Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

[To artykuł, nie opowiadanie]


Światy złożone
z papieru. Można wiele
z kart tak niewielu.


Mieć hobby jest rzeczą męską. Żeńską rzecz jasna też, ale to właśnie mężczyźni, z niewiadomych względów, poświęcają się swoim słabostkom na sposób totalny i romantyczny. To płeć brzydka porzuca domowe ognisko, poświęca żonę, dzieci, czas i majątek, by oddawać się Męskiej Przygodzie, hołdować Małym Przyjemnościom i spełniać Wyższe Cele. Różne są rodzaje owych zboczeń: jedni zbierają ważki, motyle, znaczki, paprotki, medale czy książki, inni piłują, heblują, dokręcają, skracają lub wiercą, a jeszcze inni, miast budzić sąsiadów w sobotę rano, wolą napadać obce państwa. To jednak wszystko jedynie substytuty Męskiej Przygody, nędzne namiastki Wielkich Zadań. Prawdziwy Mężczyzna, to uosobienie Marsa i personfikacja testosteronu, wie bowiem, że tylko Papier, nic innego niż Papier, daje prawdziwe poczucie samczej chwały. Nowoczesny Herkules nie walczy z hydrą - Mężczyzna z Krwi i Kości składa origami.

Origami - czyli, tak w swobodnym jak i ścisłym tłumaczeniu, "składanie papieru" - jest sztuką starą, powstało bowiem już w VI w n.e. Jego kolebką były, wbrew obiegowej opinii, Chiny: mieszkańcy Państwa Środka zwykli byli wkładać zmarłym do grobu ceramiczne odpowiedniki przedmiotów użytku codzinnego. Wkrótce jednak najazdy plemion barbarzyńskich, znęconych ceramicznymi cudami, zmusiły Chińczyków do zmiany przyzwyczajeń - ceramiczne figurki zostały zastąpione przez papierowe modele. Do Japonii papier - a w raz z nim origami - trafił w VII wieku, przywieziony przez chińskich mnichów; dopiero tysiąc później Japończycy opracowali własną metodę jego produkcji. To właśnie tam origami stało się sztuką masową: w 1797 roku powstał jego pierwszy podręcznik, zawierający aż 49 sposobów składania żurawia. Origami, tak w Japonii jak i w Chinach, stało się elementem edukacji, ułatwiającym naukę geometrii; nic dziwnego iż, jak podaje Tomasz Smołka na www.origami.art.pl "zdecydowana większość Chińczyków i Japończyków zna na pamięć przynajmniej kilka figurek", czego "charakterystycznym (...) przykładem jest rok 1976, kiedy tysiące Chińczyków spontanicznie uczciło pamięć zmarłego premiera, robiąc papierowe kwiaty i składając je pod jednym z pomników." Origami, unowocześnione i spopularyzowane przez Akira Yoshizawę, jest więc za siedmioma morzami trwałym elementem miejscowej kultury.

Choć Azjaci, jak pokazuje historia, mają niejakie skrzywienie na punkcie kodeksów honorowych, to jednak reguły origami ukształtowały się pod wpływem zachodnich fascynatów tej sztuki. Najświętszą zasadą origamistów jest totalna negacja nożyczek i kleju; wyjątkowo dopuszcza się łączenie dwóch osobno złożonych elementów. Nie dokleja się oczków, nosków, łapek ni pyszczków, nie maluje szlaczków i nie wycina otworków; w tej kwestii panuje papierniczy puryzm i tworzywo zachowuje się w stanie nienaruszonym. Z reguły rozpoczyna się od kwadratowej kartki, choć zdarzają się neiliczne odstępstwa na rzecz trójkąta i prostokąta. Na całym świecie próbuje się też ujednolicić zapis używanych zgięć, wprowadzony pewne typy form bazowych, utrwaliła się też swoista papiernicza nomenklatura. To wszystko sprawia, że origami stała się sztuką objętą ramami, formą podobną sonetowi czy obrazom symbolistów. Rzecz nie jest więc całkowicie dziecinna - a jednak dość dziecięca, by zainteresować i mnie!

