyczasie Andrzej tryskał nie tylko humorem
faszerując pannę Olę soczystym kawiorem.
Dzisiaj już się wyjaśniło, że to nie jajeczka
są przyczyną, że Oleńka gruba niczym beczka.

Ja w szczegóły nie chcę wnikać, to nie moja rola,
resztę niech wam dopowiedzą Andrzej oraz Ola.
Lecz z tym mogą być kłopoty bo pan Andrzej szuka
kolejności tamtych zdarzeń a w pamięci luka.

Choć kamerą nie kręcili lecz film był urwany
a to dowód, że pan Andrzej był nieziemsko pijany.
Co zdarzyło się przed rokiem to się nie odstanie,
lecz w tym roku niech was chroni poniższe przesłanie.

Co do zabaw i igraszek tutaj nic nie wnoszę,
zachowajcie wstrzemięźliwość, tylko o to proszę.
Bo niejedno można czynić nawet razy parę,
więc raz jeszcze przypominam - róbcie to z umiarem.

Opublikowano

Andrzejkowe wróżby

Wrócił mąż do domu, rano, chwiejnym krokiem
patrzy na małżonkę nieco mętnym wzrokiem.
A małżonka grzecznie, lecz stanowczo pyta
- a skąd to powraca mężulek łachmyta ?

Mąż jej odpowiada gwarą, tak jak Wiech
- Moja Ty Boginio winien temu pech.
Poszedłem po pracy do małej kafejki
trochę pobradziażyć, wiadomo „Andrzejki”

I choć jestem człowiek, cichy, bogobojny
to jednak na rauszu bywam bardzo hojny.
Wyczuły to panie co siedziały z boku
a i dla mnie iskra zaświeciła w oku.

Uwiodła mnie wróżba lub też ich uroda
i tak się zaczęła ta moja przygoda.
Lecz żeby nie męczyć cię przydługim słowem
to wręcz ekspresowo wszystko ci opowiem.

Andrzejkowe święto, a więc wosku lanie
a wosk i nie tylko lały mi dwie panie.
Szło im to tak zgrabnie, że pełen zachwytu
balowałem z nimi do samego świtu.

I choć coraz innej wosk do dziurki lałem
to jednak o tobie kochanie myślałem.
A na dowód tego we własnej osobie
choć jestem wczorajszy stoję tu przy tobie.

Żoneczka mu na to - nie mam o to żalu,
że wracasz łachudro nad ranem jak z balu.
Lecz będziemy zdradę dzielić po połowie
bo w mym łożu leżą obu pań mężowie.

Nic dodać, nic ująć wobec takich zdarzeń
lecz ja wam dziś życzę przyjemniejszych wrażeń.
Bawcie się szampańsko, pijcie i balujcie,
tylko żon i mężów na litość pilnujcie.

Opublikowano

Andrzejkowy kogel - mogel


I co z tego?

Na „Andrzejki” Andrzejowi
wosk przez ucho klucza lała
a jak przyszło co do czego
Michałowi się oddała.



Nietrafiona oferta

Chciała na „Andrzejkach”
kochać się z Andrzejem
lecz on jej odmówił
ponieważ był gejem.



Ciągłość

Lał się wosk niestety,
lał się strumieniami,
a teraz dziewczyna
zalewa się łzami.



Ex

Były „Andrzejki”,
była zabawa,
było rozstanie,
była rozprawa.



Karuzela

Andrzejkowe święto,
muzyka i tańce,
więc i świat się kręci
kiedy człek na bańce.

Opublikowano

Treść jest może i swawolna,
lecz pisana Andrzejowi,
z którym może jakieś piwko
uszczknę dzisiaj browarowi.

Święty Józef, wraz z rodziną
dla potomnych tym zasłynął,
że był bardzo pracowity
z czego niezłe miał profity.

