Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Squat XIV


asher

Rekomendowane odpowiedzi

*


Harowałem jak wół, by być dla ludzi przykladem człowieka zmotywowanego. Wspólnik co tydzień drukował słupki, pokazując kto ile dokonał. Moje graficzne erekcje zawsze były największe. Wydawało mi się, że wrota do bogactwa i dobrobytu są tuż tuż, aż pewnego dnia zadzwoniła księgowa z zapytaniem dlaczego tyle faktur mamy nie popłaconych. Serce podeszło mi do gardła. Wskoczyłem w taksówkę i pognałem do niej, żeby sprawdzić co jest grane. Tam w oparach tytoniowego dymu, bo paliliśmy oboje na potęgę, wyszo na jaw, że mam w plecy jakieś 40 tysięcy. Dopadłem wspólnika Grzesia w afrykańskiej knajpce za rogiem. Zadowolony z siebie kończył pstrąga w migdałach, popijając whisky. Zrobił wielkie oczy i udawał ,że nie wie o co chodzi. Niemal w tej samej chwili barman zapytał czy zapłacę jego rachunek za bieżący tydzień.
- Ile? – spytałem
- Jakieś 1200 – odrzekł ze zmartwioną miną.
- Nie.
Odwróciłem się na pięcie i pobiegłem do banku. Odebrałem Grzesiowi pełnomocnictwa, wypłaciłem wszystkie pieniądze i zaniosłem do naszego głównego kontrahenta – Gazety Wyborczej. Okazały się być kroplą w morzu, ale przynajmniej zaprezentowałem dobrą wolę, zyskując więcej czasu na opanowanie sytuacji. Nagle uświadomiłem sobie grozę mojego położenia i przyczyny, które za tym stały. Kiedy zawieraliśmy przyjacielską umowę, nie wziąłem pod uwagę faktu, że Grześ już kiedyś zbankrutował, ale pozrywał komornicze banderole i wyniósł cały sprzęt z zajętego biura. Tłumaczył się, że załatwił go inny wspólnik, robiąc z niego ofiarę oszustwa. Szybko wyszło na jaw, że jego styl życia i uzależnienie od alkoholu są w stanie położyć każdy biznes. Ile to razy Matuś nabijał się z naszych metod. Pytał na przykład po co kupować bilet na pierwszą klasę, skoro cała drogę pije się w Warsie albo w jakim celu bierzemy na delegację do Warszawy 2000 złotych. Oprócz tych widomych znaków, zdarzyło się coś, co od razu powinno mnie ustawić do pionu. W dniu wypłat Grześ dramatycznym glosem oświadczył, że przegrał w kasynie i zadłużył się u mafii. Musi jeszcze dziś oddać 4 tysiące albo połamią mu nogi. Uległem, zostając sam na sam z pracownikami, którzy musieli odejść z kwitkiem. Straciłem ich wtedy, mimo że stopniowo zapłaciłem każdemu, i zostałem zmuszony budować zespół od nowa. Oczywiście pogoniłem Grzesia, ale było już za późno na ratunek. Walczyłem jeszcze przez trzy lata, zadłużając się jeszcze bardziej w Skarbówce i ZUS-ie, jeździłem do Norwegii, by ciężko zarobioną kasę wpompowywać w studnię bez dna. I w końcu upadłem na pysk.
Dziś widzę całą jaskrawość popełnionych błędów. Minęło osiem miesięcy odkąd potknąłem się o własną głupotę i odzyskałem rozum.
Październik w Londynie jest bardzo uprzejmy. Mało pada, jest ciepło, wciąż kwitną kwiaty. Klienci zaczęli mnie polecać znajomym i rodzinie. Mam roboty po uszy, a kasę grzecznie zanoszę do banku. Zostawiam sobie drobne na jedzenie, papierosy i piwo.
Coraz częściej zerkam na ogłoszenia motoryzacyjne w polskich gazetach. Waham się między Vectrą, Passatem i Volvo. Aha, no i mam oko na „japończyki”. Strasznie ich tu dużo, nawet bardzo stare roczniki – to może oznaczać, że warto w nie inwestować. Obejrzałem nawet ostatnio z Rickiem 10-letnią Toyotę, ale szybko odkrył, że niedługo zacznie się sypać. Postanowiłem się nie napalać i nie popełnić jakiegoś głupstwa. Przecież chcę tym autem skoczyć na święta do Polski.
