Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Michał_Bębenek

Użytkownicy
  • Postów

    154
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Michał_Bębenek

  1. Mieszkam sam od sześciu lat na tej samej ulicy w Krakowie. Blisko Hali Targowej. Czasem wstępuję na kiełbaskę i ją sobie zanoszę do domu. Przy wiadomościach ją sobie pałaszuję. Myślę sobie wtedy, że przecież ze mną są ci wszyscy prezenterzy telewizyjni i gwiazdy i już nie czuję się taki sam. Czasem sobie nalewam wody do miednicy i moczę nogi. Mieszkam sam od sześciu lat. Jestem bezrobotny i pobieram rentę z tytułu moich schorzeń psychicznych ( mam zdiagnozowane zaburzenia osobowości ). To mi wystarcza na życie. Rodzice bowiem wciąż mnie wspierają, bo wiedzą, że sam sobie rady nie mogę dać w życiu. Dziadek jeszcze żyje, jest bardzo bogaty i też mnie zasila. Powodzi mi się nawet nieźle. Kiedy studiowałem miałem jeszcze jakichś kolegów, koleżanki. Potem to całe towarzystwo się wykruszyło. I mieszkam sam. Każdy mój dzień jest podobny do poprzedniego. Wstaję, myję się, robię sobie śniadanie ( bułkę z serkiem i miodkiem plus herbata z sokiem malinowym ). Potem piję kawę i przeglądam wiadomości w gazecie. Kiedy już skończę przeglądanie wiadomości prasowych i nadejdzie godzina 13.00, idę do biura na Gołębią 3 i piję tam kawkę białą. Nazywam to miejsce biurem i moim azylem. Lubię tam chodzić. Biorę ze sobą książkę, którą czytam. Do biura zawsze chodzę sam. Nie mam żadnych znajomych. Wszyscy o mnie chyba zapomnieli. Dlatego nikt w biurze się do mnie nie przysiada. Siedzę sam, czytam książkę, palę papierosy i od czasu do czasu napiszę jakiś wiersz, który później schowam do szuflady. Po wizycie w biurze, idę na obiad do baru mlecznego, który mam pod samą klatką. Płacę tam małe pieniądze i wracam do domu. W domu robię sobie kawkę ( inkę mleczną ), nalewam wody do miednicy i czytam jakąś interesującą książkę, którą pożyczyłem w bibliotece na ulicy Rajskiej. Czasem też kupię jakąś książkę, o ile starczy mi pieniędzy. Skończyłem polonistykę i tak mi już chyba zostało, żeby te książki czytać. Sam żyję na tym świecie jak palec i nikomu nie wadzę. Niewielu się mną interesuje. Rodzice czasem zadzwonią i pytają się, czy wszystko w porządku. Ja im mówię, że tak. W końcu nie jestem nienormalny. Czasem też dzwoni mój dawny kolega Kuba i pyta co u mnie. Znałem go kiedyś ze studiów. W zasadzie to był mój jedyny kolega na studiach. Nie byłem za bardzo przebojowy w trakcie studiów. Wolałem raczej siedzieć w kącie i nic nie mówić. Żeby się przypadkiem nie narazić nikomu. Nie lubię bowiem konfliktów. To mi psuje krew. Na polonistyce większość studentów stanowiły dziewczyny, ale ja się bałem ich i nie podchodziłem do nich. Kiedyś spodobała mi się taka jedna dziewczyna i chciałem ją zaprosić na kawę. Podszedłem do niej po zajęciach, ale tak się bałem, że nic nie powiedziałem. Ona stała ze znajomymi, a ja tylko podszedłem nieśmiało, ale później od razu odszedłem. Bałem się do niej przemówić. Drżały mi ręce i pociłem się strasznie. Do dzisiaj tę dziewczynę widzę w moich snach. W zasadzie to trzymałem się tylko z Kubą, ale on wyjechał po studiach i tylko czasem dzwoni z Londynu. Mówi, że świetne tam pieniądze zarabia i żebym koniecznie przyjechał. Ale ja się boję sam tak wyjeżdżać. Mógłbym mamę poprosić, żeby ze mną poleciała, ale to mi się wydaje takie dziecinne, że już lepiej chyba samemu lecieć, ale na to nie mam odwagi. Jeszcze jestem młody. Niby całe życie przede mną. Nie mogę od dwóch lat znaleźć pracy, bo nigdzie nie chcą mnie przyjąć z tytułu tej mojej renty. Boją się, że coś narobię niedobrego w tej pracy. Ale ja też się boję pracować, bo mogę przecież coś popsuć. Moi rodzice nie wiedzą, że jestem taki samotny. Mówię im, że mam pełno przyjaciół z grupy terapeutycznej i że wszędzie się razem trzymamy. Ale to nieprawda. Ja już dawno nie chodzę na grupę terapeutyczną. Kiedyś chodziłem przez rok, ale przestało mi się podobać, bo tam same ciężkie tematy były poruszane, a ja nie miałem odwagi stawić im czoła. A ja przecież wolę raczej z książką usiąść, wypić kawę, później w telewizor popatrzeć, żeby te gwiazdy z telewizji były ze mną. Więc po tym jak wymoczę nogi w miednicy i dość się już naczytam, siadam do biurka i przeglądam wiadomości z pism literackich. Potem sam od czasu do czasu coś napiszę. Piszę, chciałbym osiągnąć sukces, ale z drugiej strony boję się, że to może coś zmienić w moim życiu. Mam duży lęk przed wszelkimi zmianami. Wolę raczej sam sobie siedzieć i nie wadzić nikomu. Później idę pod prysznic, robię sobie herbatkę z mleczkiem i jeszcze sobie coś przed snem poczytam. Do psychiatry chodzę raz na miesiąc i on się pyta, czy u mnie wszystko w porządku. Ja go kłamię, że wszystko jest dobrze i mam pełno przyjaciół. A tak naprawdę to nie mam nikogo. Sam żyję jak ten palec na świecie, ale już się do tego właściwie przyzwyczaiłem. Tak z grubsza wygląda moje życie. Śpię, piję kawę, palę papierosy na moim maleńkim balkoniku, czytam ksiązki ( prozę, poezję, eseje ) i chodzę codziennie do biura na tę moją rytualną kawkę. W zasadzie tego rodzaju życie nie nadaje się na poemat. Ale chciałbym wam opowiedzieć pewną historię. Kiedyś zdarzyło mi się coś zupełnie niecodziennego. Otóż siedzę sobie kiedyś w biurze, piję kawkę, czytam książkę Antoniego Kępińskiego „Lęk” i nagle dobiega mnie głos zza głowy: - Przepraszam, czy mogę się dosiąść? Spojrzałem znad książki i od razu moje serce zaczęło żywiej bić. Poznałem bowiem dziewczynę, którą nieudolnie chciałem zaprosić kiedyś na kawę. I nawet do niej z tych nerwów nie podszedłem. Więc zupełnie zdenerwowany odrzekłem niepewnym głosem: - Tak, proszę bardzo, jest wolne. Dziewczyna usiadła. Była bardzo ładna. Miała zielony szalik oplatający jej szyję, krótkie czarne włosy i srebrny sweter ( bardzo gustowny ). Wpatrywałem się w nią przez chwilę bojąc się zacząć rozmowę, ale na całe szczęście to ona wyratowała mnie z tej opresji: - Przepraszam Pana bardzo, że sprawiam Panu kłopot. Mam na imię Ewa. Znamy się chyba zresztą ze studiów. - Tak, tak, rzeczywiście, odpowiedziałem trochę zdezorientowany ( nie byłem bowiem pewien, czy mnie kojarzy z tej strasznej, nieudolnej próby podejścia do niej ). - Otóż chciałam się do Pana przysiąść, bo dawno nie widziałam nikogo znajomego ze studiów, a to przecież zawsze miło zobaczyć znajomą twarz. Cały się rozpromieniłem i odpowiedziałem: - Ja też się bardzo cieszę, że Panią widzę. Po tej wypowiedzi od razu się zawstydziłem, bo bałem się, że może uraziłem ją zbytnią śmiałością i bezpośredniością z mojej strony. Ewa jednak wcale się tym nie zraziła i zaczęliśmy prowadzić bardzo ożywiony dialog. Z grupy terapeutycznej pamiętałem jeszcze coś takiego jak trening interpersonalny i umiejętność prowadzenia rozmowy z drugą osobą. Całe szczęście te wiadomości jeszcze całkiem nie wyparowały. Wspominaliśmy z Ewą dawne czasy studiów. Żartowaliśmy z wykładowców, z egzaminów i każde z nas opowiedziało jak przebiegał jej egzamin magisterski. Bałem się bardzo, że zaczniemy rozmawiać o tak zwanych „wspólnych znajomych”, bo przecież zawsze trzymałem się z Kubą i raczej nie wdawałem się w inne znajomości ( byłem zbyt nieśmiały ). Ale na całe szczęście Ewa zapytała: - A co u Pańskiego przyjaciela Kuby? To pytanie było prawdziwym wybawieniem z sytuacji, bo nawet nieźle się orientowałem co u Kuby. Więc powiedziałem jej, że mieszka w Londynie, pracuje jako kierowca taksówki i ostatnio znalazł sobie dziewczynę. Kiedy powiedziałem, że „znalazł sobie dziewczynę”, znów się strasznie przestraszyłem, że rozmowa zejdzie na tematy damsko – męskie i że Ewa zapyta mnie, czy ja też mam dziewczynę. Bałem się strasznie przyznać, że nigdy nie miałem dziewczyny i tak naprawdę to nie wiem jak to jest mieć dziewczynę. Na całe szczęście Ewa nie spytała mnie o ten drażliwy dla mnie temat. Rozmowa toczyła się dalej lekko i swobodnie i w pewnej chwili, kiedy już przeszliśmy na ty, Ewa zapytała mnie: - A co robisz w Sylwestra? Trochę się zawstydziłem, bo przeważnie w sylwestra siedziałem w tym moim mieszkaniu sam i oglądałem galę dwójki. Kłamałem wtedy rodziców, że jestem gdzieś zaproszony, bo oni chyba się tego po mnie spodziewali. Odpowiedziałem więc Ewie: - Jeszcze nie mam żadnych planów. Może zrobię coś u siebie. Dodałem, chcąc dodać sobie rezonu i pewności siebie. - To świetnie. Tak się składa, że ja i moja koleżanka nie mamy się gdzie podziać. Więc jakbyś robił tego sylwestra u siebie, to daj znać. Wtedy to już całkiem zmartwiałem. Pomyślałem sobie, że przecież nikogo nie znam i nie mam naprawdę kogo zaprosić. Mógłbym