Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

No i znowu Święta spędzam sam. W ten dzień urodził się Jezus, zbawiciel świata, a przynajmniej tak się utarło i tak o tym mówią. Nie wiem czy naprawdę był zbawicielem, może był jedynie niepokornym Żydem, który nie słuchał robaczywej mowy ślepo konserwatywnych i zadufanych w sobie rabinów. Gdy zobaczyłem twarz na chuście z Manopello, właśnie o tym pomyślałem, pomyślałem, że ten człowiek musiał mieć poczucie humoru i błyskotliwą inteligencję, a sprawę cudowności jego istnienia oddaliłem na boczny tor, zepchnąłem na tzw. dalsze plany. Mnie interesuje Chrystus ziemski, Chrystusa nieziemskiego już dawno kiedyś doznałem, a mistyczne doznania mają to do siebie, że nie lubią się powtarzać. A zatem doznałem mistycznego Chrystusa, a teraz mnie interesuje na przykład toksyczny stosunek Zbawcy z jego matką i w ogóle pytanie, czy aby toksyczny stosunek z matką nie jest warunkiem swego rodzaju wyjątkowości, swego rodzaju posłannictwa.
Mówię: doznałem mistycznego Chrystusa, jakby to było równoznaczne ze zjedzeniem pajdy chleba z szynką lub baleronem. A ja mam na myśli tylko tyle, że takie doświadczenie mistyczne z czasem powszednieje i zamienia się w sprawę znaną i doznaną, a przecież to, co znane i doznane przestaje być równocześnie tajemnicą Powstaje zatem pytanie jak jest możliwe doświadczenie tajemnicy bez skutków ubocznych, czyli tej tajemnicy spowszednienia, może nawet i strywializowania. Otóż tak się właśnie dzieje z cudami, cuda powszednieją, zjawiska ponad przyrodzone przestają intrygować, kiedy zostaną puszczone w krwioobieg rzeczywistości i zaczną się po prostu sprzedawać jak każdy news z wieczornych wiadomości. Dlatego ze swego rodzaju satysfakcją czytałem felieton Stanisława Michalkiewicza w „Najwyższym Czasie” o narodzeniu Pańskim we współczesnej Polsce. Oczywiście jad tego felietonu wymaga głębszego namysłu, ale namysłu wymagają również sprawy, które ten jad spowodowały, to jest taka, a nie inna powszedniość. Bo co my w końcu mamy w Polsce Anno domini 2006, a niedługo 2007. Otóż mamy z jednej strony nacjonalizm „Naszego dziennika”, który w sposób trywialny i grafomański próbuje przekonać do tzw. patriotyzmu, a z drugiej strony mamy tzw. liberalnego Michnika, który w zasadzie nie wiadomo do czego próbuje przekonać, ponieważ jego ostatni esej o tzw. demokracie – sceptyku patrzącym na rzeczywistość oczami, które nie dowierzają niczemu, jest mocno wątpliwy, ponieważ na siłę próbuje być mądry. Otóż bohater eseju Michnika zdaje się mówić: ja równocześnie akceptuję wszystko i jednocześnie niczemu nie dowierzam, jestem zdystansowanym długodystansowcem, jedyne co widzę, to prawdę, która nie jest zawarta w żadnej ze skrajności. Arystoteles powiedział kiedyś o złotym środku, zasadzie zasad greckiej paidei, umiarkowanie, cnota wstrzemięźliwości, epikurejska mądrość pogodzona z sokratejskim pryncypializmem w sprawach etycznych. A Michnik ani nie jest pryncypialny, ani nie jest liberalny, w ogóle żaden nie jest, jest rozmyty, najprawdopodobniej płynie, a ja jestem ciekaw ile ten jego swobodny flow lewicowo – postępowy potrwać jeszcze może. Przecież ludzie powinni się w końcu kapnąć, że ta twarda lewicowość Michnika idzie raz po raz na kompromisy chociaż by z przesłaniem kościoła, który przecież jest bardziej na prawo niż na lewo w sensie zjednoczenia katolicyzmu z tzw. sprawą narodową. Więc ja myślę, że ten sukces Michnika to jest przede wszystkim zasługa jego niezdecydowanej, lewicowej postawy, która do końca lewicową nie jest. Dlatego „Wyborczą” mogą kupić głosujący na Kwaśniewskiego jak i na Tuska. Fakt, że dla Korwina ci dwaj panowie to tylko różne odcienie czerwieni, ale faktem jest także to, że przy całej swojej genialności, Korwin jest nieco szajbnięty w sensie lubowania się w nieuzasadnionej przesadzie.
Ale zostawmy na boku na te dywagacje polityczne, zajmijmy się Bożym Narodzeniem. Jak już wcześniej zdążyłem spostrzec, cuda się trywializują i jest to sprawa powszechnie znana. Ciekawi mnie zatem dalszy ciąg felietonu Michalkiewicza. Co by się mianowicie stało, gdyby Jezus przyszedł na świat w dzisiejszej Polsce i nie tylko przyszedł, ale rósł, rozwijał się, jakie talenty by wykazywał, czy byłby bohaterem dzienników czy byłby playboyem, aktorem, politykiem, a może księdzem. A może Jezus zostałby naukowcem? Ta ostatnia hipoteza mnie najbardziej przekonuje. Być może Jezus zostałby bezlitosnym krytykiem Radia Maryja, a być może Jezus wręcz przeciwnie, stałby na uboczu politycznej zawieruchy i pogrążyłby się w filozoficznym dumaniu o przeznaczeniu religii. Trzeba wziąć każdą z tych hipotez pod uwagę, ale jedna rzecz pozostaje niewątpliwa: narodzenie Jezusa musiałoby być wcześniej zaplanowane, powinno nastąpić w świetle jupiterów, tak że cały świat poznałby swojego przyszłego Zbawcę. Dlatego Jezus podzieliłby w pewnym sensie los bohatera filmu „Truman Show” Wima Wendersa. Nie do pozazdroszczenia jest zaiste los współczesnego zbawiciela.