Ciebie, Drogi Mój Kolego
nie przyrównam do świętego,
bo gdy zerknę w Twoją duszę
to aż się ze śmiechu duszę.

A gdy wnikam w zakamarki
to aż mnie przechodzą ciarki,
tu butelka, tam butelka,
buteleczek sterta wielka.

Do nich to sentyment czujesz,
bowiem w piwie się lubujesz,
więc po pracy, a nie z rana
możesz prosić na „Bosmana”.

Bo to właśnie tam, przy piwie,
gdy już gardło naoliwię,
wstanę, złożę Ci życzenia,
- a więc jak, zapraszasz Henia?

W Dniu Imienin Andrzejowi (Almare)
posiłkując się dawką humoru, życzenia złożył Henryk Jakowiec
Szczecin – 30.11.2007

Opublikowano

Ojejku, Andrzejku


Ojejku, Andrzejku,
może coś poradzisz
na jesień i smętków
w dobry humor wprawisz?

Zechciej dobrą wróżbą
poprawić nastroje,
bo smutnej poezji
czasami się boję.

Może da się z wosku
wylać ciepłe słońce
nad zieloną wyspą
i już łezki wyschną?

Podpowiem też szczerze;
po chłodnym plenerze
bardzo dobrze zrobi
gorąca herbata

z sokiem cytrynowym
albo talerz kolorowej
zupy pomidorowej.
A gdyby swym zapachem

nie kusiły grzyby,
a podmokłe ścieżki nad urwiskiem
były niebezpiecznie śliskie,
to może jedwabna apaszka

albo puszysty szal
ukoją za złotą jesienią żal..
Cóż, może coś
w kolorze lila- róż?

...a po głuchym lesie niech się echo niesie!!!

Ojejku, Andrzejku,
może coś poradzisz
na jesień i smętków
w dobry humor wprawisz?

Opublikowano
godunowe wróżby - felieton pisany wierszem

nikt z was już dzisiaj pewnie nie rozumie,
skąd święty Andrzej końcem listopada
wróży na wosku, jednako w tej ujmie
wiarom pradawnym przyjrzeć się wypada
i spośród wszystkich wykrzywionych znaczeń
wybrać co jeszcze z dawnych źródeł da się,

tak z dna przeszłości wyskrobać co w garncu
skarbem podziemnym jak kiełki na wiosnę,
gdy jaj malunkiem święto Nyi w marcu
zrywało panny rozpuszczonym woskiem
z hostyńcem bierzyć na miłosne schadzki
cóż – wszystko padło w „zmartwychwstaniu pańskim”

i o Lubiczu jak o czymś znajomym
przy swatach chyba i weselnych godach
nie w tym kościele czy bożnicy dzwoni,
lecz czy z domysłu szkód kto tam nie doda,
bo Ładą sobie młodzież dobierała
tchnienie Lubicza – w ścisku i pochwałach,

a Ładą była boginka piękności,
żona Ładona – „waszego gospodarza”,
a Lubicz brat jej, zawsze obok siostry,
miłość i mądrość każdej z par rozważał,
na dobre w stado każde się rozkręcał,
gdzieś tam przy końcu maja albo czerwca,

lecz ostatecznym małżeńskim związaniem
imał się Godun, towarzysz Lubicza,
on to płomienne młodzieńcze igranie
we wróżby wkładał i tak też rozliczał
i biada temu kto udawał miłość,
bo z wróżb niechybnie wszystko wychodziło,

przed hładolejem, ledwo zmrok zapadał,
goniły panny ustawiać po Kurpiu
i której pierwszej bot stał w izby drzwiach, ta
pierwsza ślub weźmie, z tym co na podwórku
w koguciej walce, jak ptak, pierś stawiając,
resztę młodzików zbił lub przegiął w pałąk,

a panny groszek na słomiane strzechy
rzucały jeszcze, czy się co tam spełni
i gdy tam który spadł, z wielkiej uciechy,
na nić nawlekać było niby perły
i chodzić pannie w owym naszyjniku
było jak świeczce w tanecznym płomyku,

