Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

MARCEPAN 30

Użytkownicy
  • Postów

    403
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez MARCEPAN 30

  1. Chyba nie chcesz mi powiedzieć Edmundzie, że zabrał ci wszystko? - Byłem tam. Byłem tam pięć lat temu. Czy ty wiesz co oni robią? Nie tyle co, ale jak? - Starszy mężczyzna pochylał się nad stertą papierów, gorączkowo je przerzucając. - Jak mogłem tego nie zauważyć? - Mogłeś. Widocznie mogłeś. - Żebyś ty zobaczyła co ci Chińczycy robią z dolarami! Głaszczą je, chowają w takich pudełeczkach i codziennie wyciągają, liczą i znowu głaszczą. Przeglądają całe zapasy, trzymają je pod słońce, mrużą oczy, szeleszczą cichutko pod nosem jakby wszystko każdego dnia od nowa czytali, jakby przeglądali każdy punkcik druku na banknocie, czy jakiś może się nie zabrudził, albo nie wypadł. Patrzą czy banknot nie zmienił koloru, czy się nie urwał róg, czy nie zagiął. Ty wiesz z jaką miłością oni prasują te dolary? Durny byłem. Myślałem, że są głupi, że zachowują się jak dzieci, które nigdy nie widziały dolara. Teraz już rozumiem, oni głaszcząc te dolary, głaskali swoje życie, głaskali swoją rodzinę, swoje marzenia, swoją przyszłość, swoje sny o spokoju i potędze, głaskali swoją miłość do ojczyzny, do swojej historii, oni w tym głaskaniu wyrażali wszystko co najpiękniejsze i najpotężniejsze zarazem. Każdy z nich jest jak kropla wody, która miesiącami i latami kapie na skałę. Wyżłobili już potężną wyrwę w gospodarce, Małgosiu. I to w światowej gospodarce! Czy ty wiesz co by się stało, gdyby teraz wszyscy Chińczycy otworzyli swoje śliczne, chińskie pudełeczka i wyjęli te wypucowane jednodolarówki, a później je sprzedali? Wiesz co by się stało? Blondynka westchnęła głośno, przewróciła oczami, zamrugała, wbiła wzrok w kilkucentymetrowe tipsy i rzuciła niespiesznie: - Nie wiem Edmundzie. Nie obchodzi mnie to. Mężczyzna nie zrażony jej obojętnością, kontynuował: - Otóż moja droga, gdyby Chińczycy sprzedali teraz nagle wszystkie te swoje jednodolarówki, dolar tak poleciałby w dół, że Ameryka natychmiast by zbankrutowała! Dolarów byłoby tak dużo, że nie miałyby żadnej wartości... - Zupełnie nie rozumiem co to ma współnego z nami? - przerwała mu, po czym westchnęła jeszcze głośniej i dodała - a właściwie ze mną. - Jak to co? Za Ameryką upada cały świat! Bankrutujemy wszyscy, a Chiny zalewają planetę sobą. Oni dobrze o tym wiedzą, dlatego te ich pudełeczka są tak dla nich ważne. Mają nas wszystkich w garści! - Och Edmundzie - kobieta odwróciła się plecami do mężczyzny, spuściła głowę i wyćwiczonym głosem zaczęłą ni to dialog, ni monolog - myślałam, że coś naprawdę nas łączy, że jak poznam mężczyznę starszego, nawet dużo starszego od siebie, nawet takiego osiemdziesięciolatka jakim ty jesteś, to znajdę wreszcie szczęście. Bo mężczyzna dorosły, dojrzały, to nie to samo co moi rówieśnicy - z lubością, tak by podkreślić swój młody wiek rozciągnęła słowo "rówieśnicy" - tak, moi rówieśnicy to zwykli gówniarze. Pójść na dyskotekę, złapać laskę za tyłek, upić się, nic więcej, ale dojrzały myślę sobie, taki dojrzały staruszek jak ty to musi być cudo. Stateczny, mądry, przy takim czułabym się bezpiecznie. Ale nie! - odwróciła się teraz, zmrużyła oczy i wycelowała czerwonym jak ogień tipsem w twarz Edmunda - ale nie może być tak jak powinno, prawda? - Małgosiu, o czym ty mówisz? - O czym ja mówię! Ha! Czy ty nic nie rozumiesz? - jej głos się zmienił, zacharczał. Edmund nigdy nie widział jej w takim stanie, więc po prostu usiadł na krześle i zamilkł. W głowie zaczęło mu się wszystko układać w jedną, nie najweselszą całość. Małgosia tymczasem grzmiała: - Kiedy myślałam, że mam okazję poślubić statecznego mężczyznę, ten "pożalsięboże" stateczny mężczyzna zatrudnia sobie jakiegoś Chińczyka na księgowego, a Chińczyk go najzwyczajniej w świecie okrada! No ile ci zabrał? Ile wywiózł do tych swoich Chin? - Małgosiu, ale to tylko pieniądze... Czy ty... - Wszystko? Zabrał ci wszystko, a ty mówisz, że to tylko pieniądze? Siedzisz tu zamiast pół świata na nogi postawić? Opowiadasz mi jakieś bajeczki o chińskich pudełkach? - Małgosiu, ale ty nigdy nie krzyczałaś. - Nie krzyczałam, bo nie było potrzeby! - Posłuchaj - mężczyzna złapał się za serce, próbował wstać, ale nogi odmówiły posłuszeństwa. - Pieniądze. To tylko pieniądze. Boże, Małgosiu, boli. - To tylko pieniądze? Co ty gadasz? To było kilka milionów! Zabrał ci kilka milionów, a ty mówisz, że to tylko pieniądze? - Małgosiu, proszę cię. Nie teraz. - Wiedziałam! Coś czułam! Wszyscy jesteście tacy sami! Zwykli gówniarze, na których nie można liczyć. Tak więc słuchaj uważnie, bo się powtarzać nie będę! Ślubu nie będzie! Wybij to sobie z głowy, nie wyjdę za kogoś, kto jest tak nieodpowiedzialny! Kobieta wybiegła z salonu i Edmund słyszał tylko cichnący odgłos obcasów. Przyklęknął na podłodze, łapał oddech, wzrokiem szukał telefonu. Serce dokuczało mu już od piętnastu lat, ale tak jak teraz, nie bolało jeszcze nigdy. We wszystkie kierunki ciała wysłało ostre, kłujące szpile, jedna z nich sparaliżowała lewe ramię, druga wbiła się w płuca utrudniając oddychanie, trzecia, z impetem przeszyła żołądek wylewając gorzki smak wprost do gardła. Ale najgorsza, czwarta, wbiła się w duszę. Okradziony z fortuny i obietnicy o przeżyciu jeszcze kilku lat w towarzystwie młodej kobiety, w ułamku sekundy stał się słaby i bezradny jak niemowlę. Przeraził się. Przeraził się samotności, śmierci i własnej głupoty jaką zafundował mu podeszły wiek. Jeszcze kilka lat temu wyczułby tego Chińczyka od razu, zrozumiał jego ciągłe lizusostwo, łaszenie się, chwalenie na każdym kroku. Przejrzałby go na wylot i wywalił na zbity pysk. Resztką sił podczogał się do komódki z lekarstwami i wyjął mały pojemniczek. Otworzył go, wziął telefon do ręki i w myślach przypominał sobie numer na pogotowie. Serce podskakiwało mu w piersi, tłukło się, jakby chciało przebić żebra i uwolnić się wreszcie z tej długowiecznej klatki. Po chwili szarpało się jak podtapiane zwierzę, któremu już brakuje tchu. Edmund wyjął tabletki, wziął w garść i tuż przy ustach zatrzymał dłoń. Ból zajął już wszystkie częśći umysłu i ciała, nawet w palcach u stóp czuł kłucie, ale gdzieś tam w głębi, w malutkim miejscu, jakby cudem ochronionym przed chorobą, zaświtała myśl. Czysta, prawdziwa i kojąca. Mężczyzna uśmiechnął się do siebie, odłożył telefon i wypuścił z dłoni tabletki. Spojrzał na salon, później na wielkie, mosiężne drzwi, za którymi zniknęła Małgosia, zacisnął pięść i wypuścił kilka łez. "Wszystko skończone" - pomyślał jeszcze, po czym wypuścił powietrze z płuc i przewrócił się na bok. Salon zniknął w ciemności, dźwięki ucichły, Małgosia przestała być ważna. Świat stracił jakikolwiek sens. - Chyba nie chcesz mi powiedzieć Edmundzie, że zabrał ci wszystko? - Byłem tam. Byłem