ewentualnie zaprosić Kubę, ale przecież on nie będzie specjalnie przylatywał na tę okazję z Londynu. Chyba widać było po mnie zakłopotanie, bo Ewa od razu powiedziała: - Jeśli to będzie jakiś kłopot dla ciebie, to oczywiście nie krępuj się i powiedz. Nie wiedziałem, co powiedzieć, biłem się z myślami, zmagałem się wewnętrznie, aż w końcu postanowiłem powiedzieć prawdę: - Wiesz Ewa, myślałem raczej o skromnym przyjęciu. Kuba, jego znajomi, jakiś niewielki poczęstunek i oczywiście szampan. - Ależ Błażeju ( mam na imię Błażej ), to naprawdę nie robi nam wielkiej różnicy. My też myślałyśmy o czymś skromnym. Wtedy już cały się rozpromieniłem i zapomniałem nawet o tej ewentualnej przeszkodzie jaką będzie przylot Kuby z Londynu. - To świetnie, odpowiedziałem. Zapraszam w takim razie na 20. - Znakomicie, powiedziała Ewa. Jesteśmy umówieni. Sylwester miał nadejść za tydzień, czyli już tuż tuż. Ja jednak nie za bardzo o tym myślałem, bo nigdy nie przejmowałem się takimi sprawami. To był chyba pierwszy raz, kiedy zaproponowano mi wspólne spędzenie sylwestra. Bardzo się tym wszystkim rozemocjonowałem. Pozostałą część spotkania rozmawialiśmy jeszcze w sposób bardzo ożywiony o książkach, które ostatnio przeczytaliśmy. Okazało się, że Ewa też pisze wiersze i czasem je publikuje w internecie. Nie bardzo się orientowałem, że coś takiego w ogóle można zrobić, ale nie chciałem się przyznać do swojej niewiedzy, więc przyznałem się jej, że ja też czasem coś napiszę, ale raczej chowam to do szuflady. Spędziliśmy razem chyba ponad trzy godziny. To było dla mnie piękne spotkanie. Wracałem do domu gnany jakąś tajemną siłą. Czułem, że moje życie gwałtownie się zmieniło od chwili, kiedy Ewa przysiadła się do mnie w biurze. Przez całą drogą powrotną do domu myślałem o Ewie. O tym, jaka ona jest ładna, ułożona, delikatna i mądra. Nie mogłem o niej przystać myśleć. Po przyjściu natychmiast zadzwoniłem do Kuby ( zapomniałem nawet nalać wody do miednicy, żeby pomoczyć nogi ). Opowiedziałem w bardzo emocjonalny sposób Kubie o Ewie, a on się bardzo głośno śmiał ( nie wiem do końca z czego ) i obiecał mi, że przyleci do Krakowa i weźmie swoją dziewczynę i znajomych. Wiktoria była pełna. Przez kolejny tydzień żyłem tylko myślami o Ewie. Niestety nie posiadam komórki, więc nie miałem jak się z nią skontaktować, aby upewnić się, czy aby wszystko w porządku i czy aby nic przypadkiem się nie zmieniło ( wtedy strasznie żałowałem, że nie posiadam komórki ). Ale przecież co się mogło zmienić? Ewa przecież powiedziała, że jakby coś się zmieniło zadzwoni wieczorem na mój telefon stacjonarny (a ja wieczorami zawsze siedziałem w domu) Oczywiście obmyślałem cały plan. Że trzeba wszystko przygotować i tak dalej. Chodziłem do biura, piłem kawy, czytałem książki i byłem strasznie podekscytowany. I strasznie tęskniłem za Ewą. Po prostu cały czas o niej myślałem. Napisałem nawet poemat, który jej zadedykowałem, ale schowałem go na samo dno szuflady, żeby nikt go tam przypadkiem nie znalazł. Przez ten tydzień, który poprzedzał sylwestra nie mogłem po prostu usiedzieć na miejscu. Dziadek mnie pytał, czy coś mi jest, kiedy siedzieliśmy na wspólnym obiedzie, ale ja nic nie mówiłem, tylko wciąż się wierciłem na krześle z niecierpliwości, żeby ten sylwester wreszcie nadszedł. I w końcu nastał ten dzień sylwestrowy. Była to środa. Zrobiłem ostatnie zakupy, przeszedłem się jeszcze po mieście, odwiedziłem biuro, przyszedłem do domu, dokonałem ostatnich przygotowań ( zrobiłem kanapki, babcia zrobiła ciasto, kupiłem chipsy, dwie zgrzewki browarów, wino i szampan ). Kiedyś byłem na paru imprezach studenckich z Kubą, to wiedziałem jak się takie rzeczy organizuje. No i usiadłem w fotelu. Była godzina szósta wieczorem, a zatem już za dwie godziny przyjdą goście, pomyślałem. Włączyłem sobie Jacka Kaczmarskiego i posłuchałem chwilę jego piosenek. Były bardzo ładne i dodały mi wewnętrznych sił. Próbowałem czytać książkę i wiadomości z prasy literackiej, ale byłem tak podekscytowany, że nie mogłem się skupić na książce. Cały czas wychodziłem na balkon, na papierosa popatrzeć czy przypadkiem nikt nie idzie. I tak zeszło mi do 20. Wtedy już tak się zdenerwowałem, że myślałem, że już nie usiedzę. „Za chwilę zobaczę Ewę” pomyślałem. I zapaliłem papierosa. Za pół godziny zapaliłem następnego. Za kolejne pół kolejnego. A po dwóch godzinach otworzyłem pierwsze piwo. Potem otworzyłem drugie. No i przyszła kolej na trzecie. Czwarte, piąte i szóste. Sięgnąłem po wino, ale kiedy tylko pociągnąłem łyk zrobiło mi się niedobrze i zwymiotowałem do miednicy, w której przez tak długi czas moczyłem nogi. Nie mogłem już palić papierosów, więc usiadłem w fotelu i byłem tak pijany, że po prostu zasnąłem. Taka dawka alkoholu była dla mnie stanowczo za duża, zwłaszcza, że rzadko miałem okazję, by chodzić na imprezy. Więc byłem po prostu nie wprawiony. Obudził mnie dźwięk telefonu. Odebrałem. Dzwonił Kuba. Miał załamany głos. Powiedział, że przepraszał, że nawalił, ale że jego dziewczyna miała wypadek i dopiero co wrócił ze szpitala. Przyjąłem do wiadomości, wyraziłem wyrazy ubolewania i odłożyłem słuchawkę. Sięgnąłem po napoczęte wino i piłem dalej. Paliłem papierosy i piłem wino. Potem znów trochę się zdrzemnąłem. Obudził mnie kolejny telefon. Dzwonili rodzice. Składali mi najlepsze życzenia na nowy rok ( okazało się, że to już północ ). Pytali jak się bawię. Odpowiedziałem ( tak trzeźwym głosem jak tylko umiałem ), że bardzo dobrze. Pogadałem z nimi jeszcze chwilę, też im złożyłem życzenia i odłożyłem słuchawkę. Potem piłem wino i paliłem papierosy. W końcu poczułem się tak zmęczony, że położyłem się do łóżka. Tak, jak stałem, w spodniach i marynarce ( którą specjalnie na okazję tego sylwestra podarował mi dziadek ). Spałem długo, błogo i słodko. Nie pamiętam, co mi się śniło, ale to chyba były piękne sny. Kiedy się obudziłem, zobaczyłem sześć pustych puszek po piwie i dwie opróżnione butelki wina , pustą paczkę papierosów i zarzyganą miednicę. Pomyślałem, że trzeba posprzątać i uczyniłem to. Wszystko umieściłem w paru workach na śmieci, dokładnie odkurzyłem i pomyłem. Kanapki wyrzuciłem też do kosza ( przecież nikt ich nie będzie jadł ). Ciasto od babci natomiast włożyłem do lodówki. Będę miał do popołudniowej kawy, kiedy będę wracał z biura. Kiedy wszystko posprzątałem, postanowiłem trochę się przewietrzyć. Koło Hali Targowej pełno były pustych butelek, paczek po papierosach i zużytych prezerwatyw. W nowy rok nic przeważnie nie jest czynne, więc papierosy byłem zmuszony kupić w biurze. Kiedy prosiłem o kawę i papierosy, barmanka wyjęła kopertę i powiedziała, że to dla mnie. Usiadłem, zapaliłem papierosa i zacząłem czytać. List był od Ewy: Drogi Błażeju. To, co zrobiłam jest świństwem. Miałam przyjść na sylwestra, ale nie przyszłam. Niestety zagubiłam gdzieś numer Twojego telefonu stacjonarnego, a wiem, że nie posiadasz komórki. Nie mogłam Cię też odwiedzić, bo po tym jak otrzymałam ważną wiadomość, musiałam wyjechać z Krakowa. Wyobraź sobie, że mój były chłopak zaprosił mnie do Gdańska. Już myślałam, że nic z tego nie wyjdzie, że nigdy do siebie nie wrócimy, a on nagle odezwał się i zaczął mnie bardzo przepraszać. Nie mogłam się nie zgodzić i od razu wsiadłam w pociąg nie namyślając się wiele i zapominając przy tym o Twoim sylwestrze. Mam nadzieję, że mi wybaczysz. Jeśli kiedyś będziesz w stanie wybaczyć mi, zapraszam do obiad do Nas ( Mirka i mnie ). Muszę uprzedzić, że znakomicie gotuję. Jeśli będziesz miał ochotę, odezwij się i wpadnij do Nas. Ewa Przeczytałem list od Ewy. Zgasiłem papierosa. Potem zamówiłem piwo. Kiedy się napiłem, zrobiło mi się jakoś błogo w brzuchu. Wypiłem jedno, ale już więcej nie zamierzałem pić. Kiedy wyszedłem z biura, poszedłem do baru mlecznego na obiad, a potem do domu. Tam nalałem ciepłej wody do miednicy i wymoczyłem nogi. Potem zacząłem czytać przy biurku wiadomości z prasy literackiej. Napisałem wiersz i schowałem go do szuflady. Pomyślałem, że jutro mam spotkać się z dziadkiem, a pojutrze z psychiatrą. Tydzień zatem mam w miarę zagospodarowany. No i muszę jeszcze zadzwonić do Kuby spytać się jak tam zdrowie jego dziewczyny. Usiadłem w fotelu i zapaliłem papierosa. Potem popatrzyłem przez okno. Wpatrywałem się przez długi czas w krajobraz za oknem. Później stwierdziłem, że czas wziąć prysznic, bo robi się późno. Przed snem zrobiłem sobie herbaty z mleczkiem i poczytałem trochę „ Człowieka bez właściwości”. Pomyślałem, że jutro też jest dzień i poszedłem spać. A kiedy rano się obudziłem, przypomniałem sobie, że śniłem naprawdę piękne rzeczy.