a wróżby z wosku, jabłka czy ziemniaka,
z lustra, obrączki czy wyboru garnka
do dziś wywodzą jakiego chłopaka
panna mieć będzie, a nie jedna załka
kiedy w staraniu nic jej nie wychodzi
takoż wśród sądnych godunowych godzin

lecz końcem końców, wszystko co złe mija,
gdzieś w środku zimy, po sutej wieczerzy,
strojąc łeb tura, czepiony do kija,
chadzają panny z kukłą, by uśmierzyć
co nie tak było, co z sił nie da rady,
początkiem czasu, tak zwanej kolady,

tak oto Godun wpleciony w porządki,
przodkom wróżebny, do dzisiaj truchleje
kto chrześcijanin i w moc wróżb tych wątpi
i jeszcze zwanym z chrztu świętym Andrzejem,
niech myśl tam kiedyś w przeszłości posunie,
może się dowie więcej o Godunie,

a Ty coś żaden Andrzej albo Jędruś,
gonisz współczesność mód i fochów zbyciem,
spójrz, czyś ty czasem nie eksperymentu
wróżebnych losów, ofiarą, co skrycie
spod mikroskopu i wszech wzorów - potwarz,
mieszasz się w głowie jak „zupa pierwotna”.

--------------------------------------------------------
Słowniczek:
--------------------------------------------------------
hostyniec - podarek z jaja maczanego w słodkim wosku
hładolej - grudzień
stado - dzisiejsza randka
--------------------------------------------------------