tam pięć lat temu. Czy ty wiesz co oni robią? Nie tyle co, ale jak? - Starszy mężczyzna pochylał się nad stertą papierów, gorączkowo je przerzucając. - Jak mogłem tego nie zauważyć? - Mogłeś. Widocznie mogłeś. - Żebyś ty zobaczyła co ci Chińczycy robią z dolarami! Głaszczą je, chowają w takich pudełeczkach i codziennie wyciągają, liczą i znowu głaszczą. Przeglądają całe zapasy, trzymają je pod słońce, mrużą oczy, szeleszczą cichutko pod nosem jakby wszystko każdego dnia od nowa czytali, jakby przeglądali każdy punkcik druku na banknocie, czy jakiś może się nie zabrudził, albo nie wypadł. Patrzą czy banknot nie zmienił koloru, czy się nie urwał róg, czy nie zagiął. Ty wiesz z jaką miłością oni prasują te dolary? Durny byłem. Myślałem, że są głupi, że zachowują się jak dzieci, które nigdy nie widziały dolara. Teraz już rozumiem, oni głaszcząc te dolary, głaskali swoje życie, głaskali swoją rodzinę, swoje marzenia, swoją przyszłość, swoje sny o spokoju i potędze, głaskali swoją miłość do ojczyzny, do swojej historii, oni w tym głaskaniu wyrażali wszystko co najpiękniejsze i najpotężniejsze zarazem. Każdy z nich jest jak kropla wody, która miesiącami i latami kapie na skałę. Wyżłobili już potężną wyrwę w gospodarce, Małgosiu. I to w światowej gospodarce! Czy ty wiesz co by się stało, gdyby teraz wszyscy Chińczycy otworzyli swoje śliczne, chińskie pudełeczka i wyjęli te wypucowane jednodolarówki, a później je sprzedali? Wiesz co by się stało? Blondynka westchnęła głośno, przewróciła oczami, zamrugała, wbiła wzrok w kilkucentymetrowe tipsy i rzuciła niespiesznie: - Nie wiem Edmundzie. Nie obchodzi mnie to. Mężczyzna nie zrażony jej obojętnością, kontynuował: - Otóż moja droga, gdyby Chińczycy sprzedali teraz nagle wszystkie te swoje jednodolarówki, dolar tak poleciałby w dół, że Ameryka natychmiast by zbankrutowała! Dolarów byłoby tak dużo, że nie miałyby żadnej wartości... - Zupełnie nie rozumiem co to ma współnego z nami? - przerwała mu, po czym westchnęła jeszcze głośniej i dodała - a właściwie ze mną. - Jak to co? Za Ameryką upada cały świat! Bankrutujemy wszyscy, a Chiny zalewają planetę sobą. Oni dobrze o tym wiedzą, dlatego te ich pudełeczka są tak dla nich ważne. Mają nas wszystkich w garści! - Och Edmundzie - kobieta odwróciła się plecami do mężczyzny, spuściła głowę i wyćwiczonym głosem zaczęłą ni to dialog, ni monolog - myślałam, że coś naprawdę nas łączy, że jak poznam mężczyznę starszego, nawet dużo starszego od siebie, nawet takiego osiemdziesięciolatka jakim ty jesteś, to znajdę wreszcie szczęście. Bo mężczyzna dorosły, dojrzały, to nie to samo co moi rówieśnicy - z lubością, tak by podkreślić swój młody wiek rozciągnęła słowo "rówieśnicy" - tak, moi rówieśnicy to zwykli gówniarze. Pójść na dyskotekę, złapać laskę za tyłek, upić się, nic więcej, ale dojrzały myślę sobie, taki dojrzały staruszek jak ty to musi być cudo. Stateczny, mądry, przy takim czułabym się bezpiecznie. Ale nie! - odwróciła się teraz, zmrużyła oczy i wycelowała czerwonym jak ogień tipsem w twarz Edmunda - ale nie może być tak jak powinno, prawda? - Małgosiu, o czym ty mówisz? - O czym ja mówię! Ha! Czy ty nic nie rozumiesz? - jej głos się zmienił, zacharczał. Edmund nigdy nie widział jej w takim stanie, więc po prostu usiadł na krześle i zamilkł. W głowie zaczęło mu się wszystko układać w jedną, nie najweselszą całość. Małgosia tymczasem grzmiała: - Kiedy myślałam, że mam okazję poślubić statecznego mężczyznę, ten "pożalsięboże" stateczny mężczyzna zatrudnia sobie jakiegoś Chińczyka na księgowego, a Chińczyk go najzwyczajniej w świecie okrada! No ile ci zabrał? Ile wywiózł do tych swoich Chin? - Małgosiu, ale to tylko pieniądze... Czy ty... - Wszystko? Zabrał ci wszystko, a ty mówisz, że to tylko pieniądze? Siedzisz tu zamiast pół świata na nogi postawić? Opowiadasz mi jakieś bajeczki o chińskich pudełkach? - Małgosiu, ale ty nigdy nie krzyczałaś. - Nie krzyczałam, bo nie było potrzeby! - Posłuchaj - mężczyzna złapał się za serce, próbował wstać, ale nogi odmówiły posłuszeństwa. - Pieniądze. To tylko pieniądze. Boże, Małgosiu, boli. - To tylko pieniądze? Co ty gadasz? To było kilka milionów! Zabrał ci kilka milionów, a ty mówisz, że to tylko pieniądze? - Małgosiu, proszę cię. Nie teraz. - Wiedziałam! Coś czułam! Wszyscy jesteście tacy sami! Zwykli gówniarze, na których nie można liczyć. Tak więc słuchaj uważnie, bo się powtarzać nie będę! Ślubu nie będzie! Wybij to sobie z głowy, nie wyjdę za kogoś, kto jest tak nieodpowiedzialny! Kobieta wybiegła z salonu i Edmund słyszał tylko cichnący odgłos obcasów. Przyklęknął na podłodze, łapał oddech, wzrokiem szukał telefonu. Serce dokuczało mu już od piętnastu lat, ale tak jak teraz, nie bolało jeszcze nigdy. We wszystkie kierunki ciała wysłało ostre, kłujące szpile, jedna z nich sparaliżowała lewe ramię, druga wbiła się w płuca utrudniając oddychanie, trzecia, z impetem przeszyła żołądek wylewając gorzki smak wprost do gardła. Ale najgorsza, czwarta, wbiła się w duszę. Okradziony z fortuny i obietnicy o przeżyciu jeszcze kilku lat w towarzystwie młodej kobiety, w ułamku sekundy stał się słaby i bezradny jak niemowlę. Przeraził się. Przeraził się samotności, śmierci i własnej głupoty jaką zafundował mu podeszły wiek. Jeszcze kilka lat temu wyczułby tego Chińczyka od razu, zrozumiał jego ciągłe lizusostwo, łaszenie się, chwalenie na każdym kroku. Przejrzałby go na wylot i wywalił na zbity pysk. Resztką sił podczogał się do komódki z lekarstwami i wyjął mały pojemniczek. Otworzył go, wziął telefon do ręki i w myślach przypominał sobie numer na pogotowie. Serce podskakiwało mu w piersi, tłukło się, jakby chciało przebić żebra i uwolnić się wreszcie z tej długowiecznej klatki. Po chwili szarpało się jak podtapiane zwierzę, któremu już brakuje tchu. Edmund wyjął tabletki, wziął w garść i tuż przy ustach zatrzymał dłoń. Ból zajął już wszystkie częśći umysłu i ciała, nawet w palcach u stóp czuł kłucie, ale gdzieś tam w głębi, w malutkim miejscu, jakby cudem ochronionym przed chorobą, zaświtała myśl. Czysta, prawdziwa i kojąca. Mężczyzna uśmiechnął się do siebie, odłożył telefon i wypuścił z dłoni tabletki. Spojrzał na salon, później na wielkie, mosiężne drzwi, za którymi zniknęła Małgosia, zacisnął pięść i wypuścił kilka łez. "Wszystko skończone" - pomyślał jeszcze, po czym wypuścił powietrze z płuc i przewrócił się na bok. Salon zniknął w ciemności, dźwięki ucichły, Małgosia przestała być ważna. Świat stracił jakikolwiek sens.
  2. Czy brak interpunkcji jest zamierzony? Czy to zwykła ignorancja? Po lekturze Twojego tekstu nasuwa mi się tylko jedno pytanie: Czemu (lub komu) ma on służyć? Bo ja tego kompletnie nie łapię. Jeśli ten słowotok to tylko niezła zabawa po ziole, to ok. Fajnie się pobawiłeś, ale jeśli słuzyć ma czemuś więcej, to wierz mi, ze nie służy.