  2. Niedobrze się stało. Gruby słonecznik stracił dziewczynę. A tyle dla niej zrobił. Tak bezgranicznie ją kochał. Chce mi się teraz kurwa płakać. Ale nie będę płakał. Raczej zaraz pójdę coś wychlać. W końcu wieczór należy do mnie. Myślałem, żeby do czarnej dzisiaj iść, ale jej chyba nie ma w tym zapomnianym przez boga mieście. Psy tylko sikają, koty miauczą, a staruchy robią te swoje cuda na drutach. No, ale o czymś miałem mówić. Ten gruby chłop, ten słonecznik, gościówa o złotym sercu, który od paru lat winiacza nie miał w gębie, teraz bardzo cierpi. Bo go dziewczyna kantem puściła. Powiedziała, że to wszystko się wypaliło. Teraz on chodzi sam po Krakowie i pewnie pali papierosa nad Wisłą w nadziei, że jakieś bydlaki spuszczą mu taki wpierdol, że już przestanie cokolwiek pamiętać. Mógłbym mu pomóc, pojechać do tego dalekiego miasta, które podobno jest piękne, ale przecież ja wolę chlać winiacza i patrzeć na mojego starego, tego opoja jak chleje wódę. Aż przykro się robi, że jestem taki beznadziejny. Jak tak dalej pójdzie, to czarna nawet na mnie nie popatrzy, bo ze mnie taka miękka, rozlazła cipa co tylko chlać i palić pety potrafi. No, a kiedyś z tym słonecznikiem się kolegowałem. Niejednego winiacza wychlaliśmy i niejedną imprezę żeśmy przegadali. O czym? No o czym. Jasne, że nie o babach, chociaż też. Gadaliśmy o literaturze wysokiego modernizmu, na której jeszcze wtedy się znałem, zanim całkiem się nie rozpiłem i straciłem poczucie rzeczywistości. Wiele mi ten grubas pomógł. Z babami też. Mądry był i swoje od bab doznał. A teraz chyba mu najwięcej przypierdoliło. Ta laska mu powiedziała, że jest dla niej najlepszym przyjacielem. Ale przecież ten chłop ma swoje ambicje i wie, że miłość stoi jednak wyżej. Niektórzy jednak uważają inaczej. Że przyjaźń jest bardziej wartościowa i tak dalej. Ja tam nie wiem. Nie znam się na tym. Od lasek oczekiwałem, że będzie mi się z nimi dobrze piło winiacza, ewentualnie piwko ze złotą pianą albo z sokiem imbirowym. I że się będzie dobrze w barze siedziało i gadało o kondycji polskiej, współczesnej poezji, którą się jeszcze wtedy żywo interesowałem. A teraz mi kurwa tylko ten winiacz został i ten opoj stary, mój ojciec. Pan Jerzy polazł spać, a stary już zasypia nad kielonem wódy i szklanicą whyskacza. Uwierzcie mi, to żenujący widok. Jestem ciekawy, gdzie ten wąsato brodaty grubas się teraz podziewa. Już dawno nie chlał winiacza, więc podejrzewam, że pewnie teraz gdzieś chleje i może już w krzakach puszcza pierwsze pawie. Takie pawie o brzasku, kiedy ranne wstają zorze. A może nie. W końcu jest mądry. Nie jest takim debilem jak ja. Może po prostu sobie łazi i myśli. Ma tysiąc myśli na minutę. Jak to kiedyś z Moniką ( jego już teraz byłą ) pili wspólnie nad Wisłą taniego winiacza ( ja też przy tym wtedy byłem ). Albo jak chodzili razem po krakowskich plantach, spotykali pijanych meneli, albo mnie śpiącego na ławce i jak słonecznik do swojej duszki mówił: „Tak właśnie kończą ludzie po polonistyce” Ja wtedy jeszcze filozofię studiowałem i byłem całkiem dobry, dopóki mi całkiem nie odpierdoliło od tej samotności mojej i tanich winiaczy pitych w pustym mieszkaniu, które wynajmowałem od starego zgreda, który pochował swoją żonę i dzieci. Słonecznik to kiedyś był. Wydawało się, że będzie jeszcze bardziej. Świetnie się zapowiadał. Po ostrej terapii odwykowej, przestał całkiem pić. I wytrwał w tym postanowieniu. Znalazł sobie wtedy Monikę i ją bardzo pokochał. Wydawało się, że ona w sposób szalony kocha także jego. Byłem świadkiem jak się do niego przytulała, głaskała go za uszami i po prostu lgnęła do niego jak ten mały kotek do swojej pańci. Kiedyś mnie jedynie zastanowiło zdanie Porucznika, mojego kumpla od wielu wychlanych winiaczy: - Monika zachowuje się tak, jakby mogła być z kimś innym. Odpowiedziałem mu wtedy: - Poruczniku pierdolisz. Jeszcze nigdy nie widziałem tak kochającej się pary. Oni są jak dwie skały, których byle popierdółka wiatr nie zmiecie z tego łez padołu. Skończyliśmy temat i zaczęliśmy gadać o słabej obecności boga w postmodernizmie, ale to zdanie jednak utkwiło mi w pamięci jak jakiś joker, który tkwi w talii kart i w każdym momencie można go znienacka wyjąć. Nie mówiłem jednak o tym słonecznikowi ( zwanemu też Pułkownikiem ). Nie mówiłem, bo wiedziałem, że ten wąsaty grubas mnie zaraz wyśmieje. Ale ze zdaniem Porucznika, myślałem, zawsze się trzeba liczyć. Porucznik ma jednak te swoje gały dosyć przenikliwe. Choć to Pułkownik zawsze wiedział najlepiej. W końcu nie od parady był tym Pułkownikiem. Nosił te złote ordery, uśmiech mu potężniał na ogromnych wąsach i brodzie, wypinał dumnie brzuch i rechotał złośliwie z kretynów, których podstawową rozrywką jest chlanie tanich winiaczy. Jak się go słuchało, miało się wrażenie żeglowania w jakąś inną krainę, gdzie cierpienie nie ma wstępu. Pułkownik wymyślał światy, o jakich przynajmniej tacy jak ja i Porucznik nigdy nie słyszeliśmy. Był w kimś w rodzaju naszego mentora, znał się po prostu chłop na rzeczy. Ile oni z Moniką przeżyli. Ile oni kurwa razem przeżyli. Nawet ja, w swoim alkoholowym zamroczeniu to jeszcze pamiętam. Jeszcze tego nie zapomniałem na całe szczęście. Był taki czas, kiedy Monika, Pułkownik i Porucznik byli moimi najlepszymi przyjaciółmi. Chlaliśmy nie tylko piwo z sokiem imbirowym i tanie winiacze. Piliśmy także kawę w biurze na gołębiej 3. Kiedy siedzieliśmy z Pułkownikiem i rozprawialiśmy o prozie Kafki, przychodził Porucznik i dolewał nam po kryjomu do kawy jakieś smaczne naleweczki. Przede wszystkim mnie, bo Pułkownik twardo nie pił. Siedzieliśmy we trójkę, potem przychodziło Monika i całe biuro aż zaczynało kwitnąć od miłości. Wtedy ja opowiadałem o białej wiedźmie, jak bardzo mnie zraniła, a pułkownik stukał się tylko palcem w czoło i pytał: - No i po co żeś jej listy w zamroczeniu alkoholowym słał? Było tyle nie pić. Pijesz, przegrywasz. A Porucznik niewiele się odzywał, bo chyba i tak wiedział swoje. Żeby rozładować sytuację, wyciągał tę swoją piersióweczkę z naleweczką i rozlewał do kawy Moniki i mojej. Bo Pułkownik twardo mówił: - Pass. I tak siedzieliśmy i rozmawialiśmy o życiu. To były piękne czasy. Potem wróciłem do mojego miasta, brzydkiego jak stare, rozlatujące się kapcie mojego nieżyjącego dziadka. Zacząłem chlać z Szakalem te cholerne winiacze, tarmosiłem kucyka, a od czasu do czasu szedłem na dziwki, żeby się wreszcie wyżyć. Mijały dni, miesiące, lata. Wszyscy już o mnie powoli zapominali. Przez