Osobiście jestem, pozwolę sobie na zwierzenie, początkującym origamistą. Nie mam specjalnej praktyki w składaniu modeli, acz i ja wykształciłem kilka własnych przykazań. Wszystkie figurki fotografuję, po czym rozdaję znajomym - to moja poboczna zasada. Najważniejszą regułą jest jednak ta, która nakazuje wszystkie reguły origami traktować po punkowemu: z przymrużeniem oka i bez specjalnego pietyzmu. Kiedy więc model wymaga pewnych doklejeń lub kiedy użycie odrobiny kleju dodaje mu urody, wówczas sięgam po klej, a i nożyczki mam w zanadrzu. W końcu to nie człowiek jest dla papieru, a papier dla człowieka.

O ile na poziomie amatorskim nie warto przesadnie dbać o reguły tej zabawy, o tyle warto staranie dobrać tworzywo, jakiego będziemy używać do tworzenia naszych dzieł sztuki. Tam, gdzie jest Lepszy Świat (czyli na Zachodzie), w sklepach papierniczych dostępny jest specjalny papier do origami, dwukolorowy i pocięty w kwadraty; nigdy czegoś takiego nie miałem w ręku, widziałem raz w życiu. W sytuacji takiego niedoinwestowania, polski amator sztuki origami zadowolić się musi substraktem zastępczym. Strona www.origami.art.pl poleca papier do pakowanie prezentów i typowy, kolorowy papier ksero; osobiście jednak polecam kolorowe bloki do rysunku. Oczywiście, kartki są tam prostokątne, ale sklejenie dwóch wyciętych kwadratów daje nam w rezultacie kwadrat dwukolorowy, dobry do origami i niemal identyczny z naturalnym. Do klejenia kartek nadaje się tu zwykły klej w sztyfcie; do sklejeń bardziej wysublimowanych i mikroskopijnych wykorzystać można klej pokroju Kropelki: należy jednak uważać z jego ilością, bo wsiąkając w papier przebarwia go nieładnie. Klej więc jak seks, narkotyki i alkohol: niby dla ludzi, ale trzeba z umiarem :)

Gdy mamy już wszystkie substraty, pozostaje nam wybór figurki, którą chcemy składać. Istnieją tysiące, jeśli nie dziesiątki tysięcy modeli origami; większość tych, które znajdziecie w sieci zawiera zaś szczegółowy opis sposobu ich składania. Oczywiście, można zaopatrzyć się w książkę z przykładami figurek - ja moją dostałem od Rainmana, thank you very much :) - ale z równym powodzeniem można korzystać z tych dostępnych w sieci. Do największych polskich skarbnic origami należą strony www.origami.art.pl (dużo ciekawych modeli) oraz, dużo już uboższa, strona www.origami.org.pl (tam model składania... truskawki). Mnóstwo jest też stron zagranicznych, gdzie znajdziecie wszystko: od gitary do fiołka, od żurawi po pokemony. Widywałem somoloty, świętych mikołajów, żuczki, biedronki, kaczki, kartofle, pancerniki, łódki, czapki, wiatraczki - a nawet Wieżę Eiffela. Jeśli chcesz coś zrobić z papieru - wpisz to tylko w google. Wcale się nie zdziwię, jeśli już będzie zrobione. :)

Co jest ważne w origami? Po pierwsze cierpliwość: za pierwszym razem nigdy nie wychodzi, zawsze jest krzywo i na odwrót. To nic: palisz w kominku i składasz raz jeszcze. Z czasem wyrabia się pokora: Japończycy nie dlatego składają papier, że są cierpliwi, ale są cierpliwi, bo składają papier. Po drugie trzeba tu staranności, a właściwie perfidnego pedantyzmu księgowych: każde niedogięcie, każda niesymetryczność i odchylenie od normy daje w rezultacie konia miast żurawia i kaczkę zamiast żyrafy. Ale to też przyjdzie z czasem: nie od razu Kraków poskładano.