  3. Oj, pojawiłem się tu już ładnych kilka lat temu :) I tak czasem sobie wracam. Dzięki za wglad.
  4. Do miasteczka wjechał ciężki sprzęt, zerwał asfalt, wyrwał stare kanalizacyjne rury, połknął połamane, zdezelowane płyty chodnikowe, wyciął spruchniałe drzewa. Wielkie spychy poszerzyły drogę, koparki pogłębiły rowy, robotnicy wkroczyli by odnowić skomplikowaną sieć podziemnych kabli i rur. Górą, wzdłuż barierek ochronnych, przechadzali się turyści z Niemiec, z podziwem kiwali głową, znacząco cmokali i pokrzykiwali do naburmuszonych robotników: - Gut! Sehr gut arbeit! - Dobzie, sehr haraszo! Robotnicy coś tam do siebie mruczeli, gasili dopalone papierosy i wracali do pracy. Wielkie gruchy przywoziły kolejne tony betonu, który powoli zalewał stary, zrujnowany szlak. Tymczasem w malutkim sklepiku umiejscowionym na remontowanej ulicy wrzało: - Panie, co oni robią? Przecież nie da się przejść! Jak tak w ogóle można, to jeden wielki bałagan! - krzyczał grubawy wąsal wymachując codzienną gazetą - A jak pan to sobie wyobraża? Przecież jak coś się robi to musi się nabałaganić. Jak pan remontuje dom to ma porządek? - próbował oponować sprzedawca. - A co mi pan za głupoty gadasz? Chcieliście mieć Tuska, to teraz macie. Budowanie mi wielkie! - Panie, a po co te drzewa wycięli? Co im to przeszkadzało? - Stare i spruchniałe były, posadzą nowe i będzie ładnie. - Mój Boże! Po co ta kostka! - Wrzasnęła starsza kobieta wściekła na to co zobaczyła, wściekła na wszystko i wszędzie, wściekła od samego rana, wściekła w domu, wściekła na ulicy, wściekła w kościele, wściekła na zakupach. Wściekła na sąsiadów, wściekła na starego, wściekła na pogodę, na tych złodziei z telewizji, na gorąco na dworze, na zimno na dworze. Wściekła na własną nieumiejętnośc bycia szczęśliwą, na ciągły brak zadowolenia z czegokolwiek i kogolwiek - czy pan widział jakie to brzydactwo? Komu ten asfalt przeszkadzał? Po co go zrywać było? - Przecież pani wie, że tu na górce jak jest gorąco to asfalt spływa, robią się fałdy, a po kilku latach dziury. Kostka jest trwała, dwieście lat przetrwa bez remontu - A co mi pan tu głupoty gadasz! Wyrzucanie pieniędzy w błoto! Kiedy wyszła, nie pożegnawszy się nawet, sprzedawca podreptał na zewnątrz i objął wzrokiem cały plac budowy. Po lewej wielka ciężarówka zrzucała kilkutonowy ładunek granitowej kostki brukowej, kilkanaście metrów dalej stosy tejże kostki lsniły w słońcu. Robotnicy klęczeli w dwóch rzędach w poprzek całej ulicy i bardzo dokładnie układali kostkę. Powyżej, wzdłuż barierek stanęło kilku Niemców i zaczęło rozmowę. Sprzedawca urodził się tutaj i wychował i jak każdy w miasteczku siłą rzeczy poznał ich język. Wsłuchał się więc i wyłowił kilka zdań: - Dwadzieścia lat temu tu byłem i to było bardzo brzydkie miasteczko, ohydne. Nawet u nas w DDR tak źle nie było, a teraz zobacz jak się zmienia. - To prawda, dużo budują i wszystko się zmienia. - Hans, chodź już szybko, musimy jeszcze kupić wodę. Chyba nie chcesz teraz robić zdjęć? - Dlaczego nie! Uwielbiam patrzeć jak coś się buduje. Sprzedawca z dumą nabrał powietrze w płuca, głęboko westchnął, uśmiechnął się pod nosem. Pomyślał, że może jednak dobrze, że wrócił do kraju, że postanowił przerwać to trudne życie na emigracji, że tutaj, w kraju jednak nie jest tak strasznie, że jednak jakieś tam perspektywy są, a za kilkanaście lat jego dzieci będą żyły w całkiem przyzwoitym kraju i przede wszystkim, u siebie. Tymczasem do slepu wszedł miejscowy pijaczek, sprzedawca wyrwał się więc z zadumy i wrócił za ladę. - Szefie, piwko jedno wezne, szef butelki nie liczy, zara przyniese. A widział szef co te gamonie robią, hahaha. Tyle godzin, a oni sie tak grzebio! Jak można w tyle czasu tylko kilka metry zrobić? A Szwaby stojo i sie śmiejo z góry jak to Polacy robić nie umiom! O, i jeszcze zdjęcia robio! - A co ty dzisiaj pożytecznego zrobiłeś, że tak ostro oceniasz innych? - Sie szef nie wnerwia! Ale co? Źle mówie? - Źle! Kostkę kładzie się długo, to nie takie proste. Pijaczek zgarnął piwko, schował się za róg, wypił. Odniósł butelkę, coś mruknął pod nosem i potruchtał w kierunku banku, wyżebrać kilka groszy na następnego browarka. Tymczasem słońce schowało się za górą, maszyny ucichły, robotnicy rozeszli się do domów. W bladym świetle księżyca wszystko wyglądało inaczej, stało się nierealne, jakby z głębokiego snu. Sztywne, metalowe konstrukcje sterczały złowrogo, głęboki, długi dół wyglądał jak gardziel wulkanu. Sprzedawca uruchomił alarm, zamknął drzwi na klucz i ruszył w stronę samochodu. W reklamówce zastukały szklane butelki. Tak, ma ochotę dzisiaj napić się piwa, wychyli ze trzy, może cztery browarki zanim pójdzie spać. Zamknie się w kuchni, cichutko, tak by nie zbudzić żony i dziecka, otworzy pierwszą butelkę. Porozmyśla. W kuchni jest teraz przytulnie. Ciepło i cicho. W kącie głęboko wzdycha pies, podnosi łeb na delikatne "psyt", gdy mężczyzna otwiera pierwszą butelkę. Po chwili, znudzony, zasypia znowu. Mężczyzna wypija kilka sporych łyków i zaczyna się zastanawiać: "Jak to możliwe, że na zachód od tego kraju ludzie potrafią się do siebie uśmiechać? Potrafią powiedzieć sobie "cześć" na ulicy, potrafią powiedzieć "przepraszam" i "nic się nie stało", zamiast syczeć na siebie i wymyślać kiedy ktoś tam komuś gdzieś na coś nadepnie. Potrafią ze sobą spokojnie rozmawiać i kompletnie nie zwracać uwagi na pogodę. A kiedy coś się buduje, cieszą się tym i porozumiewawczo sygnalizują sobie to nawzajem. Rozumieją". Po drugim piwie sprzedawca uświadomił sobie, że ma już kompletnie dość tych marudnych, wiecznie niezadowolonych, upierdliwych rodaków. Dość ma tych wiecznie wkurwionych wąsali, tych ćwierćinteligentów wymyślających na PO, dość tych pseudodowcipnych nibyintelektualistów wyśmiewających PiS, dość ma tych starych, skrzywionych do granic możliwości, niezadowolonych z całego świata, prychających, starych bab. Bab wpychających się w kolejkę, wrzeszczących bez przerwy: "a co to tak drogo!" macających wszystkie bułki i mających serdecznie w dupie to, że te bułki ktoś inny jeszcze kupi. Bab rozwalających gazety na stojaku i kolejnych skrzęczących "dlaczego te gazety takie porozwalane", dość ma tych wulgarnych, nabuzowanych wściekłością czytelników "Faktu" i "Super Expresu", knujących, węszących, szukających wszędzie spisku i uznających wszystkich wkoło za złodziei, cieszących się z cudzych porażek i szczerze nieszczęśliwych w obliczu czyjegoś powodzenia. Dość ma tych naburmuszonych, wysmarowanych, wylakierowanych trzydziestokilkuletnich jędz, które uważają, że złośliwie wykrzywioną twarzą, sykiem i nieodpowiadaniem "dzień dobry" jakiemuś tam podrzędnemu sklepikarzynie w jakiejś tam pipidówie zyskają sobie ogólny szacunek. Dość ma tej rewii mody, tego leczenia kompleksów kozarami do pasa, szpilkami jak sztylety i żurnalowymi kreacjami. Jakby wyjście na zakupy w zwykłym dresie było wielkim przestępstwem, jakąś zbrodnią. Jakby chwila luzu, zwykły uśmiech, czy powiedzenie, że coś idzie dobrze było czymś tak żałosnym i głupim, że należy to natychmiast odrzucić. Odpędzić. Bo przecież już prababki mówiły, że jak się śmiejesz to wyglądasz jak idiotyczna małpa, że człowiek mądry jest zawsze poważny, bo jak się śmieje to szacunku miał nie będzie i głupim zwierzętom podony się stanie. Bo Chrystus umęczony na krzyżu nie śmiał się. Maryja, Królowa Polski, pod krzyżem jego, płacząca nie śmiała się. I św. Józef, on też zawsze poważny był. Uświadomił sobie jak bardzo chciałby od nich odpocząć. "Boże" - pomyślał - "przecież ci malkontenci nie zauważyli nawet, że od trzech tygodni świeci słońce! Jest piękna jesień, rześkie powietrze. Żyć, nie umierać!" Dobrze wie, że wystarczy tylko chwila, słońce zasłonią chmury, z nieba lunie deszcz i się zacznie: - Cholerna pogoda! Po co to pada? - Szlag by to trafił! Dawno nie padało! Z domu się wychodzić nie chce w taki deszcz. - Ma pan jakieś tabletki? Ale mocne, najlepiej jakieś maks! Głowa pękna od tej wstrętnej pogody! - Panie, u nas jak się zaniesie, to pół roku będzie lało. I na nic będzie mówienie, że przecież prawie cały miesiąc była piękna pogoda, że deszcz też jest potrzebny, że w radiu mówili, że to tylko dwa dni i znów będzie słońce. Na nic, Polak rano usłyszał, że będzie brzydko, że biometr niekorzystny, jakże więc ma czuć się dobrze? Jakże więc ma sprzedawcy odpowiedzieć "dzień dobry"? Jakże więc ma się uśmiechnąć, kiedy cały świat sprzysiągł się i postanowił uprzykrzyć mu kolejny dzień. Sprzedawca kończy trzecie piwo, wystarczy. Za chwilę wstanie, rozbierze się, weźmie prysznic, umyje zęby. Pójdzie spać. Dobranoc. Jutro będzie tak samo. _________________
  5. A no tak mnie ten Kazik zainspirował znienacka :) Bałem sie, że tekst jest za długi, by komukolwiek chciało się przez niego brnąć, ale udało się.
  6. Ubawił mnie ten tekst i to bardzo pozytywnie :)
  7. Z tego wszystkiego najbardziej podobał mi się komentarz takiego nika :) Ubawiłem się po pachy! taki niku, dołącz do nas na dokunamente :)
  8. No dzięki za wgląd i miłe słowo :) Otóż a propos Twoich uwag. Co do pierwszej, to bym nie zmieniał. Wiadomo, impreza, alkohol, pojawili się kumple Kuby, więc Marcel mógł wyjść niezauważony, a że to on jest narratorem, więc nie widział co się dalej działo z Kubą, czy go szuka, czy nie. Co do drugiej uwagi, to tutaj miałem trudny orzech do zgryzienia. Nalot Ziutka i Mundka dział się poza Marcelem, nie widział tego, więc nie mógł tego opowiedzieć. Wtrącił się więc Mundek, przy okazji przedstawił inny sposób widzenia Celiny i kilka drobiazgów z jej życia z Ziutkiem. Skoro piszesz, ze nie wyszło, to nie bardzo wiem co z tym teraz zrobić. Pomyślę :) Ale cieszę się, że przebrnąłeś przez wszystko i czekam na Twój kolejny tekst.
  9. taki nik poprawił literówki i interpunkcję :) Faktycznie sporo tych błędów narobiłem, jak zwykle pospieszyłem się z wklejeniem tekstu. Dzięki za wgląd i miłe słowo. Zapraszam w przyszłości.