pewien czas uganiałem się za czarną, ale ona wyjechała w końcu do Stanów, do swojej miłości życia. Myślę, że dobrze zrobiła, że wyjechała. Lubiła sobie zalać robaka, jak się później okazało, ale nie tak jak ja. Ona to robiła kulturalnie i z wdziękiem, a ja po chamsku, żeby się do końca zniszczyć. Zapomnieć. A dzisiaj się dowiedziałem, że mój najlepszy kiedyś przyjaciel stracił swoją ukochaną. W sensie, że ona go rzuciła. Myślicie, że to mną wstrząsnęło? A gdzie tam. Zaraz pójdę do wanny, potarmoszę kucyka, a potem będę chlał winiacza i czytał historie erotyczne z pornoli, które wyjmę spod łóżka mojemu staremu. Generalnie nie obraźcie się, ale mnie wszystko jebie. Jest nas tylko dwoje: ja i butelka mojego winiacza. Kocham pić. Picie kocha mnie. Jesteśmy znakomicie dogrywająca się parą. Nikt w tym związku nikogo nie dyma za darmo i oboje odnosimy wspólne korzyści. A waluta jest wspólna, choć w sensie formalnym mamy rozdzielność majątkową. Zadzwoniłem do mojego dawnego przyjaciela Porucznika, żeby odszukał Pułkownika i pogadał z nim o jego utrapieniu. Ja tam wolę się nie ruszać z tej ziemi niczyjej, z tego miasta mojego. Pewnie z tym moczymordą Szakalem znowu na miasto pójdziemy i będziemy chlać do nocy następnego dnia. Ledwo trzymam się na nogach, ale jednak piszę. Zachowuję niecodzienną trzeźwość umysłu, choć moje serce jest zamroczone groźną chorobą. Ta choroba nazywa się wyjałowieniem wszelkich uczuć, utratą złudzeń, że coś takiego jak miłość jest w ogóle w życiu możliwe. Moim skromnym zdaniem człowieka, który nic w życiu nie osiągnął i już pewnie nie osiągnie i którego życia składa się wyłącznie z samych epizodów alkoholowych, miłości w sensie ścisłym nie ma. Jest coś takiego jak złudzenie miłości. Wydaje się nam, że kogoś kochamy, a tak naprawdę kochamy jakąś ułudę, fantom, z którym spokojnie mogliśmy pić winiacze, chodzić do łóżka, całować się bądź prowadzić duchowe rozmowy. Moi drodzy, nie obraźcie się, ale mnie to wszystko szczerze pierdoli. Ja już swoje widziałem i już swoje wychlałem. W środowisku zwany byłem Kapitanem z powodu mojego zamiłowania do wychodzenia przed szereg ( zarówno w piciu jak i w życiu ). Swoje też podżyłem z babami, choć nie wyglądam. Mam opuchłą, nalaną gębę pokrytą czarną, gęstą i niemytą szczeciną, wielki, piwny brzuch i w ogóle jestem ohydny. Moja znajomość z czarną skończyła się równie szybko, jak się zaczęła. Kiedy mnie tylko poznała, spojrzała na mnie z litością i powiedziała od razu: - Tylko koleżeństwo Kapitanie, jeśli chcesz więcej, będziesz musiał zapłacić. No i zapłaciłem czarnej za jedną noc. A potem to naprawdę się zakumplowaliśmy. Nie na długo co prawda, ale zawsze. Teraz czarna leci do Stanów. I dobrze. Chce się wyrwać z tego syfu. Na jej miejscu też bym chciał się wyrwać. Ja bym chciał do matki, do Stanów pojechać, ale ona mnie nie zaprasza, pewnie nie chce mnie tam na razie. Ale ja wiem, że moja mamusia mnie kocha i kiedyś mnie na pewno zaprosi. Może wtedy odnajdę czarną w Stanach i założymy szczęśliwą, kochającą się i niepijącą rodzinę. Z dala od tego syfu. Ciekaw jestem, co u Pułkownika. Może odnalazł go Porucznik. A jeśli nie… Trudno powiedzieć. Chleję i nie żyję. A tak naprawdę. Nie ma takiej rzeczy prawdziwej, której nie dałoby się przedstawić jako mniej bolesne, piękne oszustwo. Znam tę prawdę. I dzięki temu jeszcze jakoś się trzymam. Choć syf otacza mnie zewsząd. Ludzie się kochają. Ludzie się rozstają. I ludzie znowu do siebie powracają. A tacy jak ja mają swoje durne zwyczaje i kochają niewiasty, które nigdy nie będą ich. Pułkownik lezie pewnie teraz plantami i wspomina Monikę. Że przecież była jego najukochańszym stworzeniem na świecie. A bez Moniki znów pewnie stanie się tylko Pułkownikiem ( już nie grubym słonecznikiem ) i wróci zapewne do chlania tanich winiaczy z Porucznikiem i z Kapitanem, czyli ze mną, który być może przyjedzie z tej swojej zapyziałej nory zobaczyć znów magiczny Kraków, w którym spędził kawał pięknego czasu. I do was mam drogie dzieci mam niezwyczajną prośbę. Jak będziecie kiedyś w Krakowie i iść będziecie przez planty, potem Dominikańską, potem Bracką, a potem skręcicie w Gołębią i przechodzić będziecie koło knajpy, co się nazywa Gołębia 3, wspomnijcie czasem trzech starych opojów i piękną Monikę, największą miłość Pułkownika, która złamała jego życie, które kiedyś było tak cenne, że w zasadzie bezcenne. Dzięki niej. Zajrzyjcie do biura na Gołębią 3. Może zobaczycie tam brodatego, niedbale ubranego Kapitana, ogolonego, schludnego Porucznika i zalanego łzami Pułkownika, który nie wiedząc, co ma w życiu robić, nie robi zupełnie nic. Jest widmem. Cieniem dawnej skały. Ten olbrzym istnieje już tylko połowicznie, byciem pokątnym i marginalnym. Porucznik wyciąga piersióweczkę i z klasą popija, filozoficznie przy tym paląc swojego skręcanego ręcznie papierocha. Kapitan natomiast piję kawę i rozmyśla o czarnej, lecz już nie o dziewczynie, ale o dziurze, głębokiej jak otchłań, która stopniowo i systematycznie go wsysa w swoje czarne obszary. Tak się kończą niestety, dziatki moje drogie historie bolesnych rozstań. Teraz muszę was już pożegnać. Wracam do opróżniania mojej butelki taniego winiacza. Powiem wam na pożegnanie tylko jedno. Pierdolę to i dawno straciłem złudzenia, że może być inaczej. Dla mnie czerń, nie dla mnie zieleń, nie dla mnie chaos nagłych rozweseleń. Dla mnie jest toń ta czerwona, głęboka. Wpadam w nią. Pogrążam się głęboko w całym tym syfie. Jeszcze głębiej. Otoczony jestem przez śmieci i nie potrafię wydostać się. A światełko nie świeci i lekarstwa też nie ma. Pożera mnie cały ten syf. A tak chciałbym wyjść na powierzchnię. Tonę. Może Pułkownik spotka kiedyś swoją Pułkownikową i iść będą przez Planty jak kiedyś. Będą się trzymali za ręce. Słońce będzie świecące i radosne. I ten ponury Kraków też zaświeci się od radości. Że Pułkownik i Pułkownikowa znów są razem. I mijać będą Kapitana, który znów zdrzemnie się na ławce. I znów będą się śmiać. Chmura spłynie na Monikę i zrobi na jej włosach biało niebieski kapelusz. A gruby słonecznik zaśmieje się bardzo głośno i płynąć będą szczęśliwe, czyste łzy z tego ogromnego nieba nad nimi, które wreszcie będzie się szeroko uśmiechać. Tak będzie i tak być może. Powiedziały mi o tym drzewa na krakowskich plantach, a ja się swoją wiedzą dzielę z wami moje dziatki. Dobranoc. Śpijcie dobrze. A kiedy wstaniecie, pomódlcie się w cichości waszych duszyczek za Pułkownika i Pułkownikową, żeby im się dobrze żyło.