Nie od razu, rzecz jasna, da się zrobić z papieru Pałac Kultury; największą jednak zaletą origami jest to, że jest to możliwe: origami jest sztuką stosunkowo łatwą. Nawet jeśli miałeś z plastyki trójkę i - tak jak ja - nie umiesz prosto narysować kwadratu, origami i tak jest dla ciebie. Wystarczy wziąć do ręki kartkę i przyjrzeć się modelowi, zaopatrzyć się w medytacyjną cierpliwość, spokój i wyobraźnię, wyciszyć emocje i wniknąć w papier. Zginać się razem z kartką i powoli formować coś nowego: prostego i szlachetnego w swej prostocie. Przesiąkniętego czymś japońskim, przezroczystym i głębokim. Miniaturowym, ale pojemnym. Trochę jak haiku.

Czasami sam do końca nie wiem co kogo formuje.

Opublikowano

Artykuł dobrze napisany. Na początku atakujesz nas ironią (prawdziwy mężczyźni) a później jest kilka informacji formalnych (pochodzenie origami). Jestem ciekaw czy sam się tym zajmujesz, czy tylko nas wkręcasz;p
Zrezygnowałby z tego emotikona [ ";)" ] bo nie jest potrzebny i poprawił "somoloty" na samoloty. A tak poza tym to raczej technicznie nie ma się doc czego przyczepić.
www.poezja.or-i-g-ami.pl
szacunek!!

Opublikowano

Zajmuję się sam :) W oryginale zresztą do artykułu dołączone były zdjęcia tych figurek; tu nie ma technicznych możliwości ich zamieszczenia, ale są tutaj: http://forum.actionmag.pl/album_personal.php?user_id=473 - trzeba się jednak zarejestrować i zalogować. To w ogóle strona forum magazynu internowego, gdzie się pojawił oryginał - tak wieć ta grupa targetowa może lekko usprawiedliwać emotikonkę - acz to rzeczywiści taki tani dość chwyt. :)

Opublikowano

Ciekawy artykuł, dla zainteresowanych taką formą spędzania wolnego czasu, jak składanie papieru na pewno pouczające, ja niestety nie posiadam tej formy cierpliwości jaka jest potrzebna w origami. Ciekawy, lekki styl pisania. Popieram.