  10. No właśnie, myślę i czuję tak samo. Bóg nie jest moim hasłem, bo jestem niewierząca, ale ojczyzna jest dla mnie cenną wartością, honor także (nie tylko własny, oczywiście). Dlatego nieprawdą jest, że te pojęcia są nierozerwalne. Nie dla mnie. A skoro istnieją w narodzie ludzie, dla których te pojęcia są jak najbardziej osobne i dla których nie wszystkie one stanowią jakąś wartość, to nie powinny figurować na sztandarach, będących symbolami całego narodu. Bo to właśnie jest nietolerancja - tu akurat wobec ateistów. Natomiast usunięcie słowa "Bóg" z narodowych sztandarów wcale nie oznacza nietolerancji wobec ludzi wierzących. Nieumieszczanie na sztandarach jakichkolwiek nazw wartości - religijnych czy świeckich, wszystko jedno - nie oznacza przecież, że nakazuje się ludziom odrzucenie tych wartości lub też milczenie o nich. Nie; one tylko nie są wspólne dla całego narodu. Jeśli chodzi o Twoją propozycję traktowania słowa "Bóg" na sztandarach jako szacunku dla tradycji - w takim razie słuszniejsze byłoby umieszczenie bardziej ogólnego słowa: "tradycja" właśnie. "Tradycja, honor, ojczyzna" - tak mogłoby być. W końcu każdy zna i kultywuje jakieś narodowe tradycje, niekoniecznie religijne. Piszesz, że cieszysz się z dyskusji i że każdy ma prawo do wyrażania swojego zdania. Ale jednocześnie odpisujesz swojemu pierwszemu oponentowi z przekąsem - jako "moherowa babcia Zosia". Nikt tak Cię nie nazwał ani nawet tego nie sugerował, więc przekąs niepotrzebny... Pozdrawiam. Idealne dokończenie mojej myśli :)
  11. taki nik - chylę czoła przed kawałem roboty jaki wykonałeś :) Interpunkcja lubi mi dokuczyć, często dopiero po czasie widzę ile byków walnąłem i teraz też to widzę. Jestem Ci wdzięczny, stawiam browar, wódkę, albo kefir! Kenal - to mój eksperyment, spędziłem z tym kawałkiem (wiadomo jakim) i tym tekstem cztery długie dni :). Leciał wszędzie, w domu, w samochodzie, w pracy (po kryjomu) i cieszę się, że się spodobało.
  12. No i dojechaliśmy cierpliwie do końca i zakończenie nieco mnie rozczarowało. Zakończyłeś trochę jak bajkę, "...i żyli długo i (nie)szczęśliwie", tak jakbyś poczuł ulgę, że to wreszcie koniec. Ale cała historia, nie powiem. Dałeś pofolgować wyobraźni i bardzo dobrze. Mi się podobało.
  13. O matko! Sam nie wiem jak to się stało! Już poprawiłem i zapraszam ponownie tych, których wcześniej przraziła długośc tekstu. Sam Jeden, po czasie zauważyłem ile tu błędów, ale dzięki za dobre słowo :)
  14. "Myślę, że teraz wyjaśni się o jaką Celinę chodzi" Po latach niepowodzeń i wojaży wylądowałem w mieście. Tutaj z pracą też było ciężko, włóczyłem się więc od jednej roboty do drugiej i szukałem szczęścia, własnego czasu, który wciąż miał jeszcze nadejść, rozerwać atramentowo ciemne niebo i zesłać mi jakiś cudowny promień w postaci kogoś kto w czymkolwiek mnie odkryje i da szansę na rozwój. I w tych wojażach poznałem Kubę, chłopaka mocnego, atletycznego i niezwykle prostego w podejściu do życia. Jego świat był jasny i wyraźny, kto jest w porządku, temu podawał rękę, kto nadepnął na odcisk, nie miał już u niego szans. Twarde podwórkowe życie starych kamienic na zawsze ukształtowało jego charakter. -Jeśli nie możesz czegoś mieć, po prostu to wyrwij - zwykł mawiać Uwielbiał imprezy i świetnie bawił się po alkoholu, zawsze otwarty dla współbraci, szczery i, jeśli ktoś na to zasłużył, szczodry. Pracował przy budowach najważniejszych obiektów w mieście, był w tym świetny i świetnie zarabiał, uwielbiał więc stawiać wódkę każdemu kogo polubił. Mnie polubił jakoś szczególnie. Byłem bardzo zagubiony w tym obcym świecie, wyglądałem na przygnębionego, jego wesoła natura stawała w idealnej opozycji wobec mnie, promieniał przy mnie jeszcze bardziej, czuł się podbudowany kiedy mógł trzasnąć mnie w plecy i krzyknąć: -Nie łam się stary, jest dobrze. To, jak również fakt, że niemal na każdym kroku zgadzałem się z jego zdaniem, sprawiło chyba, że stałem się jego przyjacielem. Szybko wciągnął mnie w wir nocnego, mrocznego życia imprez alkoholowych starych, zniszczonych kamienic. Bywałem z nim w miejscach tak patologicznych i tak skrajnie depresyjnych, że zdawało mi się, że już nic gorszego zobaczyć nie mogę. Pamiętam Antka bez nogi, który pijany, na wózku inwalidzkim wywijał Rotę na harmoszce: „Zdjełano w CCCP”, starego Cygana, który tak wywijał kartami, że niejeden sztukmistrz mógłby się od niego uczyć, czy wreszcie ślepego Stefana, kopiącego piłkę od dziecka na podwórku i powtarzającego kilka razy dziennie, że gdyby miał dwa oczy (tak mówił!) to dzisiaj pokazałby tym Żewłakowom jak się w piłkę gra. Zanurzyłem się z Kubą w depresyjny świat nieudaczników, straceńców i wiecznych marzycieli, których tylko alkohol zatrzymał w drodze do fortuny i sławy. Jak na przykład świętego Stefana, który czterdzieści lat puszczał te same numery w totka i raz tylko nie puścił, bo go wątroba tak zgięła w domu, że nie mógł się ruszyć i akurat tego dnia jego szóstka padła! Zdruzgotany po prostu musiał sie napić. I tak już do teraz nie może przestać. Pewnego wrześniowego wieczoru wylądowaliśmy w jakimś stęchłym barze, Kuba powiedział, że niezłe przedstawienie robi tu jakaś lafirynda. -Niezły ubaw, mówię ci – był podniecony jak dzieciak, który nagle i nieoczekiwanie dla siebie znalazł się w damskiej toalecie – kobitka pije jak mało kto, a jak już da dżezu, to kino murowane. Dawaj Marcel, nie nudź. Idziemy! Nie miałem ochoty nigdzie się ruszać, ale Kubie odmówić nie potrafiłem. Ruszyliśmy więc w noc, zatęchłym tramwajem przejechaliśmy kilka przystanków i wylądowaliśmy w barze. Kiedy weszliśmy do środka gwar rozmów zagłuszył słowa kumpla i nie rozumiałem co do mnie krzyczy, widziałem tylko, ze strasznie podniecony pokazuje mi coś, rzuca głową, bym spojrzał w głąb lokalu. Odwróciłem się w stronę, w którą wskazywał i zamarłem. Przecież to ona! Celina! Poznałbym ją zawsze, mimo, że nie widziałem jej od lat, wiem na pewno, że to ona. Ten sam koci ruch, nieobecny wzrok i rozmazany uśmiech widywałem setki razy na jej podwórku. Teraz tańce, które wyczyniała pod płotem własnego domu, chętnie pokazywała tutaj, na środku baru, na stole, na potłuczonym szkle. I choć całe miasto spało, jej głos jak hejnał rozrywał mrok nocy, śpiew szalony, niemalże obłąkany wyrywał jej się z gardła. U podnóża rozradowane towarzystwo meliniarskiej śmietanki gwizdało i wykrzykiwało sprośności: -Pokaż majtki gwiazdo! - wrzasnął ktoś z tłumu i Celina odwróciła się do niego tyłem, zgięła w pół i podnosząc kieckę, wystawiła tyłek zakryty czerwonymi figami. Tłum oszalał, ruszył się i wrzasnął. Huk uniósł się pod sam dach knajpy, a gromkie brawa zbombardowały mój umysł jak wielkie, gradowe kule. Poczułem się słabo, zaczęły drżeć mi ręce, a nogi odmówiły posłuszeństwa. Musiałem zblednąć, bo Kuba potarmosił mną i zaciągnął do baru -Coś taki mizerny? Wezmę ci wódkę. -O tak! Weź mi dwie. -No wreszcie gadasz jak człowiek! - Kuba nie ukrywał radości i kupił od razu całą flaszkę. Po chwili siedzieliśmy przy stoliku i po dwóch kolejkach usłyszałem głośny bełkot, pijackie „la – la - la” za plecami. Mój kompan szturchnął mnie łokciem i kazał dyskretnie się odwrócić. Zrobiłem jak chciał i nawet nie musiałem słuchać jego wyjaśnień. Tuż za mną, przy drugim stoliku popijając gin podśpiewywał sobie stary, „dobry” znajomy, ten który ukradł mi Celinkę, zabrał do miasta i jak się okazało całkowicie zmarnował. -To Ziutek, twardy gość – opowiadał Kuba, a ja wpatrywałem się w znajomą kotwicę na jego ramieniu i fioletowe serce poniżej kotwicy we wnętrzu którego widniał fioletowy napis: „Celina” - To facet tej babki co tam na stole wywija, piją już czwarty dzień, od soboty jestem tu dzień w dzień i jeszcze nie wytrzeźwieli. W tym samym momencie Ziutek padł twarzą na stół, rozlany gin strużką potoczył się na kant mebla i leniwie zaczął skapywać na podłogę. Ziutek pobladł, zabełkotał coś pod nosem i stracił przytomność. Kuba, rozpromieniony zerwał się od stołu i podszedł do kumpli z budowy, którzy właśnie weszli do lokalu, w tle syreni