  3. Rzecz patrzenia na literaturę. Kwestia odbiorcy. Jestem chyba trochę z innego obozu. Niemniej dziękuję za komentarz. Pozdrawiam
  4. Jak jest w domu? No w domu, jak to w domu. Smród potworny. Ojciec pije jak najęty. Włącza radio na cały regulator i krzyczy: „bajlando, bajbajbajaj bajlando”. Ja od czasu do czasu chodzę do ubikacji i czytam na kiblu historie pornograficzne z gazet. Palę szlugi wzięte od starego. Tęsknię za czasami, kiedy przy mnie była deszczowa panienka. Chodziliśmy razem do kina, do kościoła i kawiarni. Kochałem ją. Rżnąłem ją. Było nam dobrze. Dopóki wielka chmura nie zepsuła nam tego szczęścia. Dopóki ja nie zacząłem pić jak najęty i słuchać z moim starym tej obłędnej piosenki: „bajbajbajbajbaj bajlando”. Czasem dosiada się do nas pan Jerzy, sąsiad, też alkoholik i w trzech grasujemy po domu i śpiewamy te głupoty. A przecież mogłem być mądry i kształcony. Mogłem iść na dobre studia, mogłem zdobyć porządne wykształcenie. Mogłem pokochać dziewczynę, znaleźć sobie kogoś. Zamiast tego tylko ta gruba, ohydna deszczowa panienka. Całuję ją kosmicznie. Ma na mnie duży wpływ. Bije mnie po głowie i kocha wyśmienicie. I ja ją kocham. W tym sęk, że ona nie istnieje. Że ja ją sobie wymyśliłem. Tę grubą panienkę z deszczu. Strasznie mi się bez niej przykrzy, ale teraz jej przy mnie i tak nie ma. Mój stary dalej pije. Sąsiad Jerzy też. Patrzę na nich i robi mi się przeraźliwie smutno. Przecież tak nie może być bez końca, musi istnieć jakieś wyjście z tego syfu. Bo przecież w tym mieście moim panuje straszny syf. Z moim przyjacielem Szakalem chodzimy na śmietnik i kradniemy stare mięso. Dodajemy cebulę, czosnek, jajko i chrzan i robimy sobie tatara pijąc do tego taniego winiacza. Oczywiście rozmawiamy wtedy o babach, bo o czym niby mielibyśmy gadać. Przecież nie o obłokach i zimnych wyspach. To chyba normalne, że facet musi sobie ulżyć. No sami przyznajcie. Jedna dziewczyna mi się ostatnio spodobała. Śledzę ją. Ubiera się na czarno i jest bardzo mała i drobna. Lubię takie. Upodobałem ją sobie. Łażę za nią jak pojebany jakiś. Szakal mi powiedział, że ja chyba pojebany jakiś jestem. Ale ja ją chyba po prostu kocham. Tak myślę. Teraz jak leżę na łóżku pod kocykiem to bardzo chciałbym, żeby była przy mnie i trzymała mnie za rękę. Myślę, że ją kocham. A Szakal mówi, że chyba mnie pojebało. Nie mogę już patrzeć jak ten mój stary pije. Wziąłby stary pijus zaczął pić kakao zamiast tej wódy i whyskacza. Ale on już taki jest. Nic go nie obchodzi, nie ma żadnych ambicji. Przepił całe życie. Musi przecież być jakieś wyjście z tego syfu. A syf mnie pożera całego. Kiedyś, pamiętam. Jeździłem samochodem na daleką północ. Widziałem piękne, zielone dziewczyny. Drzewa miały barwę nieba. A niebo było ogromne. Taka zimna kopuła. Kipiało we mnie od nieskończonych ogni. Właśnie wtedy przysiadła się gruba deszczowa panienka. Pokochałem ją od pierwszego wejrzenia. Miała dobry dotyk i duszę jak słońce. Jeszcze nic nie zapowiadało, że będę tkwił w tym syfie. Pełno zgaszonych petów dookoła. Czarne płaszcze wszędzie porozwalane. Mój stary pije. Babka jest w drugim domu i smaży kotlety. Kocha nas wszystkich. Matka siedzi w Stanach i przysyła nam pieniądze. Chyba od przyszłego roku zacznę nowe studia. Jedne już skończyłem, ale dobrze nie pamiętam co. Bo całe studia przepiłem. Zakochiwałem się w niewłaściwych dziewczynach. Moje życie było niewłaściwe. Było stekiem kłamstw. Mieszkałem w różnych mieszkaniach, w różnych syfach. Pełno winiaczy zawsze walało się dookoła. Widziałem śmierć w różnym wydaniu. Jeden koleś utopił się, kiedy się upił, a potem była z tego powodu wielka żałoba. Jego dziewczyna bardzo to przeżyła. Ja to miałem wszystko w dupie. Piłem jak najęty i zwisało mi wszystko. Mogłem żyć. Mogłem też nie żyć. Zdawałem kolejne egzaminy jak chuj jakiś i było mi z tym dobrze. Miałem nawet dziewczynę. Miała na imię Krystyna. Dobrze mi robiła gałę. Tyle z tego związku pamiętam. Żadnej miłości między nami nie było. Zresztą ja nie wiem, co to miłość. Ni chuja nie mam o tym pojęcia. Mnie wszystko pierdoli. Marzę tylko o tym, żeby wydostać się z tego syfu i pojechać do matki, do Stanów. A stary dalej pije. Jak potłuczony jakiś. Z tym sąsiadem naszym, panem Jerzym. Wieczorem mam iść do Szakala, żebyśmy się napili w jakiejś piwnicy. Myślę, że se popijemy dobrze, a potem na miacho pójdziemy zabawić się. Kurwa, marzy mi się, żeby wydobyć się jakoś z tego syfu. Ojciec mi mówi: „wiedzę masz, pracuj gdzieś, a nie pij tyle”. A ja kurwa widzę, że on sam pije i taka z nim rozmowa. Muszę chyba się bogato ożenić. Znam taką jedną. Nawet się z nią kiedyś spotykałem, ale ona mnie olała, bo od razu zobaczyła, że nie lecę na nią tylko na jej kasę. Mądra dziewczyna. Cwana taka. Myślę teraz o tej, za którą łażę jak pojebany jakiś. No kocham ją. Chętnie bym ją pocałował, a potem do łóżka bym ją zaciągnął. Podoba mi się ona. Jest mała, drobna, krucha. Ma fajny, czarny płaszczyk. Na tandecie by można sprzedać Szaremu. Szary opierdala takie rzeczy po dobrych cenach. Ale przecież nie zależy mi na jej rzeczach, tylko na niej samej. Jak to nie jest miłość, to nie wiem, co to jest. Chyba jakieś kochanie. Jak to Mickiewicz kiedyś pisał. A ten cały syf to mnie otacza zewsząd. Nie umiem się w nim odnaleźć. Chciałbym znaleźć jakiś złoty środek, klucz jakiś, ale nie potrafię. Stary Gibon mi mówi, żebym chodził się modlić do Kościoła częściej i prosił Boga i o pomoc. Czasem chodzę i proszę. Ale później znowu jest tak samo. Patrzę na tego mojego starego, opoja i jego sąsiada, pana Jurka. Piją jak pojebani jacyś. Myślę, że oni trochę są pojebani. Myślę o tej małej. Chyba zaraz potarmoszę kucyka. Nie mam dziewczyny jak głupi jakiś, ale dobrze mi z tym. Przynajmniej nie muszę się przejmować, żeby nie pić tyle, bo jakbym miał kobietę to by się zaraz zaczęło gadanie: ”nie pij tylu skurwysynu, popatrz jak ja przez to cierpię” Tak, na pewno by się takie gadanie zaczęło. A ja wolę pić, z szakalem na dziwki chodzić i korzystać z życia. Już rok nie mam pracy. Przedtem studiowałem, to się piło. A teraz rok już siedzę w domu, tarmoszę kucyka i nie mam widoków na przyszłość. Ale dobrze mi z tym, bo przynajmniej mogę chlać ile chcę, ile dusza moja mać zapragnie. I nikt mi dupy truć nie będzie. Czasem tylko babka mi truje, jak biorę od niej te kotlety: ”nie pij tyle pieronie, bo sobie w końcu żadnej nie znajdziesz i sam na świecie będziesz jak ten palec” A ja sobie nic z tego nie robię i chleję jak najęty. Patrzę na mojego starego, tego opoja, jak chleje. Ze mnie nie lepsza świnia. Też chleje. A przecież przed wieprze nie trzeba rzucać pereł. Moje perły już zostały rozsypane. Marzy mi się wyjście z tego syfu, do matki bym chciał pojechać do Stanów. Ale widzę, że na razie żadnych widoków. Kasy nie ma, ale na flaszkę zawsze styknie. Czasem mi się marzy, żeby iść do jakiegoś doktora i porozmawiać z nim szczerze. O moich problemach, o tym, że piję, że przez całe studia piłem jak potłuczony jakiś. Że mój stary też pije, sąsiad i ja z szakalem chleję codziennie taniego winiacza. Że no kurwa mam po prostu problem alkoholowy, ale wiem, że to takie łatwe nie jest. Bo chyba najpierw trzeba znaleźć miłość, a później ratunek. Bo tak gadają z ambony przynajmniej, że miłość jest takim ratunkiem. Że na pełnym morzu Jezus szedł po wodzie do świętego Piotra i święty Piotr się wystraszył i zaczął się topić. Ze strachu. Bo się przeląkł. Ja myślę, że ja też się kurwa boję. Tylko nie wiem czego. Chyba życia. Jedna kobita mi tak gadała: „ty się życia boisz, dlatego pijesz”. A może jakbym tę miłość znalazł, to bym mniej pił. Tak mi się przynajmniej wydaje i tak ci księża gadają. Dlatego chodzę za tą małą czarną i staram się patrzeć na nią nie tylko jak na obiekt seksualny, ale na piękną dziewczyną, która potrzebuje wsparcia i mądrości. Pytanie kurwa jest, czy ja jej to potrafię dać. Bo może tak, że jednak nie. Sam kurcza nie wiem. Chciałbym jej wiele dać. Zresztą o czym ja gadam. Nawet jej nie znam. Wiem tylko, że za nią łażę jak pojebany jakiś. Szakal mi powiedział, że chyba jestem pojebany. Odpowiedziałem mu, że sam jest i dałem mu mlaskacza w pysk, ale skurwel miał chyba rację. Ja chyba pojebany jestem jakiś. Chciałbym się w końcu wydostać z tego syfu, ale nie wiem, czy mi się uda. Mój stary pije. Sąsiad. Babka smaży kotlety, matka w Stanach. A Szakal w swojej piwniczce tarmosi kucyka. Tak się ten światek kręci. To chyba Wolter powiedział. Jeszcze ze studiów pamiętam. Chlałem, czytałem i zdawałem kolejne egzaminy. Jak pojebany jakiś. Ale chuj. Wiem, że mnie wszystko wtedy pierdoliło. Ludzie kochali się, odchodzili od siebie, umierali z przepicia, lądowali w wariatkowie, a mnie to wszystko szczerze pierdoliło. Miałem własną drogę. Chlałem jak najęty i zakochiwałem się w niewłaściwych dziewczynach, które mnie olewały, bo ja chciałem tylko, żeby mi kupowały winiacza i nie pierdoliły nad uchem głupot, jakie to one są przeze mnie nieszczęśliwe. Nie wiem. Może źle postępowałem. Może dlatego moje życie wygląda jak wygląda. A może takie jak ja, wolne ptaki nie zasługują na szczęście. Babka mi mówi, żebym znalazł sobie porządną dziewczynę, przy której przestał bym wreszcie pić. Ale ja wiem, że żadna porządna dziewczyna by przy mnie nie wytrzymała. Dlatego chodzę za tą czarną, bo ona mi wygląda na taką, co też sobie lubi robaka zalać. Jak się mylę, to wtedy zrezygnuję. Przy spowiedzi mówię księdzu o swoich problemach, że pracy nie mam, kobiety, pić nie przestaję, a kiedyś to nawet kurwa żem się dobrze zapowiadał i profesorowie mi proponowali pozostanie na uczelni. No pewnie, chyba po to, żebym mógł dalej chlać i rozpijać chętne studentki z głębokim dekoltem. A ksiądz mi na to, żebym ja o zdrożnych rzeczach nie myślał, tylko w krzyż Chrystusa się wpatrywał i rozmyślał, że On też nie miał łatwej drogi i łatwego życia, ale miał potężnego Ojca, któremu bezgranicznie zaufał i dlatego zwyciężył. I dlatego został nazwany Mesjaszem. A ja kurwa wiem, że jak na mojego ojca patrzę, to mi się wszystkiego odechciewa i gdzie takiemu opojowi jak on mógłbym zaufać. Chyba by mnie pojebało. Chociaż wiem, że mimo wszystko kocham mojego ojca, a przecież święty Paweł napisał, że miłość jest największą cnotą. „Nie zazdrości, nie pamięta złego, nie unosi się pychą”. To dobrze móc potrafić tak kochać. Jak Chrystus ukochał swoich braci. Ciekawi mnie, czy ja tak czarną potrafiłbym pokochać. Czasem wydaje mi się, że taka miłość jest niemożliwa wobec kobiety, a czasem to już nic nie wiem i łzy mi same ciekną po tych moich opuchniętych policzkach alkoholika. Patrzę wtedy w święte obrazki w domu, w tym syfie i za czymś bardzo intensywnie tęsknię i niestety nie potrafię tego nazwać. Bo przecież gdybym umiał, to byłbym szczęśliwym człowiekiem. Palę jednego za drugim, piję taniego winiacza i dziś na miasto idę znowu pić. Może kiedyś ktoś znajdzie ten list w butelce. Bo to wszystko, co tu zapisałem, włożę później do pustej butelki po tanim winiaczu i zostawię czarnej pod domem. Może się zainteresuje, kto takie pierdoły pisze i wreszcie będę mógł z nią słowo zamienić. A może mnie ona oleje, jak większość dziewczyn, które się przez moje życie przewijały. Wszystko jedno. I tak mnie to pierdoli. Mnie całe życie wszystko pierdoliło. Dziewczyny, koledzy, rodzina i kościół. Miałem własną drogę, chlałem i było mi dobrze. Teraz też nie zamierzam przestawać chlać. Zaraz sięgnę po kolejną butelkę i będę dalej chlał. Czasami sobie myślę, że miłość jest ratunkiem. Takim lekarstwem. Chciałbym wreszcie wydostać się z tego syfu.