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Niestety to próżność i bylejakość zdobywa dziś poklask a kunszt i talent biedują w odmętach skrytych szuflad czy zeszytów. 
    • Urzekł mnie styl opisów miasta. I ten przygnębiający ton wypowiedzi podmiotu. Tak piękny w odbiorze choć nie dający nadziei.
    • Wyszedłem, na odchodne rzucając  do pustych ścian mieszkania, że umówiłem się z kimś bardzo ważnym. Randka? Zaskrzypiała dębowa mozaika, ułożona już do snu  na podłodze gościnnego pokoju. Randka, randka! Odpowiedział jej  przeciągłym zgrzytem bukowych trzewi, secesyjny kredens. Lecz obrzucił mnie jeszcze przed wyjściem, nieprzychylnym odbiciem w tafli  swych zabytkowych szkieł. Był bardzo stary i nad wyraz mądry. Dlatego też zajmował zaszczytne miejsce  na samym środku przedpokoju. Tak by każdy kto mnie odwiedzał  mógł w pierwszym wrażeniu  podziwiać jego zawsze nienaganny, rojalistyczny majestat. Byłem przekonany, że nie dał się nabrać. Randka? Cóż za niedorzeczny banał. Obleczony farsą dysonans. Ja człowiek - nikt i kobieta. Już szybciej widziano by mnie  w towarzystwie papierosa wystającego  z rozognionych chronicznym cierpieniem ust. Gardzę tytoniem mniej niż kobietami.     Ale cóż innego miałem rzec? Że żegnam się na zawsze? Że już mnie nie zobaczą nigdy? Że czeka ich los podobny do mojego. Śmierć szybka, lecz haniebna i barbarzyńska w postaci pójścia na żyletki a raczej drzazgi. Prosto w gardziel pieca. By płonąć żywcem. Sercem i duszą. Łzą i wspomnieniem. Tego, że ich kochałem. Jak córy i synów. Zarzucano mi nieraz. Miłość do przepychu i bogactwa. Lecz ja nie patrzyłem nigdy na moje skarby przez pryzmat doczesnego grzechu pychy. Szanowałem obecność. Jako zbawienny gest dawnych czasów. Bym w tak niedzisiejszym otoczeniu, mógł odnaleźć siebie. Nie istniałem tu czy teraz. Żyłem kiedyś i tam. Poległem w czasach Wielkiej Wojny, z głupim sercem życiowego podlotka. A mogłem trwać tam nie teraz. Za późno. Randka z przeznaczeniem. Już czas. Późno się robi.      Usiadłem na polnym głazie opodal torowiska. Na wpół żużlowo- piaszczysta ścieżka sprowadziła mnie tu gdzie nie byłem od lat. Siedziałem już na tym kamieniu wiele lat temu Było to po pierwszej wojnie o miłość. Za młodu jest się idiotą. Wtedy myślałem że umieram. Że umarłem bo ją pokochałem. A ona mnie ledwie spojrzeniem haczyła. Pełnym wzgardy i litości. A ja brałem to za szansę,  nagrodę i spełnienie pragnień. Miłość nie tworzy idiotów. Ona ich jedynie karci i mami. Maluje im twarze na podobieństwo błaznów. Byłem przez lata tym błaznem, który tańczy jak mu zagrają. I grały. Każda z nich na inną  lecz tak samo cyniczną melodię      Lecz z głazu wstałem i wróciłem do domu. A teraz wróciłem. Choć nie jestem już błaznem. Nie wierzę w miłość i uczucia. Front wygasł. Zatriumfował człowiek i jego wola. Wolny, nieskażony uczuciami rozum. Intelekt doskonały. Wróciłem bo nikt nie może mnie zrozumieć. Cóż mi po wiedzy milionów, skoro prawie ją do duchowego audytorium własnych myśli. Nie ma nikogo, kogo mógłbym określić  bratem w wiedzy, powiernikiem nieskończonych neuronowych istnień. Podziwiacie coś czego nie pojmujecie. Lub boicie się pojąć. Gwiazdy świecą dziś tak pięknie. Lubicie rzeczy jasne, dobre i ciepłe. Promienie sztuki, ogrzewające Wasze serca. Ja zawsze będę zwrócony ciemną stroną. Nie odbijam światła. Pochłaniam je i niszczę. Świat mnie nie widzi.  Zgasnę bez oklasków i wspomnień. Dlatego wróciłem i czekam na przeznaczenie.   