śpiew Celiny ustał, a gromkie okrzyki zamieniły się w zwykły gwar knajpialnianych rozmów. Poczułem zgagę i pożałowałem, że tu przyszedłem. Zawsze w takich sytuacjach odzywał się we mnie jakiś głos, który kazał mi zwiewać. I tak jak wtedy, gdy poznałem Ziutka w Celinki pokoju, tak teraz tutaj pragnienie ucieczki zawładnęło mym ciałem całkowicie. Krtań zacisnęła się, nogi ugięły i byłem przekonany, że jeśli natychmiast nie znajdę się w domu i nie położę na łóżku, niechybnie na pewno umrę. Kiedy ruszyłem do wyjścia zauważyłem ją jeszcze raz, podeszła do Ziutka, potrząsnęła nim kilkakrotnie i kiedy zobaczyła, że nie da się go obudzić, machnęła ręką, zachichotała złowrogo i ruszyła w stronę baru. I właśnie wtedy nasze spojrzenia skrzyżowały się. Celina zatrzymała na mnie wzrok, śmierć przeszła mi po plecach, zmroziła ciało, połknęła i bezczelnie wypluła na podłogę. Miałem nadzieję, że to przypadek, że zaraz odwróci głowę i po prostu pójdzie w swoją stronę. Tymczasem bezczelnie, bezceremonialnie podeszła do mnie, uśmiechnęła się i zagadała jakbyśmy nie widzieli się tylko chwilę. -Marcel? To ty? Co ty tutaj robisz? -Cześć Celinka, tak to ja. Przyjechałem za robotą. - byłem w takim stanie, że na nic więcej nie było mnie stać. -Aha! Napijemy się? -A twój facet? Nie będzie miał nic przeciwko? -Ziutek? Spójrz na niego, czy on może mieć teraz cokolwiek przeciwko? - odgarnęła włosy, poprawiła wielkie, cygańskie klipsy i przyciągnęła mnie do siebie. -Wiesz co Marcel? Szkoda, że nam wtedy nie wyszło. Może gdybyś tyle nie czytał... - zawiesiła głos, zamyśliła się głęboko, po czym zapytała dziwnie zmienionym głosem: -Ile to już lat? Dziesięć? -Piętnaście Celina, piętnaście. Zmieniła się, i to bardzo. Jej melancholijny, rozmarzony wzrok był teraz bliskim obłąkania spojrzeniem, głos kiedyś ciepły i bardziej swojski, teraz stał się ostry, pretensjonalny. Była rozgoryczona, jakby miała żal do całego świata o swój los. -Właśnie postanowiłam zmienić swoje życie – oznajmiła nagle i ostro pociągnęła mnie na korytarz. - Idziesz ze mną? -Dokąd? - zapytałem przerażony -Tu, niedaleko. Po chwili siedzieliśmy już na przystanku tramwajowym i poznałem całą historię Celiny od chwili przyjazdu do domu (a raczej meliny) Ziutka. Usłyszałem jak to obiecał jej pracę, a sam całą kasę przepijał. Jak to spuścił wpierdol barmanowi, który cały wieczór się na nią gapił i jak to musiała go później w pierdlu odwiedzać, bo dostał pół roku. Jak to kible czyściła w szpitalach, hotelach i urzędach, żeby nie umrzeć z głodu, a Ziutek handlował wódą, a jej i tak nic z tego nie dawał. Jak to zaszła w ciążę, a on oskarżył ją o zdradę i uderzył w brzuch tak mocno, że poroniła i nie może mieć już dzieci. Jak to pewnej nocy zachlany ojciec Ziutka wlazł jej do łóżka i zaczął się dobierać, ale ona zwiała i zamknęła się w kiblu i w kiblu tym, w wannie spała do rana. Ziutek jej nie uwierzył i spuścił łomot za oczernianie ojca. I wreszcie jak to zatruła się jakąś ruską wódą i rzygała tydzień, a Ziutek w tym czasie łaził po mieście za jakąś lawiryndą i akurat tej wódy nie pił, więc zlał ją za to, że zarzygała mu mieszkanie. I o tym jak to później nachlał się denaturatu co to mu rudy Mundek przyniósł i co to mu zaszkodził, więc zlał ją za to, że to na pewno jej grochówka, którą chciała go otruć. W tym wszystkim najbardziej przerażał mnie beznamiętny głos, którym to mówiła. Kobieta, która opowiada o takich przeżyciach zazwyczaj płacze, szuka pocieszenia, jest przerażona, mała, słaba i krucha, tymczasem Celina opowiadała o tym jak o czymś zupełnie naturalnym, normalnym, o czymś o czym mówi się bez zbędnych emocji. Siedziałem i słuchałem jej wpatrując się w krawężnik, wokół mrok okrywał jeszcze mocno miasto, z rzadka pojawiali się jacyś rozbawieni ludzie, przejechała taksówka, albo gdzieś w dali zagrzmiał klakson. Cisza między kolejnymi opowieściami Celiny zdawała się trwać wieki, była ciężka i przytłaczająca, paraliżowała mnie na tyle, że nie mogłem wykrztusić słowa. Nie znajdowałem z resztą niczego, czym mógłbym ją pocieszyć, nie byłem nawet pewien czy ona potrzebuje pocieszenia, czy istnieje jakiekolwiek słowo w języku polskim, którego powinienem użyć, czy może po prostu w milczeniu słuchać jej, tak samo jak w milczeniu wysłuchiwałem bohaterów książek. Właściwie poczułem się jak czytelnik, jak widz, który czyta i obserwuje jednocześnie historię kobiety upadłej, a przez ojca alkoholika i brak naturalnych talentów już od urodzenia skazanej na zagładę. I w pewnym sensie zrozumiałem, że nie byłbym w stanie pomóc jej na żadnym z etapów życia. Upadek miała zapisany w genach i gdyby coś szło nie po myśli zapisanego losu, ona tak wykręciłaby się, że do tego upadku po prostu by dotarła. -No i dzisiaj jak cię Marcel zobaczyłam, postanowiłam wszystko zmienić – oznajmiła nagle i wyrwała mnie z zamyślenia. -Ale co konkretnie chcesz zrobić? - zapytałem -Chodź, szybko – złapała mnie za rękę i pociągnęła do przodu – chodź! Mieszkam tu, niedaleko. Zadrżałem. Mam pójść do jaskini lwa i wyjść z tej opresji bez szwanku? Wydawało mi się to niemożliwe, ale nie odmówiłem jej i już po chwili otwierała drzwi swego „królestwa”. Zaiste była to melina najprawdziwsza z prawdziwych. Okna zasłonięte czarnymi kocami nie dawały światła przez całą dobę, stara wersalka, ze starym potarganym kocem i niezliczoną ilością dziur wypalonych przez papierosy stała pod ścianą nie malowaną od wieków. Na środku stał stary, zdezelowany stół, wokół niego chyba jeszcze starsze krzesła. Na środku stołu puszka po konserwie służąca za popielniczkę roznosiła niesamowity smród, na podłodze walały się butelki po wódce i tanich napojach z „Biedronki”. Kilka ogórków, pokrytych fioletowo – zieloną pleśnią skutecznie odstraszało od podejścia do stołu. Wszystko, od dywanu poprzez koce aż po ściany cuchnęło stęchlizną. Wejście do toalety pozbawione było drzwi, zamiast tego w futrynie wisiała ciężka kotara, którą trzeba było odsunąć by wejść do środka. Zachciało mi się siku, więc musiałem się z nią potarmosić, ręce miałem tłuste od jej przesuwania, a z kranu poleciała rdza zamiast wody, wytarłem więc dłonie w spodnie i rozpiąłem rozporek. Celina tymczasem buszowała między kuchnią a pokojem. Przerzucała stertę ubrań leżących pod drzwiami do kuchni, klęła pod nosem i, wyraźnie niezadowolona, kopnęła wiadro służące za śmietnik. Kiedy wyszedłem z ubikacji, trzymała w ręku jakiś klucz i z wyrazem triumfu na twarzy, podeszła do mnie. -Chodź, pokażę ci! - krzyknęła, oczy przybrały obłąkany, niemalże upiorny wyraz. Podeszliśmy do czegoś co wyglądało jak szafa, a w rzeczywistości było drzwiami dziwnie zmontowanymi, z wysuniętą i mocno zabudowaną futryną. Celina włożyła klucz w zamek, przekręciła go i weszliśmy do małej, słabo oświetlonej komórki. Nie było tam żadnych mebli, stolików czy czegoś w tym stylu, tylko gołe ściany i dwie skrzynki wódki na podłodze. -Tym handluje. Rudy Mundek, jego koleś przywozi to z Ukrainy. Trochę się tego przewala. Masz, pakuj! - rozkazała i rzuciła mi stary, pomięty szmaciany worek -No co ty, Celina? Zwariowałaś? - zupełnie mi jej pomysł nie przypadł do gustu. -Pakuj, nie gadaj. Tyle tego ma, że nic mu się nie stanie jak się poczęstujemy. W pół minuty upchała w swój worek większość flaszek i nadal mnie poganiała. Kiedy skończyliśmy, wyciągnęła mnie z komórki, zatoczyła się i wbiegła do kuchni. Wszedłem za nią i zobaczyłem jak we wszystkie możliwe kieszenie upycha kieliszki, z pojemnika na sól wyciąga zwitek banknotów i wciska w biustonosz. Palcem wskazała mi ścianę za mną, obróciłem się i oniemiałem. W rogu kuchni, na starej szafce stał gramofon. Stary, komunistyczny sprzęt, a obok niego kilka czarnych, winylowych płyt. -Bierz jeszcze to i spadamy. -Celina, oszalałaś? Po co to wszystko? -Bierz! Nie pytaj! Uniosłem delikatnie gramofon, wcisnąłem go do wora i zacząłem przeglądać płyty. Wszystkie wydane w latach osiemdziesiątych, rzucone byle jak i zakurzone, co świadczyło o tym, że nie ruszane od wieków. Wkładałem je delikatnie do plecaka, który