  5. To nie była krytyka poparta merytoryczną argumentacją. Były to raczej arbitralne stwierdzenia kogoś, komu się takie pisanie nie podoba ( nie wiadomo czemu: nie czuje? nie rozumie? ). Cenię szczerość w czytelniku, a nie nadymane, pseudokrytyczne wynurzenia kogoś, kto pozuje na arbitra, chciałby nim być, a nim nie jest, ponieważ mu sporo brakuje. Z pozdrowieniami
  6. Myślę, że nie jest pani na tyle kompetentna, żeby mnie pouczać. Proszę wybaczyć moją zuchwałość, ale tak to widzę. Pozdrawiam
  7. W wigilię dnia wszystkich świętych byłem z Anną Burgundzką na piwie. Wielka to dama, ze wspaniałymi manierami, a przy tym taka mała, krucha i zagubiona. Trzeba ją otoczyć grubym, archanielskim, skrzydlatym ramieniem Gabriela grubego. Co było? Była złota piana piwa. Piwo z sokiem malinowym, heineken, papierosy, szklana popielniczka, podstawki pod piwo. Atmosfera lokalu gęsta od dymu, rozjaśniona przyćmionym światłem, jazzową muzyką i malutkimi świeczkami. Komu świeczka? Panu Bogu? A co daje Pan Bóg? Pan Bóg daje muzykę przetykaną marzeniem i wspomnieniami, które dopiero nadejdą, ziszczą się niebawem. Dzień później wstałem wcześnie, lecz później znów położyłem się spać. A kiedy wreszcie wstałem, zjadłem śniadanie. Potem poszedłem do kościoła. Rozmawialiśmy o tym kazaniu z Anią. To kazanie było o świętości. Każdy człowiek jest święty. Lecz nie każdy jest ludzki. Dajmy na to taki pan Miecio. Swoimi obcęgami nadaje światu nowe obroty. Jest przyjazny, dobry, uczynny, nawet najgorszej jędzy naprawi pralkę. A taka pani Ala? Taka pani Ala to się opiekuje biedotą miejską. Dba o najmniejszych, o najbardziej szarych. Ona ma gest. Pralinka też ma gest, ale namawia mnie bym udał się do burdelu. Najlepiej w dzień zaduszny. Przecież to będzie kicz kiczem poganiany. A ksiądz opowiadał o cywilizacji śmierci. Wiele pięknych słów powiedział. O tych kwiatach, zniczach i światłach. Że to tylko powierzchnia. Że tak naprawdę pod spodem czai się świętość gotowa do skoku. Niech zatem przenika do gardeł. Do dusz. Po kościele udałem się do domu wziąć znicze, bowiem na cmentarz miałem pojechać sam. Jak kawaler, który odwiedza groby swojej rodziny. Mama nie mogła ze mną jechać. Miała bowiem złamany palec. No i znów święta spędzam sam. A to przecież już było. Było wiele razy. Zawsze jest tak samo. A wszystkich świętych to moje ulubione święta. Wsiadłem do autobusu i próbowałem patrzeć przez szybę, ale szyba była zaparowana, krajobraz był zamazany i w pewnym stopniu także załamany. Są bowiem połamane znicze, jest połamana przestrzeń. Wysiadłem na cmentarzu. Przechodziłem koło stoisk ze zniczami. Upatrzyłem sobie jeden, który zapalę Bursztynkowi, ale dopiero później, później, później. Chodziłem między alejkami, po tych cmentarnych labiryntach. Zapalałem kolejne znicze. I nie znałem tych zmarłych ludzi i byli oni mi obcy, aż wreszcie trafiłem na grób babki Janki. Stanąłem nad nim jak wyrodny wnuk. Miałem parasol, kurtkę, czapkę. Stałem pod parasolem i myślałem. Pralinka chce mnie wysłać do burdelu. Najlepiej w dzień wszystkich świętych, bo to będzie kicz kiczem poganiany, a kicz przecież w swych spazmach jest przepiękny. Te kolorowe kokardki na tle szarości i czerni. Te wyścielane, kolorowe łóżka, te obrazy. A Pralinka chce mnie wysłać do burdelu, a ja dla ciebie babciu nie byłem taki dobry. Kiedy tutaj stoję, to pada przeze mnie deszcz i nawet nie mogę się bronić czarnym parasolem. A przecież w swoim żółtym szlafroku dzwoniłaś kluczami. I mówiłaś, że ci się przykrzy samej w domu siedzieć. A ja chciałem, żebyś sobie już wreszcie poszła, bo lubiłem być sam. Sam ze sobą najbardziej lubiłem przebywać. Nienawidziłem czyjejś obecności. Dopiero teraz widzę jak bardzo byłaś mi potrzebna i jak potrzebna jesteś mi nadal. W swym żółtym szlafroku z kluczami w kieszeniach Myślę o twoich synach i wnukach, myślę o twoim mężu. Myślę ile chwil razem spędziliśmy i jak bardzo się martwiłaś, gdy byłem niegrzeczny. Teraz jestem starym chłopem. Teraz jestem wreszcie starym, grubym chłopem. Babciu dziękuję ci. No i zapaliłem znicz. Postałem chwilę nad grobem, ale czasem czułem, że już nie mogę dłużej stać, że deszcz jest zbyt silny i że śmierć przestaje być ważna wobec tego deszczu. No i trochę pomagał mi ten czarny parasol, bo to przecież takie poetyckie, takie trochę z Kantora, a trochę z Emira Kusturicy. Postałem jeszcze chwilę, potem poszedłem na grób dziadka Staszka. Na grobie dziadka zapaliłem dwa znicze ( tak jak na grobie babki ). Złożyłem ręce do modlitwy. Wiele myślałem o moim dziadku. Że był naprawdę potężnym chłopem i giął w rękach podkowy. Że był niezrównanym majstrem, że miał swoją skrzynkę z narzędziami, ukrytą w kuchennej szufladzie, do której ja często zaglądałem, bo chciałem być takim majstrem jak dziadek. Bardzo bym kochał teraz mojego dziadka i myślę, że z niejednego kłopotu by mnie wybawił. A tych kłopotów zdarzało mi się mieć całkiem sporo. Pamiętam dziadku, jak kiedyś kupiłeś mi takie dwie obrączki zaręczynowe. Dla mnie i mojej dziewczyny ze szkoły podstawowej, Ani. I ja byłem tak przejęty, a ty przecież wiedziałeś, że w swoich oczach stanę się kimś ważnym. Umiałeś sprawić dziadku, że stawałem się kimś ważnym. Potem poszedłem znowu na grób babki Janki i znów chwilę pomyślałem. A Pralinka wysyła mnie do burdelu. Mówi, że by mi dobrze zrobiło. A to przecież kicz kiczem poganiany, ta powierzchnia, te jesienne liście, te znicze, te ognie, te ciemności, te kwiaty. W burdelu być może spotkałbym kogoś ważnego. Myślę, że mógłbym spotkać kicz, który sam kiedyś stworzyłem i w który kiedyś usilnie wierzyłem. A pod tą powierzchnią czai się świętość gotowa, by wskoczyć do gardła. Z wolnym gardłem wychodziłem z cmentarza. Kupiłem upatrzony znicz. Wsiadłem do autobusu. Słuchałem jak przepływa krajobraz, bo nie mogłem na niego patrzeć, szyby były brudne, zaparowane. W domu porozmawiałem przez gg z Anną Burgundzką. To jest wielka dama, o wielkich manierach. Ona, ja myślę, że ona potrzebuje opieki skrzydlatego ramienia Gabriela Grubego, który kiedyś cały był z błękitów, puchów i dzwoneczków. Po obiedzie zrobiłem sobie kawę i zapaliłem papierosa. Odezwał się do mnie Bartek Baran. Chce się ze mną spotkać jutro. O godzinie piątej po południu przyjechały chłopaki. Grzesiek i Pichu. Pojechaliśmy do Tuchowa, do Eweliny, do Bursztynka. Przegadaliśmy dużo nad tym grobem i ja sobie zbyt wiele z Bursztynkiem nie porozmawiałem. Bardzo ją kochałem kiedyś, ale zbyt wiele… Zbyt wiele sobie z Bursztynkiem nie porozmawiałem, bo cały czas wspominaliśmy dawne czasy liceum. Nad grobem naszej wspaniałej koleżanki Eweliny. Spotkaliśmy jej dziadziusiów. Dziadziuś spytał czy będziemy w przyszłym roku. Odpowiedziałem: - Będziemy. I dziadek mnie uściskał. Bardzo kochałem Bursztynka swoją piękną szczeniacką miłością. Bardzo kochałem Bursztynka swoją piękną szczeniacką miłością. Bardzo kochałem Bursztynka swoją piękną, szczeniacką miłością. Bardzo. B. A przecież była wódka i były papierosy i było szaleństwo. Lanie przez okno, wystawianie fajfusa na widok publiczny, mokre papierosy. Picie na umór. Widzenie, wizje, wypalanie się. Dzięki tobie Bursztynku istniałem i dzięki tobie na chwilę przestałem istnieć. I dzisiaj znów istnieję mniej więcej, aż do wyrwania snom oczu aż do przebudzenia we mgłach, bo przecież zmyć brud z przeźroczystej powłoki nie jest łatwo. Poleciłaś mnie dziewczynie ziemi. Poleciłaś mnie dziewczynie glinie. Dziękuję ci bursztynku, wybacz