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Niestety to próżność i bylejakość zdobywa dziś poklask a kunszt i talent biedują w odmętach skrytych szuflad czy zeszytów. 
    • Urzekł mnie styl opisów miasta. I ten przygnębiający ton wypowiedzi podmiotu. Tak piękny w odbiorze choć nie dający nadziei.
    • Wyszedłem, na odchodne rzucając  do pustych ścian mieszkania, że umówiłem się z kimś bardzo ważnym. Randka? Zaskrzypiała dębowa mozaika, ułożona już do snu  na podłodze gościnnego pokoju. Randka, randka! Odpowiedział jej  przeciągłym zgrzytem bukowych trzewi, secesyjny kredens. Lecz obrzucił mnie jeszcze przed wyjściem, nieprzychylnym odbiciem w tafli  swych zabytkowych szkieł. Był bardzo stary i nad wyraz mądry. Dlatego też zajmował zaszczytne miejsce  na samym środku przedpokoju. Tak by każdy kto mnie odwiedzał  mógł w pierwszym wrażeniu  podziwiać jego zawsze nienaganny, rojalistyczny majestat. Byłem przekonany, że nie dał się nabrać. Randka? Cóż za niedorzeczny banał. Obleczony farsą dysonans. Ja człowiek - nikt i kobieta. Już szybciej widziano by mnie  w towarzystwie papierosa wystającego  z rozognionych chronicznym cierpieniem ust. Gardzę tytoniem mniej niż kobietami.     Ale cóż innego miałem rzec? Że żegnam się na zawsze? Że już mnie nie zobaczą nigdy? Że czeka ich los podobny do mojego. Śmierć szybka, lecz haniebna i barbarzyńska w postaci pójścia na żyletki a raczej drzazgi. Prosto w gardziel pieca. By płonąć żywcem. Sercem i duszą. Łzą i wspomnieniem. Tego, że ich kochałem. Jak córy i synów. Zarzucano mi nieraz. Miłość do przepychu i bogactwa. Lecz ja nie patrzyłem nigdy na moje skarby przez pryzmat doczesnego grzechu pychy. Szanowałem obecność. Jako zbawienny gest dawnych czasów. Bym w tak niedzisiejszym otoczeniu, mógł odnaleźć siebie. Nie istniałem tu czy teraz. Żyłem kiedyś i tam. Poległem w czasach Wielkiej Wojny, z głupim sercem życiowego podlotka. A mogłem trwać tam nie teraz. Za późno. Randka z przeznaczeniem. Już czas. Późno się robi.      Usiadłem na polnym głazie opodal torowiska. Na wpół żużlowo- piaszczysta ścieżka sprowadziła mnie tu gdzie nie byłem od lat. Siedziałem już na tym kamieniu wiele lat temu Było to po pierwszej wojnie o miłość. Za młodu jest się idiotą. Wtedy myślałem że umieram. Że umarłem bo ją pokochałem. A ona mnie ledwie spojrzeniem haczyła. Pełnym wzgardy i litości. A ja brałem to za szansę,  nagrodę i spełnienie pragnień. Miłość nie tworzy idiotów. Ona ich jedynie karci i mami. Maluje im twarze na podobieństwo błaznów. Byłem przez lata tym błaznem, który tańczy jak mu zagrają. I grały. Każda z nich na inną  lecz tak samo cyniczną melodię      Lecz z głazu wstałem i wróciłem do domu. A teraz wróciłem. Choć nie jestem już błaznem. Nie wierzę w miłość i uczucia. Front wygasł. Zatriumfował człowiek i jego wola. Wolny, nieskażony uczuciami rozum. Intelekt doskonały. Wróciłem bo nikt nie może mnie zrozumieć. Cóż mi po wiedzy milionów, skoro prawie ją do duchowego audytorium własnych myśli. Nie ma nikogo, kogo mógłbym określić  bratem w wiedzy, powiernikiem nieskończonych neuronowych istnień. Podziwiacie coś czego nie pojmujecie. Lub boicie się pojąć. Gwiazdy świecą dziś tak pięknie. Lubicie rzeczy jasne, dobre i ciepłe. Promienie sztuki, ogrzewające Wasze serca. Ja zawsze będę zwrócony ciemną stroną. Nie odbijam światła. Pochłaniam je i niszczę. Świat mnie nie widzi.  Zgasnę bez oklasków i wspomnień. Dlatego wróciłem i czekam na przeznaczenie.   