mi właśnie podrzuciła: „kombi live 1986”, „Maanam – Nocny Patrol”, „Lombard szara maść”, „Jarocin – 1986”, „Sex Pistols – Anarchy in the U.K”, „Ramones – Animal Boy” i „Kult – Posłuchaj, to do ciebie”. Już po chwili połknęła nas czerń nocy. -Dokąd idziemy? - zapytałem pośpiesznie -Do swoich, nie denerwuj się. Po kilkanustu minutach dotarliśmy do kolejnej, równie co poprzednia, przytłaczającej kamienicy. Celina wyjęła pęk kluczy, które wcześniej zabrała z ich wspólnego mieszkania i jednym z nich otworzyła pierwsze drzwi na parterze. Wnętrze było kompletnie puste, prócz stęchłych, odrapanych ścian i ciężkich zasłon w oknach, nie było tu kompletnie nic. -Dostałam to lokum z opieki, sąsiedzi donieśli, że Ziutek czasem mi przywali. Przyjechała policja, coś tam popisali, pochrząkali, a później jakaś gruba kobieta przyszła do mnie z facetem w gajerze i kazali podpisać mi papiery. Dali klucz, przywieźli tutaj i powiedzieli, ze mam szczęście, bo zazwyczaj na takie lokum to się czeka i rok. Nie prosiłam się o to, ale jak dali to dali. Ziutek i tak zbił mnie po tym, nie wierzył, że sąsiedzi donieśli, mówił, że to na pewno ja nakablowałam. Nie ma mowy Marcel! Mojego starego napierdalało ZOMO i milicja po równo jak znaleźli bimber w piwnicy i nie puścił pary skad ten bimber ma. I to mi wpoił, kto kabluje, ten ścierwo i łajno. W życiu bym na pały nie poszła, ale co tam, Ziutek i nie wierzyła. Ale lokum nie kazał oddać! Ostało się więc i już. Jak znalazł. Dzisiaj się zabawimy – zakończyła wywód i wyszła na korytarz. Zapaliła światło i z całych sił wrzasnęła: -Nie spać łajzy! Impreza! Już po chwili drzwi na kolejnych piętrach zaczęły powolutko się uchylać, zza futryny wystawały kolejne głowy i każda postać odkrzyknęła mniej więcej to samo: -Celinko, kochana! Mordko ty moja najmileńsza! Już pędzim do ciebie. Było gdzieś między trzecią a czwartą nad ranem, gdy całe lokum mojej niespełnionej namiętności napełniło się ludźmi. Znalazły się krzesła, ktoś przyniósł ogórki, ktoś inny smalec. Celina wyjęła z plecaka wódkę, z kieszeni kielszki, a mi poleciła włączyć gramofon i zarządzić muzyką. Ostra punkowa muzyka Sex Pistols niesamowicie połączyła się z obrazkiem tych wszystkich wykolejeńców pokaranych przez los. Balowaliśmy tak do samego rana, wóda, dyskusje o niespełnionych nadziejach, drzemka, rzyganko i znów wóda. Dzień przespaliśmy, a gdy tylko mrok pokrył szare ulice, zaczynaliśmy od nowa. Tymczasem Ziutkowi minął kac, rudy Mundek zaciągnął go do komórki i wydarł się wniebogłosy: -Szukaj Celiny, zdaje się, że nieźle nas tym razem wydymała! Nie ma wódy, chata opędzlowana. Co ty na to brachu? Puścisz jej płazem? Nawet twój adapter zginął! Ziutek zacisnął zęby, powstrzymał płacz i zaczął bluzgać najmocniej jak tylko potrafił. -No to suka podpisała na siebie wyrok! Zbieraj pikiet i idziemy, dobrze wiem gdzie ta sucz się ukryła. Gdy tylko zapadły ciemności, Ziutek z Mundkiem i paroma kolesiami na stójkę już dreptał w stronę nowego domu Celiny. Gdy byli w bramie światło jedynej latarni odbiło się w długim nożu Ziutka, Mundkowi zdawało się, ze ten refleks, jakże złowrogi w tej chwili, w jednej sekundzie wyglądał jak trupia czaszka. Podekscytował się, poczuł jak zimny dreszcz przeszywa mu plecy, a w głowie szumi podnieta. Nienawidził Celiny. Już pierwszego dnia kiedy ją tu Ziutek z wiochy przywlókł coś mu się w niej nie spodobało. Od razu powiedział to Ziutkowi, ale kompan zbył go szybko. -Będzie cicho siedzieć. Jak zaburczy, to ustawię ja do pionu tak szybciutko, ze nawet nie zauważy kiedy – odpowiedział mu wtedy i faktycznie, nie kłamał. Trzymał sukę krótko, Mundek nie mógł powiedzieć, że nie, ale wciąż go drażniła. Łaziła w halce po mieszkaniu, mieliła jęzorem i gadała tak jakoś dziwnie. Niby cicho, niby szeptem, ale tak jakoś, ze w głowie dudniło. Ziutek miał ją kiedy tylko zechciał, ale kiedy tak łaziła trudno było wytrzymać i zapominało się, ze to dziewczyna kumpla. Wzrokiem się wodziło tu i ówdzie, łapę by się chętnie wcisnęło pod tę haleczkę, dobrze o tym wiedziała i mimo to nic sobie nie robiła z faktu, że nie powinna tak robić. „Kurwa, żesz!” - myślał wtedy Mundek – „Dziewczyna kumpla, to chłopak! Koniec i kropka” I za to jej wyginanie się przed nim i to jeszcze w towarzystwie Ziutka nienawidził jej szczerze. I jeszcze za ten ryj niewyparzony. -Co Mundek? Przywiozłeś coś z Ukrainy? - pytała i lizała szyjkę od browara jakby to fiut był. Ziutek akurat spał obok, bo jednego kielicha za dużo łyknął i o niczym nie wiedział. Bezczelna zdzira. I pyskowała! Ziutek lał ją jak należy, ale Mundka aż trzęsło, on by się z nią tak nie patyczkował, przyjebałby raz, a porządnie i gęby by juz nie otwarła. I dlatego teraz takie podniecenie go dopadło, bo chętnie pomoże Ziutkowi się z nią roprawić. Zerknął ukradkiem na sikora (złoty, piękny – dostał go od Ukraińca tylko za to, że go nie zatukł za oszukaną wódę), stwierdził, że pora jest już odpowiednia, pogonił dwóch chłopaków na pikiet po obu stronach bramy i podszedł do okna. Mimo, że zasłony były zaciągnięte widać było sporą część pokoju. W środku było jasno, kilku meneli ochoczo podskakiwało na krzesłach, raz poraz klaskało i ryczało gromkim „hura!”. Rozejrzał się bardziej, widział tylko małą część pokoju i nagle na ścianie zauważył cień. Nie mógł się mylić, znał ten obrazek aż za dobrze. Tak samo wyginała się przed nim jak odwiedzał Ziutka, tańcowała, prężyła się i tak samo tańczyła w knajpie. Ziutek wreszcie przejrzał na oczy i zobaczył, że to zwykła lafirynda. Po chwili Celina ukazała się w całej krasie. Mundek zdębiał! Była kompletnie naga, tańczyła między potłuczonymi butelkami wódki, które on z narażeniem życia i wolności woził taki kawał! Spojrzał teraz na jej sterczące piersi, nagi brzuch, chude, długi uda i na rząd meneli klaszczących jak dzieciaki. Przez chwilę zapragnął złapać ją za te cycki, wytarmosić, złamać wpół i posiąść. Wcisnąć się w nią i wywalić cale to napięcie, wyzwolić się i wybuchnąć, rozładować całkowicie i w pełnym rozluźnieniu zapalić szluga. Szybko odpędził te myśli i skupił sie na zadaniu. „Głupia cipa, kto by cię chciał!” - zaklął, po czym wbiegł do klatki, jednym kopnięciem otworzył drzwi i stanął w progu mieszkania Celiny. Tłum ucichł, zdębiał. Jeszcze tylko gramofon gwałcił ciszę i nikt nie rozumiał co się dzieje. po chwili brzęk rozbitego szkła wyrwał wszystkich z marazmu. Mundek szybko spojrzał w stronę Celiny, zdążył tylko zauważyć jak znika za rozbitym oknem i natychmiast pobiegł za nią w noc. -Ziutek, spierdala! Dawaj ją! - usłyszeli goście i powolutku zaczęli zbierać się do swoich mieszkań. Nauczyli się, że żeby żyć spokojnie trzeba być grzecznym i niczego nie widzieć. Po chwili mieszkanie było puste, tylko na środku stał młody mężczyzna, kompletnie ogłupiały, przestraszony i oszołomiony zbyt szybkimi wydarzeniami. Kiedy ten facet stanął w drzwiach, zamarłem. Wyglądał jak dzikus i nie miał przyjaznych zamiarów. Atrakcji jak na ostatnie dni i tak już miałem dość. Trzydniowa popijawa to zdecydowanie za dużo jak na moje możliwości, a tu jeszcze ten teatrzyk dzisiaj, który dała Celina. Sam fakt, że w tym swoim szaleńczym tańcu zaczęła się rozbierać i już wkrótce wszyscy zobaczyliśmy ją goluteńką jak ją Pan Bóg stworzył, był dla mnie wystarczającym przeżyciem, a tu jeszcze jakiś napad. Kiedy ten facet wparował tak bez pardonu, gdy wszyscy nagle zamilkli, spojrzałem ukradkiem na Celinę, a ona wydukała mi tylko, a raczej wyszeptała, a ja bardziej wyczytałem z ruchu jej warg, niż usłyszałem słowo: „Mundek”, zrozumiałem o co idzie gra. Pamiętam jak wspominała jego ksywkę. Po chwili równie ogłupiały jak reszta spojrzałem w rozbite okno i w mrok, w którym zniknęła Cela. Kiedy wszyscy zwiali i zostałem kompletnie sam na środku pokoju, miałem po raz kolejny ochotę po prostu zwiać. Zwinąć się w kłębek gdzieś w bezpiecznym miejscu i zasnąć. Przeczekać noc, przeczekać dzień i obudzić się w nowej rzeczywistości. Bez Celiny, Bez melin i tych wszystkich zapitych, śmierdzących popaprańców. Zrozumiałem