mi wszystkie moje potknięcia. Myślę o tobie jako o dziewczynie przeźroczystego obłoku. Myślę też, że ziemia jest tak strasznie trudna i tak bardzo niepoetycka. A przecież jeszcze pamiętam dziadka Eweliny i jego czapkę i jego żonę. Pamiętam jego dobroć w oczach. Pamiętam łzy babci Eweliny. Moje kochanie, moja kochana, moja kochana. Zmarła, gdy miała 17 lat. Byliśmy odwiedzić ją po raz ósmy. Osiem lat już tam jeździmy. I nic przecież się nie zmienia. Dalej rośnie ta tragedia. I kwiaty dalej są białe, nieskazitelnie piękne. I palą się białe znicze. I z tabliczki spogląda śliczna Ewelina i do wszystkich się pięknie uśmiecha. A ja w tej bieli poczułem się bliski Ewelinie. Przez cały rok wierzę, że daje mi wskazówki. Myślę, że wspaniały, naprawdę wspaniały z niej bursztynek. Nic mi już nie pozostało w domu. Dom jest ciemny. Dom jest jasny. Dziewczyny z gliny, świtała i powietrza. Wszystkie kłęby dymu. Nieistniejące spotkania. Moi serdeczni przyjaciele. Nie odbyte podróże. To kiedyś mogło się przytrafić. Słucham jedynie szumów. Nie potrafię ich nazwać. To się nazywa. Wszyscy wiemy, jak to się nazywa. Boże, ile bym dał… Żeby… To, co przemilczane jest najmniej istotne. Tęsknię za herbatą, a mam kawę. Przespawszy świt… To, co przemilczane jest zupełnie nieważne. Dom jest z milczenia. Światło. Choć światło. Nie ma. Jutro idę do kościoła na godzinę piątą po południu. Kroję brzeg. Nieba? Niknie i nie trzeba. Więc po co? Po to, żeby wypowiedzieć i przyjąć godnie swoje niepowodzenie. Ale dobrze, że kocham jej ziemistość i światło pod skórą. . .
  8. Ostatnio widziałem film „Cztery noce z Anną”. Poszedłem na ten film, ponieważ spodobał mi się tytuł. Znam bowiem pewną Anię, która jest bardzo sympatyczna, a do tego jeszcze bardzo ładna. Wybraliśmy się większą grupą. Głównie znajomi ze studiów. Same dziewczyny. Ja byłem wtedy świeżo po egzaminie na studia doktoranckie na polonistykę, na które zresztą się nie dostałem ( co się okazało później ). Na razie próbowałem zapić niesmak, jaki mi pozostał po rozmowie z najtęższymi głowami polonistyki. Wypiłem dwa piwa, jedną kawę, jedną herbatę i zjadłem w przewie obiad ( kapuśniak i knedle ). Zasiedliśmy w ciemnej sali. Film zaczął się. Potem trwał, trwał, trwał. A potem skończył się. Później poszliśmy na piwo. Minęły dwa tygodnie. Wczoraj spotkałem się z moją koleżanką Anią. Rozmawialiśmy o tym filmie. Dzisiaj postanowiłem o nim napisać parę zdań. Jest sobota po południu. Słucham Joy Division. Leżę na łóżku, piję herbatę z cytryną i odpoczywam po obiedzie ( pomidorowa i gulasz z makaronem ). Gdybym miał w jednym, pobieżnym zdaniu zawrzeć problematykę tego filmu, napisałbym: „opowiada o niespełnionej miłości”. Niespełnienie przebiega w tym filmie na dwóch płaszczyznach: cielesnej i duchowej. A zatem nie może być tutaj mowy o miłości platonicznej. Pytanie zasadnicze, jakie się wyłania, brzmieć powinno zatem: czy ten film w ogóle opowiada o miłości? Być może. Choć równie dobrze może mówić o tej miłości zaprzeczeniu. O negatywnej miłości albo o anty – miłości. Fabuła jest dość prosta. Przez cały film widzimy głównego bohatera, Pawła Okrasę, pracownika kotłowni, który mieszka z chorą babcią, dopóki ta nie umiera. W pewnym momencie Paweł Okrasa jest świadkiem gwałtu popełnionego na sąsiadce. Przestraszony, ucieka. Od tego momentu zaczyna podglądać swoją sąsiadkę. Perwersja? Być może. A może jedynie fascynacja kimś, kto doświadczył przemocy i żyje nadal. A jeśli tym kimś jest w dodatku kobieta… Obserwujemy jak Okrasa miesza cukier z proszkiem nasennym, który podawał swojej chorej babci i podmienia słoiki za oknem sąsiadki. W rezultacie może swobodnie nawiedzać mieszkanie kobiety. Nie wykorzystuje jednak sytuacji. Nie narusza jej terytorium. Nawet jej nie dotyka. Patrzy się na nią, podgląda ją. Jest nią zafascynowany. Maluje jej paznokcie, kupuje drogi pierścionek za odprawę jaką dostał z pracy. Kiedy Anna obchodzi urodziny, przychodzi do niej już po imprezie ubrany odświętnie. W krawat i marynarkę. Anna śpi, a on pije wódkę, je resztki śledzi zakąszając chlebem, zostawia jej pierścionek. Jest szczęśliwy. Paweł Okrasa jest szczęśliwy. Mówi swojej zmarłej babci na cmentarzu: „spotykam się z kobietą”. Z punktu widzenia mechanizmów społecznych nie powinien być szczęśliwy. Przecież z kobietą, z którą planuje się być i współżyć należy na początku nawiązać jakikolwiek kontakt, dialog. Trzeba, mówiąc kolokwialnie, „zagaić rozmowę”, „wyrwać laskę na gadkę”. Słowa poprzedzają intymną fazę relacji, która już może się bez nich obyć. Na początku są zawsze słowa. W filmie „Cztery noce z Anną” widać odwrócenie tego porządku. Tutaj na początku przydarza się intymność, a słowa następują dopiero na końcu. Gdy wreszcie dochodzi do rozmowy między Anną, a Pawłem Okrasą, jest ona bardzo krótka ( ma miejsce w więzieniu ): - Masz to, nie chcę tego, weź to. Teraz przyszłam, ale już nigdy więcej nie przyjdę. Paweł Okrasa bierze pierścionek od Anny i nie odpowiada. Można jedynie przypuszczać, że jest mu przykro. Zachował konsekwencję w swoim milczeniu. Relację z Anną budował od początku na kontakcie bez słów, na porozumieniu poza słowami i nie wyszedł poza swoje widzenie. Tak właśnie bowiem widział świat Paweł Okrasa. Kobieta nie jest po to, żeby z nią rozmawiać. Nie jest też po to, żeby brutalnie ją wykorzystać. Kobieta istnieje przede wszystkim po to, żeby ją podziwiać, czcić ją, zajmować się, troszczyć, patrzyć z czułością jak śpi, wynajdywać dla niej skarby, ale nade wszystko po to, by z nią być. Po prostu być. To bycie jest nasycone treścią już od samego początku. Przez sam fakt przebywania z kobietą, ja tę kobietę mogę posiąść na mój własny, indywidualny sposób. Innymi słowy, nie jest mi potrzebna kobieta jako partner do współprzeżywania, ale jako sama, czysta istność, która nie wymaga komentarza i sama nie komentuje. Takie krystaliczny, pusty, czysty byt, o którym pisał chociażby Roland Barhes w Imperium znaków. Pustka. Ten rodzaj postrzegania nie prowadzi rzecz jasna do jakiegokolwiek porozumienia, do żadnego dialogu. W takim widzeniu niemożliwa jest rozmowa. Niemożliwy jest żaden kontakt. Raczej chodzi w nim o autoteliczne obcowanie z samym sobą, gdzie kobieta służy tylko za narzędzie. Dodajmy narzędzie do gier cokolwiek masochistycznych, wziętych jakby z Schulza ( swoją drogę ciekawy jestem na ile Skolimowski cytuje Schulza ). Paweł Okrasa przypomina bowiem niektórych Schulzowskich bohaterów. Jest na marginesie rzeczywistości, jest wybrakowany, ułomny, kaleki. Przypomina trochę Schulzowego Dodo. Podobnie jak Dodo, Paweł Okrasa jest zamurowany. Mur, który pojawia się na końcu filmu można interpretować właśnie jako swego rodzaju Schulzowski intertekst, a już z całą pewnością jako metaforę egzystencji głównego bohatera. Egzystencji zamurowanej. W izolacji od ludzi, z dala od słów, od treści i sensu. Świat staje się coraz bardziej hermetyczny. Takie jest i postrzeganie tego świata. Główny bohater nie może wyjść poza własne widzenie, nie może wyjść poza siebie. Innymi słowy jest uwięziony w sobie. Czego potrzeba mu do wyzwolenia? Odpowiedź jest jasna i pojawia się już na początku tych rozmyślań. Dlatego właśnie film ten opowiada nie tyle może o niespełnionej miłości w zwykłym rozumieniu. Opowiada raczej o miłości szalonej, pokracznej, ułomnej, potwornej. Opowiada o nieobecności miłości. Bo wiemy przecież już od Michela Foucault, że "szaleństwo jest nieobecnością dzieła".