Noc mimo wrześniowej pory,  była rozkosznie wręcz ciepła. Wiatru nie było wcale. Zresztą gdyby nagle pojawiły się znikąd  jakieś potężniejsze porywy, to skupiłyby swą uwagę na mojej osobie. W okolicy nie było drzew  ani wysokich krzaków. Nie licząc kilku wiekowych,  dzikich jabłoni i śliw, czerniejących kikutami gałęzistych form  za łukiem kolejowego nasypu. Pozostałości dawnych sadów, pańskich, zaborowych jeszcze majątków, od których nazwę brały potem  poszczególne dzielnice miasta. Miasto iskrzyło światłami lamp. Było blisko i daleko zarazem. Było tłem ale i obserwatorem. Teren wzniesiony z bloków betonu i cegieł. Poorany pajęczyną ulic i uliczek. Nakrapiany zielenią parków i skwerów. Terrarium dla ciał robotycznych. Zaprogramowanych na pośpiech i zysk. Wypranych z uczuć i troski o piękno. Piekło dla dusz poetyckich. Zarządzane ślepo.  Przez krwawe prawo Fortuny. Jakże nie żal mi i ich.   Wyjąłem pudełko zapałek. Wziąłem jedną z nich i pociągnąłem  siarkowy łepek po powierzchni draski. Lekki szum przeszedł w iskrę a ta wznieciła malutką łunę światła. Tyle mi wystarczyło. Zbliżyłem zegarek uczepiony do dewizki  do źródła ognia i odczytałem godzinę  Trzydzieści minut na godzinę czwartą. Zawsze najbardziej ceniłem punktualność. Wbiłem wzrok ostry i bystry mimo nieprzychylnej pory w ciemny i pusty tor. Czekałem. Już tylko chwila.   Rozpalone żarem dnia szyny,  stygły w delikatnym powietrzu nocy. Nikt nie zawraca sobie głowy  by słyszeć ten dźwięk.  Niewielu zwraca ku niemu ucho. Lecz ja tak. Znam go i co najważniejsze rozumiem każde słowo. Bo szyny nocą szepczą między sobą. Rozmawiają w najlepsze. Podniecone i gwarne. Aż pokłady drżą od tempa ich dysput. Szelest idący wzdłuż toru jest zdaniem, ciągnącym się we wspomnieniu. Dnia zeszłego, tygodnia czy miesiąca. Całych lat. Wypełnionych podróżą i gonitwą  osobowych i towarowych składów. Pieśnią zaszłych wydarzeń. Karamboli i wypadków. Rozszalałych w sygnałach słupów. Jęczących skargą pordzewiałych śrub, nastawni i zwrotnic  rozrzuconych wśród kęp młodych traw.     Szyny niosą szepty dusz kolejowych. Dróżników, którzy oddali żywot na służbie, lub zmarli cicho w budkach, nadając ostatni raz sygnał, tor wolny, żadnego niebezpieczeństwa nie ma I skład szedł równo,  pracą nie strwożonych tłoków. Gwizdnął w podzięce jedynie i już gnał  ku kolejnej stacji. Nie mogąc pojąć pojęcia bezruchu. Śmierci.   Przejęte smutkiem i żałobą rwącą serce, są rozmowy te toczące się u ślepych torów. Przestrzeniach pustych i głuchych. Zapomnianych nawet przez składy techniczne  czy rezerwowe parowozy. Rozpamiętują duchy kolei,  zaklęte w wygaszone semafory, czy zawalone na wpół budki dróżnicze, dni glorii i chwały. Gdy każdy dzień był wyzwaniem  a noc nie była senną zmorą wytchnienia, lecz nocną zmianą warty, dla towarowych potworów  załadowanych węglem. Sunęły te przemysłowe karawany przez bezmiar stepu, hen za zachodni horyzont. A teraz została ich ledwie garstka. Reszta to duchy, wspomnienia.   Prędko otrzeźwiałem. Jakby mnie kto zaskoczył od pleców i schwycił nagle za ramię. Nie spałem. Mogę przysiąc. Kwadrans na czwartą. Spałem. Nie. Niemożliwe. Choć coś się zmieniło przez ten kwadrans. Otoczenie. Nastrój. Wstałem gwałtownie. Szyny grały. Równo i tak wesoło jak gdyby… To nie był ślepy tor. Ktoś odpowiedział. Usłyszał mój tęskny zawód serca. Dźwięki się wyostrzyły. Jak w bezdni ogromnej jaskini. Nagle semafor wygaszony przed laty, zapłonął zielonym światłem. Zza horyzontu pól tam gdzie tor biegł prostą strugą dał się słyszeć gwizd. Nie skrzek sroki, nie świergot wróbli. Gwizd parowozu! Szedł ku mnie całą mocą maszyn. Wracał jak wierny pies. Zagubiony i teraz odnaleziony. W majaku snu. Teraźniejszym zwidzie. Szaleństwie.     