Noc mimo wrześniowej pory,  była rozkosznie wręcz ciepła. Wiatru nie było wcale. Zresztą gdyby nagle pojawiły się znikąd  jakieś potężniejsze porywy, to skupiłyby swą uwagę na mojej osobie. W okolicy nie było drzew  ani wysokich krzaków. Nie licząc kilku wiekowych,  dzikich jabłoni i śliw, czerniejących kikutami gałęzistych form  za łukiem kolejowego nasypu. Pozostałości dawnych sadów, pańskich, zaborowych jeszcze majątków, od których nazwę brały potem  poszczególne dzielnice miasta. Miasto iskrzyło światłami lamp. Było blisko i daleko zarazem. Było tłem ale i obserwatorem. Teren wzniesiony z bloków betonu i cegieł. Poorany pajęczyną ulic i uliczek. Nakrapiany zielenią parków i skwerów. Terrarium dla ciał robotycznych. Zaprogramowanych na pośpiech i zysk. Wypranych z uczuć i troski o piękno. Piekło dla dusz poetyckich. Zarządzane ślepo.  Przez krwawe prawo Fortuny. Jakże nie żal mi i ich.   Wyjąłem pudełko zapałek. Wziąłem jedną z nich i pociągnąłem  siarkowy łepek po powierzchni draski. Lekki szum przeszedł w iskrę a ta wznieciła malutką łunę światła. Tyle mi wystarczyło. Zbliżyłem zegarek uczepiony do dewizki  do źródła ognia i odczytałem godzinę  Trzydzieści minut na godzinę czwartą. Zawsze najbardziej ceniłem punktualność. Wbiłem wzrok ostry i bystry mimo nieprzychylnej pory w ciemny i pusty tor. Czekałem. Już tylko chwila.   Rozpalone żarem dnia szyny,  stygły w delikatnym powietrzu nocy. Nikt nie zawraca sobie głowy  by słyszeć ten dźwięk.  Niewielu zwraca ku niemu ucho. Lecz ja tak. Znam go i co najważniejsze rozumiem każde słowo. Bo szyny nocą szepczą między sobą. Rozmawiają w najlepsze. Podniecone i gwarne. Aż pokłady drżą od tempa ich dysput. Szelest idący wzdłuż toru jest zdaniem, ciągnącym się we wspomnieniu. Dnia zeszłego, tygodnia czy miesiąca. Całych lat. Wypełnionych podróżą i gonitwą  osobowych i towarowych składów. Pieśnią zaszłych wydarzeń. Karamboli i wypadków. Rozszalałych w sygnałach słupów. Jęczących skargą pordzewiałych śrub, nastawni i zwrotnic  rozrzuconych wśród kęp młodych traw.     Szyny niosą szepty dusz kolejowych. Dróżników, którzy oddali żywot na służbie, lub zmarli cicho w budkach, nadając ostatni raz sygnał, tor wolny, żadnego niebezpieczeństwa nie ma I skład szedł równo,  pracą nie strwożonych tłoków. Gwizdnął w podzięce jedynie i już gnał  ku kolejnej stacji. Nie mogąc pojąć pojęcia bezruchu. Śmierci.   Przejęte smutkiem i żałobą rwącą serce, są rozmowy te toczące się u ślepych torów. Przestrzeniach pustych i głuchych. Zapomnianych nawet przez składy techniczne  czy rezerwowe parowozy. Rozpamiętują duchy kolei,  zaklęte w wygaszone semafory, czy zawalone na wpół budki dróżnicze, dni glorii i chwały. Gdy każdy dzień był wyzwaniem  a noc nie była senną zmorą wytchnienia, lecz nocną zmianą warty, dla towarowych potworów  załadowanych węglem. Sunęły te przemysłowe karawany przez bezmiar stepu, hen za zachodni horyzont. A teraz została ich ledwie garstka. Reszta to duchy, wspomnienia.   Prędko otrzeźwiałem. Jakby mnie kto zaskoczył od pleców i schwycił nagle za ramię. Nie spałem. Mogę przysiąc. Kwadrans na czwartą. Spałem. Nie. Niemożliwe. Choć coś się zmieniło przez ten kwadrans. Otoczenie. Nastrój. Wstałem gwałtownie. Szyny grały. Równo i tak wesoło jak gdyby… To nie był ślepy tor. Ktoś odpowiedział. Usłyszał mój tęskny zawód serca. Dźwięki się wyostrzyły. Jak w bezdni ogromnej jaskini. Nagle semafor wygaszony przed laty, zapłonął zielonym światłem. Zza horyzontu pól tam gdzie tor biegł prostą strugą dał się słyszeć gwizd. Nie skrzek sroki, nie świergot wróbli. Gwizd parowozu! Szedł ku mnie całą mocą maszyn. Wracał jak wierny pies. Zagubiony i teraz odnaleziony. W majaku snu. Teraźniejszym zwidzie. Szaleństwie.     