  9. Mają Panowie całkowitą rację. Te słowa, których nie godzi się przytaczać: aż dziw bierze, że to napisałem. Nie potafię wyrazić jak mi jest teraz wstyd i głupio. Panie smerfie, chylę czoła przed Pańskim ostrym jak szpicruta intelektem analityka. Liczę na dalsze równie inteligentne i konstruktywne komentarze pod moimi wierszami. Zazdroszczę Panu tego warsztatu. Swoją drogą, niech mi Pan powie: jak Pan to robi? Panie Władziu, chylę czoła przed Pana manierami. W kawiarence z napisem poezja takich słów nie godzi się używać z całą pewnością. Już wyraziłem zresztą moją skruchę. I te dzieci. Szkoda gadać. No nie pomyślałem o dzieciach. Nic nie usprawiedliwia mojego braku odpowiedzialności. Panie Władziu, pozwolę sobie jednak na małą uwagę skruszonego grafomana: "drukować" się pisze przez "u" a nie przez "ó", jak to Pan to pewnie przez pomyłkę napisał. Panowie dziękuję Wam. Jestem Wam szczerze zobowiązany. Może dzięki Waszym uwagom czegoś się w końcu nauczę. A trzeba przyznać, w porównaniu z Wami mało umiem. Ba, w porównaniu Wami ja nie umiem nic. Dzięki Wam chyba sięgnę wreszcie po rozum do głowy. Jestem pod wrażeniem i jeszcze raz szczerze dziękuję. Pani Mirosławo, dziękuję za poczytanie i uwagi. Pozdrawiam. Michał
  10. wcale cię nie kocham Pralinko jedynie snuję dla ciebie ten wiersz jak jedwabnik znaleziony w szafce między konserwami a butelkami po mleku a mogliśmy być parą spodni które mój sąsiad zakłada w niedzielne popołudnie biorąc za żonę swój starokawalerski płaszcz i parasol by później zasiąść przed telewizorem drapiąc się po jajach teraz nasze marzenia koczują w zapłakanych kątach nasi przyjaciele grają w ping ponga schowani za niewidzialną bramą łapiąc kolejne hausty szczęścia nasze rozmowy spoczywają szczelnie zamknięte w słoikach po dżemie i kawie bowiem stało się co się stać musiało ogromne wieże wypełnione ogniem skurczyły się do rozmiarów pieniążka który trzymam w portfelu aby zadośćuczynić temu czego nie ma i nigdy nie będzie gnąc w ręku ten papierek myślę o tobie stale i zachłannie patrząc na przepływające po Wiśle statki odmierzając czas który mi pozostał na dotarcie do domu gdy zasiądę przed telewizorem przed książką przed kartką i wreszcie po całym dniu pełnym ciebie i ogołoconym z ciebie tak jak mnie uczył mój przyjaciel pancur Mosze podrapię się po jajach najczulej jak umiem.
  11. nasze plemię oddycha innym tlenem spotykamy się pijemy herbatę soczki gawędzimy o innych plemionach na świecie przysięgamy na Boga że nic złego się nie stanie lecz ostatnio wytrącono mi z ręki tasak chciałem uprowadzić dziewczynę z innego plemienia o czarnych włosach brązowych oczach pełną śniegu chciałem ją przywieźć do swojego domu i nakarmić ale Wawrzyniec mój przyjaciel odradził mi nie trać czasu na tę dziwkę mówił chodź z nami nie jedź do niej na wieś kiedy my zdobywamy świat w naszej wiosce znajdziesz taką która podaruje ci korale kiedyś wymknę się z wioski potajemnie pojadę do niej pociągiem wcześnie rano nikt nie zobaczy jak opuszczam wioskę i wiem że kiedy to postanowię i uczynię to z mojej ręki wytrącony zostanie tasak moje plemię jest czujne i nigdy nie śpi brodzi w błocie i śniegu po kolana jest z krwi i powietrza moje plemię jest we mnie i będę o tym wiedział kiedy kolejny raz sięgnę ręką po tasak
  12. słońce mi wydarło ptaka ptak wyleciał o zmierzchu została klatka z kurzej skóry mała rynna jesiennego deszczu widziałem plemię nowej jutrzni lecz skryło się w dzbanuszku mroku a we mnie rośnie młoda jabłoń gawron i jaszczur tkwią jak krew w mym boku są tacy ludzie których nie rozumiem i ludzikowie co milczą na odpuście wyrwij mi Boże to poranne jagnię abym mógł skryć się w nocy białej chuście a kiedy nic już ze mnie nie zostanie i skrzyć się będzie lodowa powłoka daj Boże chleb masło i włócznię abym na nieszpory poszedł winnym krzewem jak snu lekkiego cierpliwa madonna
  13. niech pan usunie swój komentarz to niewiele się zmieni
  14. strząsałem z siebie dużo sierści jestem na nią uczulony i to bolało wszystkie żarówki poszły spać jedna jest nawet w niebie martwa nie mogłem zasnąć przez serce albo mi się wydawało że mam atak a to tylko na najcieńszej wiatru gamie nie usłyszałem nic więcej prócz głosu mówił podążaj za drogowskazem stoi wśród drzew na opuszczonej drodze wyszedłem a tam ludzi pełno jak w barze dusiłem się tańczyłem nie dotykałem choć byłem na stoliku stało jedno opuszczone piwo pomyślałem że trzeba z nim pogadać dookoła mnie szły wolne piosenki i przytulone pary myślałem że kocham albo mi się wydawało dzisiaj w nocy oswojone świerszcze będą grać w kominie
  15. aleś ty błyskotliwy chłopie, po prostu mistrz ciętej riposty
  16. były takie czasy kiedy nie rozumiałem zbyt wiele potem przyszły inne czasy nie rozumiałem za wiele przyszły jeszcze inne i niewiele rozumiałem teraz jest czas kiedy niewiele rozumiem to można nazwać tajemnicą ale to się wymyka równie dobrze szczęściem ale ono jest zbyt łagodne na bezwłosej piersi można oprzeć pięść tylko pod warunkiem że pięść się otworzy aż nadejdzie taka cisza która mnie uwolni zrozumiałem to dając jej swoje klucze tylko dlatego że jej nie kochałem i chciałem z daleka bo dzisiaj jest spełnienie i w śniegu trzy otwory i siedem ran z których tylko jedna jest moja zrozumiałem patrząc w ranę która się otworzy tak właśnie widzę bo oczy nie widzą nie umieją do ciebie powiedziałem lustro: ubóstwiaj mnie
  17. kawa mi nie smakowała szachy były zbyt gorzkie schizoidalne łyse typy z papierosem w zębach denerwujący się że dym im wchodzi między zęby na rudą jędzę czekającą na przypływ zerkającą co chwilę na telefon komórkowy bo wielbiciele nie śpią nigdy tamten największy łysy wielbiciel co mógłby być żołnierzem śpi w ciemnym mieszkaniu pod ubraniami pod sztalugami młody początkujący artysta jeszcze dzieciak też ma nadzieję tak siedzą te zjawy w brudnej knajpie w odrapanych ścianach piją kolejne piwa czekają na jej sygnał do odjazdu potem wsiadają do tramwaju i dobrze wiedzą że rano znowu tam przyjdą i ta ruda jędza będzie na nich czekać ale ja cały czas siedziałem na przeciągu a ona przy kaloryferze i jej było ciepło a mnie było zimno i do tego przegrywałem w szachy więc powiedziałem jej wstając z krzesła biorąc kurtkę patrząc w nią wypierdalam stąd bo mi zimno a ja nie lubię zimna i poszedłem sobie w jeszcze bardziej cholerny mróz w śliczną noc
  18. w tej materii nie narzekam panie szanowny
  19. panie starszy, punkt widzenia zależy od punktu siedzenia:)
  20. no bo co o wierszu w którym pada słowo "dupa" może powiedzieć zdzisław dyrman?
  21. tak mocno siedziałem na dupie w ciemnym kącie i tak bardzo nie wiedziałem co mam zrobić potrzebni mi byli Bóg nóż i kochanka lecz nie miałem siły by ich przywołać z czasem dawne zjawy staną się oswojone z czasem bogowie staną się milsi z czasem lepiej smakuje herbata i obiad z czasem mogę pokochać nawet psy na razie widać niebieskie rozdarte oczy na razie zasłona jest widzialna aż nadto na razie wszystko przesłania dym miłość własna i odbite na zdjęciu kruki aż w gardle urodzi się krzyk z tego krzyku wyrośnie maleńkie ziarno małe niebieskie ziarenko będę je podlewał deszcz będzie na mnie padał do pracy chodzić będę po pracy w domu dreszcze i wielka radość aż w końcu gruchnie wieść
  22. pana komentarz to jest kupa
  23. trzech steranych życiem chłopów i jeden pedał nie rozmieniam na drobne lecz ogarniam całość całe trzy godziny jechałem by wypić kawę zjeść ciastko a przecież to jest tylko całość czyli twoje usta wiele jest świrów na tym świecie i wiele zimna tego i tego zaznałem gdy wypiłem kawę zjadłem ciastko i tamte zimne bunkry pamięci też na chwilę otworzyły się by potem cichnąć dogasać a kiedy spałem w tamtym lodowatym miejscu myślałem o tym jak daleko jesteś i jak już zawsze będziesz daleko i że cię już nie ogarnę jak ogarniam całość i że trzeba zjeść jabłuszko przed snem a kiedy się obudziłem to na mnie powiało i pomyślałem sobie o świrach i zimnych miejscach w tobie i na chwilę przejaśniło się po chropowatej nocy a dym był zamyśleniem i rozmową na parę minut przed odjazdem
  24. a znasz może taki wyraz: analfabetyzm wtórny? Radzę się z nim zapoznać zanim coś zaczniesz czytać.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...