Gwizdał ochoczo z piszczałek. Był już blisko.  Szyny grały już takt jego kół. Słyszałem ich śmiech. Duchy wyszły do torowiska i poczęły machać  stacyjnymi latarenkami nad swymi głowami. I ja podszedłem bliżej. Cyklop otworzył swe jarzące się złotem oko. Zbliżał się, pożerając odległości na słupach. Był to bez wątpienia pospieszny pasażer. Mógł ciągnąć około  dziesięciu może dwunastu wagonów. Zdaje się dojrzał sygnały latarni  bo przyspieszył jak chart i gnał coraz prędzej.     Gdy podszedł na może dwieście metrów, wtedy poznałem. Pospieszny, który spadł  z pobliskiego wiaduktu  usytuowanego zaraz za łukiem szyn  za moimi plecami  w roku tysiąc dziewięćset dziewiątym.  Wspomnienie, które żyło w szynach  i we mnie samym. Znałem z wycinków gazet podobiznę  palacza i maszynisty.  Wysoki brunet, ogolony na gładko,  nie w samej koszuli a całym przepisowym mundurze kolejowym. Pozdrawiał mnie  unosząc kaszkiet w prawej dłoni, dając znak że staje. Zagrały hamulce, zaciśnięte z dużym wyczuciem doświadczonej ręki maszynisty. Para buchnęła mgielną smugą przez osłony. Komin dymił jeszcze bardziej ochoczo. A takt kół przybrał formę powolnych kroków.     Skład dotoczył się ku mnie i stanął tak by ustawić mnie zaraz obok drabinki parowozu. Wsiadłem nie czekając na zaproszenie. Gdy tylko postawiłem nogi  na podłodze pojazdu, maszynista, zdaje się  miał na nazwisko Zebala, uściskał mnie jak druha. Czy aby nie za długo czekaliście na mnie? Wyciągnąłem zegarek i pokazałem mu go. Ach! Ledwie kwadrans na czwartą. W sam punkt. Idealnie w czas. Dokąd jedziemy panie Zebala? Jak to dokąd panie Ptaszyński. To pośpieszny  do Pana rodzimej miejscowości, miasta takich jak pan, poetów i pisarzy ostałych w śnie  o idealizmie sztuki. O twórcach doskonałych, formie i treści z pogranicza grozy, snu i doczesności. Zna Pan to miasto doskonale.     Łzy stanęły mi w kącikach oczu. Mój kochany Drohobycz… jego sklepy, ulice i szkoła… śpieszmy panie Zebala… śpieszmy do Drohobycza… choćby i we śnie. Poetyckiej gorączce. Pociągnął wajchę i parowóz  przeszył ostatni gwizd. Jeden z duchów, schodząc z toru przed sunącym składem rzucił. Tor wolny,  żadnego niebezpieczeństwa nie ma. Pozdrowił nas i ruszył ku ścieżce. A my minęliśmy łuk  i zniknęliśmy po wjeździe na wiadukt.     Tor był pusty w obie strony. Szyny ciche i martwe. Nigdzie nawet śladu po składzie. Żadnej lokomotywy ani gwizdów. Świateł i sygnałów. Semafor zgięty prawie w pół ze starości, kruszał w zupełnej ciemni. Jedynie kruk na nim drzemał. Nie świadom wcale dziwów ślepego toru. Pusto było wszędzie i głucho. W oddali jedynie blaski miasta,  zdradzały ślady życia. Na ścieżce obok toru zachrzęścił żwir. Duch zawiadowcy po spełnionej roli  zagasił zbyteczną już lampę. Ruszył przez ścieżkę ku kamieniu polnemu. Usiadł na nim i z wyrazem ni to zmęczenia  ni to ulgi, wbił wzrok w pusty tor. Czekając na kolejne zielone światło.   Utwór pisany w hołdzie moim pisarskim mistrzom - Stefanowi Grabińskiemu i Bruno Schulzowi.      
    • Człowiek kiedyś, obawiał się - omówienia, potem opisania, a teraz pokazania –   siebie.   Nazwania-utrwalenia-zobrazowania. Suma człowieczeństwa po nowemu   Choć lustro ego pożąda pamięci i sławy, jak łakoci.   Na pokaz eksponując eksponaty próżności, karmiąc ciekawość cudzych oczu i skrupulatność szklanych kartotek.   Pętla ulotności w łożysku istnienia i dzwon, co budzi i usypia.
    • Ładnie, a wie pani: podobno dobrzy ludzie młodo umierają...   Łukasz Jasiński 
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...