jednak, że dzieje się coś naprawdę złego, wybiegłem więc z domu i zobaczyłem tylko nagą Celinę ganiającą wokół dziedzińca i fagasa, który usiłował ją złapać. Szybko poznałem, że tym fagasem jest Ziutek. Mundek natomiast z jakimiś dwoma gnojami pilnował wyjścia u bramy wychodzącej z kamienicy na główną ulicę. „Boże, ale dno” - pomyślałem tylko i zrozumiałem, że nie mam szans, by ją obronić. Ziutek spuści jej wpierdol i zaciągnie do domu, później jakoś mu te flaszki wytłumaczy, albo jakoś ospracuje i dalej będą sobie żyć jak żyli. -Ziutek na miłość boską, Ziutek! - wrzeszczała Celina – daj spokój, Ziutek! Lecz ten nie wypowiadał ani słowa, zbliżał się coraz bardziej, Celina upadła na kolana, skuliła się i ukryła twarz w dłoniach. Płakała, widziałem jak trzęsą się jej plecy, wiedziałem więc, że to nie żarty. -Gdzieś ty był kiedy zaczynałam pić Ziutek? Możesz mi powiedzieć? Trzeba było dać mi w pysk i zaciągnąć do domu. Czego żeś się schlał? Byłoby dobrze. Z resztą teraz też jest dobrze, prawda Ziutek? Dobrze jest, powiedz, że mam rację - skomlała tak żałośnie, że kroiło mi się serce. Nie widziałem jej takiej jeszcze, takiej przerażonej i żałosnej jednocześnie. Nie mogłem ogarnąć własnych uczuć, motałem się między litością, pogardą i strachem. Ziutek milczał, milczała noc, milczała kamienica, milczał Mundek i dwóch frajerów. Milczałem i ja. I nagle coś błysnęło, żółty refleks wbił mnie w jeszcze większe osłupienie. W dłoni Ziutka zabłysnął nóż i spojrzałem na Celinę. W półmroku jaki panował na dziedzińcu zauważyłem tylko jak Celina podnosi głowę i zaciska dłoń w pięść. Nie widziałem wyrazu jej twarzy, nie słyszałem co do niego powiedziała i czy w ogóle coś powiedziała. Zauważyłem tylko jak jej kompan machnął ręką i odskoczył, a po bielutkim ciele Celiny spłynęła krew. Ziutek wykrzyknął coś i już chcieli zwiewać, gdy nagle mrok rozjaśniły migoczące, niebieskie światła policyjnych radiowozów, a ciszę przerwał ryk syren. -Spierdalamy! - krzyknął któryś z oprychów, ale było juz za późno. Ktoś jednak przeczuł co sie święci i zadzwonił na policję. Chciałem wybiec z kryjówki, ratować Celinę, opowiedzieć policji co widziałem, ale strach sparaliżował mnie tak mocno, że nie mogłem ruszyć się z miejsca. Patrzyłem tylko jak rzucają ich na ziemię, zakuwają w kajdanki i po chwili prowadzą do radiowozów, jak jeden z policjantów podbiega do leżącego ciała kobiety i przez radio wzywa karetkę. Później zrywa koszulę, próbuje zatamować jej krew i reanimuje. Zasłabłem. Na pewno zasłabłem, bo mimo, ze wszystko widziałem, nie mogłem nawet drgnąć. Po kilku minutach Celinę nieśli na noszach do karetki i kiedy już na dziedzińcu zamarło i wszyscy zniknęli, wyszedłem z ukrycia i ruszyłem w stronę wynajmowanego mieszkania. Włóczyłem się długo, bez celu zanim dotarłem do siebie. Kuba spał, nawet nie drgnął jak się kładłem. Po kilku dniach stałem w deszczu, pogrążony w czarnych myślach i patrzyłem jak drewniana trumna zjeżdża w głęboki dół. Prócz grabarzy byłem tylko ja i gruba kobieta z opieki społecznej. Podpisywała papiery, które następnie wręczyła właścicielowi firmy pogrzebowej, ktoś w końcu musi za to zapłacić. Przygarbieni, wyuczenie smutni młodzi chłopcy w czarnych strojach zakopali trumnę,wbapalili papierosa i udali się w kierunku kapliczki, w której zostawili wcześniejszą robotę. Słyszałem od Kuby, że Ziutek dostał ćwiarę, Mundek tylko dziesięć za pomoc, i że szkoda chłopaków, bo morowe z nich były typy, a tu taki bałagan się porobił. Dwa tygodnie później spakowałem rzeczy i wróciłem na wieś. Podobno ktoś zaśpiewał o nich później balladę, podobno wydał to na płycie i o Celinie, czarnym Ziutku i rudym Mundku dowiedział się cały świat. Podobno, ale ja odciąłem się od radia i telewizji. Zamknąłem się w małej chatce na niewielkim wzgórzu, w tej samej, w której się wychowałem, ogrodziłem się płotem, kupiłem psa i utrzymuję się z dorywczej pracy w okolicznych gospodarstwach. Raz w roku odwiedzam grób Celiny i wciąż myślę, co by było, gdybym wyszedł wtedy z kryjówki. Leżałbym obok niej? Czy może świętował każde kolejne urodziny i kupował jej prezenty. KONIEC
  15. Dzięki za wgląd i cierpliwość. Z interpunkcją miewam problemy, więc wszystkie uwagi przyjmuję z pokorą :) Wrzucę dzisiaj całość, jeśli dacie radę przez to przebrnąć, to dajcie znać :)
  16. No, oczywiście, że znasz :) jak się skończy limit wkleję całość i jeśli zechcesz przebrnąć to wszystko sie wyjaśni. A Celina? Chyba Marcel ją idealizuje.
  17. Dzięki za wgląd. Wiesz co? Na stępnym razem wkleję całość, nie powinienem tego dzielić na części. Napisało mi się tego siedem stron a4, wiec długie to trochę, ale mam nadzieję, że da się przebrnąć :) No, ale zostały mi jescze 102 godziny licząc od teraz.
  18. Oj, to bardzo niebezpieczny temat ostatnio. A co powiesz ateiście? Myślę, że każdy powinien mieć możliwość, aby wybrać samemu i nie możemy narzucać nikomu wiary. Dlatego nonor i ojczyzna - tak. A Bóg? Nie miejszajmy go do tego. Są jeszcze mniejszości religijne, są ludzie poszukujący, są też i tacy, którzy zwątpili. Im odmawiasz prawa do miłości Ojczyzny? Jeśli ją kochają i bronią, nie muszą wcale kryć się za sztandarem, który nie do końca musi im się podobać. Czyny się liczą, nie hasła i napisy na sztandarach.
  19. No tak właśnie mnie ta percepcja zwiodła na jałowe pola. Nie zmieniaj, to poprawny zwrot. hehe.
  20. "Wszelkie podobieństwa do Celiny, którą większość z Was zapewne zna, są nie tylko nie przypadkowe, ale wręcz zamierzone. Kto Celiny jednak nie poznał, chętnie posłużę mu pomocą." Kiedy ją poznałem miała ledwie siedemnaście lat. Nie lubiła mężczyzn, chłopaków traktowała ambiwalentnie, kobiety natomiast uważała za podłe żmije, nie chciała mieć z nimi nic wspólnego. Trudno było ją zrozumieć, właściwie wydawało się, że wystarcza jej, jej własne towarzystwo i stary, zaniedbany kocur, który czasem kręcił się koło jej domu. Karmiła go, wyrywała kleszcze i głaskała godzinami. Zdawało mi się czasem, że nawet z nim rozmawia, opowiada mu coś czule, patrzy w oczy jakby czekała na odpowiedź. Dziwaczka. Tak ją postrzegałem, ale mimo to, czułem do niej niezrozumiały pociąg. Nie, nie był to pociąg seksualny, z resztą sam miałem wtedy niewiele więcej lat, niż ona, była to raczej chęć poznania czegoś nowego, czegoś czego nie rozumiałem, a bardzo chciałem zrozumieć. Zakradałem się więc w zagajnik, który otaczał jej stary, poniemiecki dom i godzinami obserwowałem jak kręci się po podwórku. Latem rozkładała koc w sadzie, zdejmowała dżinsy, haftowane, bodajże lniane bluzki i rozkładała się jak kocica pod czereśnią. Leżała na brzuchu, wymachiwała nogami i gryzła owoce, lubieżnie wypluwając pestki i oblizując krwistoczerwone usta. Była lubieżna, mimo, że nie mogła wiedzieć, że ktoś ją obserwuje. Wychylałem się wtedy śmielej (drzewa pełne bujnych liści zakrywały mnie lepiej, niż jesienią, czy wiosną) i wpatrywałem się jak w obrazek. Nuciła coś pod nosem, a ja starałem się wyłapać każdy szmer, najdrobniejszy szelest jej ust, cokolwiek co mogłoby przybliżyć tajemnicę, rozjaśnić mój umysł i zrozumieć po co właściwie za nią łażę. Miała małe, sterczące piersi, wklęsły brzuch i wąskie, niemalże męskie biodra. Nogi proste, pokryte delikatnym meszkiem, stopy drobne, paznokcie u stóp w jarmarczny sposób wymalowane czerwonym lakierem. Nie wygląd, a sposób w jaki się poruszała przyciągał moją uwagę. Chodziła po podwórku tanecznym krokiem, jakby nieobecna, jakby wszystko było jej zupełnie obojętne. Łowiła wzrokiem niewidzialne obrazy, uchem niesłyszalne dźwięki, rzeczy dotykała w niewyobrażalnie delikatny sposób. Mimo, że czasem miałem wrażenie, że coś knuje, nie przestawałem jej podziwiać. Właśnie wtedy wyobraziłem sobie ją jako syrenę, która ociera krew z ran wojownika, pot z jego czoła i przykłada mu do spękanych ust łyżkę z gorącym rosołem, który ma postawić go na nogi przed kolejną bitwą. Tym wojownikiem miałem być oczywiście ja. Zniszczony wojenną pożogą, prześladowany przez wrogów, zmęczony zasypiałem w marzeniach