Gwizdał ochoczo z piszczałek. Był już blisko.  Szyny grały już takt jego kół. Słyszałem ich śmiech. Duchy wyszły do torowiska i poczęły machać  stacyjnymi latarenkami nad swymi głowami. I ja podszedłem bliżej. Cyklop otworzył swe jarzące się złotem oko. Zbliżał się, pożerając odległości na słupach. Był to bez wątpienia pospieszny pasażer. Mógł ciągnąć około  dziesięciu może dwunastu wagonów. Zdaje się dojrzał sygnały latarni  bo przyspieszył jak chart i gnał coraz prędzej.     Gdy podszedł na może dwieście metrów, wtedy poznałem. Pospieszny, który spadł  z pobliskiego wiaduktu  usytuowanego zaraz za łukiem szyn  za moimi plecami  w roku tysiąc dziewięćset dziewiątym.  Wspomnienie, które żyło w szynach  i we mnie samym. Znałem z wycinków gazet podobiznę  palacza i maszynisty.  Wysoki brunet, ogolony na gładko,  nie w samej koszuli a całym przepisowym mundurze kolejowym. Pozdrawiał mnie  unosząc kaszkiet w prawej dłoni, dając znak że staje. Zagrały hamulce, zaciśnięte z dużym wyczuciem doświadczonej ręki maszynisty. Para buchnęła mgielną smugą przez osłony. Komin dymił jeszcze bardziej ochoczo. A takt kół przybrał formę powolnych kroków.     Skład dotoczył się ku mnie i stanął tak by ustawić mnie zaraz obok drabinki parowozu. Wsiadłem nie czekając na zaproszenie. Gdy tylko postawiłem nogi  na podłodze pojazdu, maszynista, zdaje się  miał na nazwisko Zebala, uściskał mnie jak druha. Czy aby nie za długo czekaliście na mnie? Wyciągnąłem zegarek i pokazałem mu go. Ach! Ledwie kwadrans na czwartą. W sam punkt. Idealnie w czas. Dokąd jedziemy panie Zebala? Jak to dokąd panie Ptaszyński. To pośpieszny  do Pana rodzimej miejscowości, miasta takich jak pan, poetów i pisarzy ostałych w śnie  o idealizmie sztuki. O twórcach doskonałych, formie i treści z pogranicza grozy, snu i doczesności. Zna Pan to miasto doskonale.     Łzy stanęły mi w kącikach oczu. Mój kochany Drohobycz… jego sklepy, ulice i szkoła… śpieszmy panie Zebala… śpieszmy do Drohobycza… choćby i we śnie. Poetyckiej gorączce. Pociągnął wajchę i parowóz  przeszył ostatni gwizd. Jeden z duchów, schodząc z toru przed sunącym składem rzucił. Tor wolny,  żadnego niebezpieczeństwa nie ma. Pozdrowił nas i ruszył ku ścieżce. A my minęliśmy łuk  i zniknęliśmy po wjeździe na wiadukt.     Tor był pusty w obie strony. Szyny ciche i martwe. Nigdzie nawet śladu po składzie. Żadnej lokomotywy ani gwizdów. Świateł i sygnałów. Semafor zgięty prawie w pół ze starości, kruszał w zupełnej ciemni. Jedynie kruk na nim drzemał. Nie świadom wcale dziwów ślepego toru. Pusto było wszędzie i głucho. W oddali jedynie blaski miasta,  zdradzały ślady życia. Na ścieżce obok toru zachrzęścił żwir. Duch zawiadowcy po spełnionej roli  zagasił zbyteczną już lampę. Ruszył przez ścieżkę ku kamieniu polnemu. Usiadł na nim i z wyrazem ni to zmęczenia  ni to ulgi, wbił wzrok w pusty tor. Czekając na kolejne zielone światło.   Utwór pisany w hołdzie moim pisarskim mistrzom - Stefanowi Grabińskiemu i Bruno Schulzowi.      
    • Człowiek kiedyś, obawiał się - omówienia, potem opisania, a teraz pokazania –   siebie.   Nazwania-utrwalenia-zobrazowania. Suma człowieczeństwa po nowemu   Choć lustro ego pożąda pamięci i sławy, jak łakoci.   Na pokaz eksponując eksponaty próżności, karmiąc ciekawość cudzych oczu i skrupulatność szklanych kartotek.   Pętla ulotności w łożysku istnienia i dzwon, co budzi i usypia.
    • Ładnie, a wie pani: podobno dobrzy ludzie młodo umierają...   Łukasz Jasiński 
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...