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Na początku była pewność. Zawzięcie splecione z przekonaniem, że nic nie stanie na drodze. A jednak - los rozplątał moje nadzieje. Zostałam sama. Śmiech wypełnił czas, twarze wokół tańczyły w radości. I wtedy - on. Spojrzenie, co zatrzymało chwilę. Uśmiech, co zahipnotyzował. Rozmowa jak dotyk skrzydeł. Zdjęcie skradzione w ułamku sekundy. Numer zapisany w pamięci jak sekret. Potem powrót do pustego pokoju. A zaraz po nim - jego głos w telefonie. Kilka słów, ciepłych, a jednak zbyt krótkich, by nasycić pragnienie. Dni mijały. Wiadomości spadały jak krople deszczu - rzadkie, chaotyczne, czasem niezrozumiałe. Nie odpuszczałam. Słałam mu obrazy, jakby zdjęcia mogły zapełnić ciszę. On przyjmował je pozytywnie, lecz bez iskry, a ja pytałam siebie: czy widzi mnie, czy tylko moje ciało? Minął miesiąc. Cisza wciąż trwała, aż wreszcie wysłał swoje zdjęcie. Jakby uchylił drzwi do świata, którego wciąż nie znałam. Rozmowa rozkwitła. Obietnica spotkania  zakwitła w moim sercu jak wiosenny pąk. Czekałam jak ziemia na deszcz - a on odwołał. Przeprosił. Obiecał. I niespodziewanie zadzwonił. Jego głos - ciepły, kojący, lecz pełen tajemnic, których nie chciał wyznać. Rozmowa była tańcem pragnień, a nie opowieścią o nim. Nalegał na zdjęcie, jakby moje ciało było ważniejsze niż ja. I wreszcie - dzień spotkania. Poranek - napięcie. Południe - czekanie. Wieczór - radość. Zawahał się: czy warto? Czy ma to sens? A jednak przyjechał. Milczący, niepewny. Jak cień człowieka, którego chciałam poznać. Pragnienie płonęło w jego oczach, ale słowa gasły na ustach. Trzydzieści minut  uciekło jak piasek przez palce. Odwiózł mnie. Pożegnał. Zniknął. A ja wciąż wiedziałam o nim tak niewiele, jakbym nigdy go nie spotkała. Teraz dni mijają, jeden za drugim. A on milczy. Wołam -  a echo nie odpowiada. Moje pragnienie rośnie w ciężar, ściska serce coraz mocniej. A odpowiedzią jest tylko  cisza.
    • @Alicja_Wysocka …dzięki, pozdro.
    • @Andrzej P. Zajączkowski Nie znam angielskiego, więc nie potrafię ocenić wierności przekładu względem oryginału  ale jako osoba, która czuje rytm i muzykę, widzę (a właściwie słyszę!), jak trudna to musiała być praca. Tłumaczenie poezji przypomina mi układanie słów do piosenki - słowa muszą pasować do melodii, do czasu trwania nut. A tutaj każda fraza ma swój rytm i ciszę. Dla mnie to prawdziwa sztuka. Piękna robota, chwalę i dziękuję.
    • @Jacek_Suchowicz  Bóg nie chciał ich śmierci Klub 27- nie poradzili sobie z życiem
    • @Andrzej P. Zajączkowski – najlepsza metoda: powiedzieć na głos

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...