na jej łonie. I chyba któregoś dnia zasnąłem zbyt mocno, bo obudził mnie jej głos: - Marcel? Co ty tu robisz? - Cholera! - syknąłem cicho i zerwawszy się potknąłem o kamień - kurwa! - dodałem wycierając krew z rozbitego czoła Oto leżę, więc na tapczanie w jej pokoju, a ona ociera mokrą gąbką me rozbite czoło. Tak spełniają się marzenia. Patrzyłem jak łapczywie ściska gąbkę, jak unosi ją do góry i wyciska mydliny, a później delikatnym ruchem wyciera zaschniętą krew z głowy. -Skąd wiesz jak mam na imię? – zapytałem -Zabawny jesteś – zachichotała i rozciągnęła się jak kotka – Siedzisz w tych krzakach od miesiąca, a ja miałabym nie wiedzieć kim jesteś? Ścisnęło mnie w dołku, poczułem wstyd i zaniemówiłem. Właściwie co można w takiej sytuacji powiedzieć? Nic. Wybrałem więc milczenie i w milczeniu rozglądałem się po pokoju. -Przyniosę ci rosołu – zagaiła, po czym wstała i zniknęła w drzwiach kuchni. „Rosołu!” - pomyślałem - „uważaj o czym marzysz, bo się jeszcze spełni” Zanim wróciła z gorącym talerzem, wypatrzyłem regał pełen książek. Zupełnie nie pasował mi do tej dziury, starej, zaniedbanej chaty cuchnącej pleśnią i wiecznie mokrym praniem. Z całym szacunkiem do Celinki (wtedy jeszcze nie znałem jej imienia), ale nie wyglądała mi na kogoś kto lubi czytać. Nie, to nie intelekt mnie w niej pociągał. Intelektualistki mogą pociągać tylko w wielkomiejskich kawiarniach, na wsi liczy się zadziorność i zaradność. Celinka była sprytna, tajemnicza i nie mówiła za dużo. -Jedz póki gorące – podsunęła mi parujący talerz pod nos i kiedy wpałaszowałem wszystko, parząc brodę przydługim makaronem, nie wytrzymałem i zapytałem: -Wojna i Pokój. Czytałaś? -Co? -Zawsze uważałem, że kobieta, która czyta „Wojnę i Pokój” jest niezwykłą romantyczką, że ma niezwykłą duszę, marzycielską, ze tęskni za stepem, przygodą, szaloną miłością. Nadal tak uważam. Celinka zachichotała, zakryła dłonią usta i zabrała pusty talerz. -Ale ty to mądry jesteś Marcel. -No tam, na półce – wskazałem regał z rzędem książek - „Wojna i Pokój”, nie czytałaś? -Aa, tam! To książki starego. Z opieki przyniósł. Tak mówi przynajmniej. Powiedział, że nie mają kasy, ale jakaś babka co tam pracuje się zlitowała i przyniosła je ze starej biblioteki co to ją zamkli, bo ponoć nie ma komu pracować w niej i dała staremu. Leżą tak już, bo ja wiem? Z pół roku będzie. Ale Marcel, wiesz co? Bo ty tak o tym marzycielstwie... Ja tobym chciała tak do NRF – u pojechać, za jakiego Niemca pójść. To byłoby życie, na wczasy by mnie brał, na Hawaje, albo do Ameryki. To nic, to nie szkodzi, że Celinka nie czyta, nie szkodzi, że o Niemcu marzy. Niech sobie marzy, każdemu wolno. Ja tonąłem w jej rozmytym spojrzeniu, gubiłem się we mgle, która zasnuwała jej oczy, moje wnętrze tańczyło wraz z jej wąskimi, prawie męskimi biodrami, a słowa jej, tak proste i tak szczere grały mi w sercu jak Szopenowskie mazurki. Tęskniłem za nią, jak Fryderyk za ojczyzną. Okazało się, że Celinka bardzo lubi herbatę, do niej łyżeczka cukru i cieniutki plasterek cytryny. Opowiedziała mi, że pije nawet pięć herbat dziennie i właśnie teraz ma ochotę na kolejną. Wstała więc, zabrała ze sobą krzesło i postawiła je przy kredensie. Oznajmiła mi, że herbatę trzyma na samej górze, a że kredens jest wysoki nie sięga tam bez pomocy. Mało tego, krzesło nie wystarcza, więc pod każdą z nóg ląduje po jednym tomie „Wojny i Pokoju” i po jednym tomie „Cichego Donu”. Na tak ustawionej budowli łatwiej sięgnąć po pudełko z herbatą. W jakiś dziwny sposób zrobiło mi się żal tych książek, chciałem je jakoś uratować, więc spytałem, czy by mi ich nie pożyczyła. -Jak chcesz je czytać, możesz przychodzić do mnie. Ja się będę opalała, a ty będziesz sobie czytał. Tylko jak starego nie będzie... Jak popije robi się złośliwy. Właściwie to się ciągle czepia, gada głupoty. Przez następne długie, lipcowe dni siedziałem pod czereśnią i czytałem. Kiedy ojca Celiny nie było w domu, zmęczony upałem wchodziłem do jej pokoju, otwierałem colę i czytałem dalej. Nawet nie zauważyłem kiedy koło niej zaczął kręcić się rywal. Musiał zacząć już na początku sierpnia, pewnie podlazł do płotu, zapytał o drogę, a potem żartował. Celinka chichotała, on podbudowany tym jej chichotaniem żartował jeszcze żarliwiej, ona chichotała jeszcze głośniej, aż zaprosiła go na podwórko. Usiedli pod czereśnią, on mierzył ją wzrokiem, ona kokietowała, żartowali. Raz za razem przychodził pod ten płot, coraz śmielej, wpraszał się, wchodził coraz bardziej całym sobą i coraz bardziej wypychał sobą tę jej pozorną nieśmiałość. W połowie sierpnia nie było juz czereśni, przyniósł więc wino, Celince zaszumiało w głowie, zgięła się wpół, opadła na jego rękach. Podtrzymał ją, posadził na kocu, znowu zachichotała. Nalał szklaneczkę, podsunął pod nos: -Napij się jeszcze, wzmocni cię – pewnie tak powiedział. Może nawet jej pomógł, przechylił szklaneczkę, wypiła. Później wsadził łapska za bluzkę (bawełnianą zdaje się), opierała się, ale słabo. Zamknęła oczy, zbliżyła twarz do jego twarzy, usta do ust, zaczęli się całować, jego łapska poczynały sobie coraz śmielej, ona rozpalała się coraz bardziej i juz tylko resztkami zdrowego rozsądku szepnęła: „Poczekaj. Nie tutaj” i poszli, popełzli raczej w tej miłosnej pozie jak węże zdradliwe do jej domu. Jakżesz musiała się przerazić gdy przypomniało jej się, że z książką w jej pokoju siedzę ja. Złapała go za rękę, pociągnęła do jadalni, wiedziała, że stary siedzi w knajpie i do wieczora jak zwykle nie wróci. Zamknęli się tam zdrajcy podli, zrzucili serwetę ze stołu i na stole tym dokończyli dzieła. Zdarł z niej dżinsy (na pewno chichotała), później koronkowe, białe majteczki, które zawsze jej z tych dżinsów wystawały, zrzucił swoje portki, gacie i zanurzył się w niej, jęcząc i sapiąc jak parowóz. Pewnie opadli później na stary fotel, który nie wiedzieć czemu stał w jadalni, zbierał kurz i pleśń. Zapalił papierosa, pokazywał jej tatuaże i obiecał, że tutaj oto, na prawym ramieniu już wkrótce wytatuuje sobie jej imię. Każe wyryć fioletowe serce, w środku fioletowy napis: „Celina”. Była wniebowzięta, daję za to głowę. I w tym wniebowzięciu została, gdy przyszli do mnie i zawadiacko się przywitali. Miała potargane włosy, lubieżnie rozmazany uśmiech, mętne, pijane oczy i jakiś dziwny, nie swój głos: -Marcelku, to mój przyjaciel. Zabierze mnie do miasta i tam mi pokaże jak wygląda życie. - uśmiechnęła się do niego, pocałowała w policzek i spojrzała na mnie jakoś tak dziwnie, tak inaczej, pogardliwie wręcz – bo on ma mnóstwo perspektyw, a ty Marcelku, ty... - zrobiła niemiłosiernie długą pauzę - niestety w tych książkach to ty zginiesz. Ciebie to zjedzą w życiu i sobie nie poradzisz, bo ty tam w tych książkach to żadnych potrzebnych mądrości nie znajdziesz. Wyciągnąłem frajersko dłoń, podszedłem do niego i przedstawiłem się: -Marcel jestem. -Ziutek, miło mi. - potrząsnął ręką tak, że nieomal nie wybił mi barku, po czym zawarczał żartobliwie do Celinki, podgryzł jej ucho i zarechotał. Zrozumiałem, że nie mam już tu czego szukać, odłożyłem książkę na łóżko, pożegnałem się i wróciłem do domu. c.d.n.
  21. Powiem Ci szczerze, ze pierwszy raz spotkałem się z tym określeniem, więc nigdy się nad nim nie zastanawiałem. Może z tej prostej przyczyny, ze do Suwałk mam dalej, niz do Holandii, czy Austrii :) Może napisz "we wsi pod Suwałkami? A może niech inni coś podpowiedzą, bo być może niepotrzebnie się czepiłem.
  22. No to czekam niecierpliwie :) Wiesz, z tym zdaniem, to nie tylko szyk jest błędny, ale i ta podsuwalska wieś. Chociaż wiemy o co chodzi, ale brzmi to jakby ta wieś się komuś podsuwała.
  23. W siódmej części trochę osłabłeś, straciłeś parę i juz myslałem, że padniesz na deski. Ale gardę podniosłeś, zrobiłeś unik, łyknąłeś powietrza i w ósemeczce znów jest gicio. Nie ma K.O. :) Jest za to fajny tekst. Ekipa filmowa ustaliła grafik prac, a pierwsze zdjęcia zostały wykonane się w podsuwalskiej wsi. - Coś jest nie teges z tym zdaniem.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...