Zapomniałem o najważniejszym. Za tydzień przyjeżdża do mnie Aneta. Wszystko się jej tam sypie. Niebawem straci pracę w hotelowej recepcji, a Mydlarnia nie przynosi spodziewanych zysków. Czyli same dołujące rzeczy. Nawet na odległość Polska sprawia mi ból. Strasznie się cieszę, że wreszcie zobaczę Anetę. Ile to już miesięcy? Chyba z pięć, a jakby to była cała wieczność.
Jadę odwiedzić Jarka i Justynę w nowym lokum na Ruislip. To kawał drogi na północ. Autobus grzęźnie w korkach, rozwrzeszczane murzyńskie bachory licytują się ilością produkowanych decybeli, w czym wydatnie pomagają im telefony komórkowe. Puszczają z nich kiepskie kawałki w tandetnym konkursie, który zagra głośniej. Staram się skupić na widoku za oknem. Wszystkie londyńskie ulice zdają się wyglądać tak samo. Niska zabudowa, sklepiki, agencje nieruchomości, fryzjerzy, arabskie„chickeny”, knajpki tandoori... A jednak żadna z tych ulic nie jest taka sama. To przedziwne, niewytłumaczalne zjawisko.
Nagle okazuje się, że grupka czarnych dzieci nie tworzy jednolitej grupy. Dwóch podrostków wyraźnie dogaduje dwóm dziewczynkom w chustach.
- Ty pier... somalijski beneficie! – udaje mi się zrozumieć ostatnie zdanie.
Wtedy nieduża w sumie dziewczynka podrywa się z siedzenia, wiesza na poręczy i z całej siły wali chłopaka podeszwami grubych Martensów. Zaczyna się regularna zadyma. Kierowca reaguje natychmiast. Zatrzymuje autobus i każde wszystkim wyjść. Dzieciaki tłuką się zawzięcie aż do drzwi. Bojowe Somalijki w niczym nie ustępują silniejszym chłopakom - zapewne urodzonym już Londynie.
Wsiadam do następnego autobusu i jadę dalej. W Northolt ze zdziwieniem widzę, że przystanek nazywa się Polish War Memorial. Pięknie ukwiecony pomnik polskich lotników! Szybko kojarzę. Przecież to Northolt. Tu mieści się baza RAF-u. Gdzieś w sercu czuję dumę, mam nawet idiotyczną ochotę, by zasalutować.
Ruislip, jak się okazuje, mieści się tuż za wojskowym lotniskiem. Jarek już czeka na przystanku z obowiązkową reklamówką w ręce. Kiedy się witamy, dostrzegam, że ma podbite oko.
- Baba cię leje? – próbuję żartować.
- Jasne! – krzywi się – Dostałem w ryj z powodów patriotycznych. Siedziałem sobie w pubie, rozmawiając z barmanką o naszych lotnikach, których w czasie wojny było tu pełno. Jeden z nich nawet romansował z jej matką. Gadamy, gadamy, tłumaczę, że nasi uratowali Londyn przed Hitlerem, aż tu nagle jakiś pijany Angol zaczyna mi przygadywać, że bredzę, bo Polacy głównie za robotą przyjechali. Tłumaczę gnojowi, że jestem magistrem historii i wiem co mówię, ale próżna gadka. Daliśmy sobie po razie i nas rozdzielili.
- Kup dziadowi „Sprawę honoru”. Wyszła także po angielsku.
- Nie jestem pewien, czy umie czytać...
Z rechotem znikamy w przytulnej uliczce. Jarek częstuje mnie Fostersem.
- Jeju, czemu kupujesz tego australijskiego sikacza? – pytam z niesmakiem.
- Bo ma 4 procent. Nie chcę się upijać. Chcę czuć smak piwa. Justyna się uwzięła i ciągle mam o to awantury.
- No cóż, związki z kobietami poważnie komplikują nasze kawalerskie sprawy – przyznaję i pstrykamy puszkami – Okolica wygląda na spokojną.
- Bo jest! – mówi z dumą Jarek – Sami Angole. Cicho, czysto, spokojnie. Tylko te wojskowe samoloty...
- W całym Londynie niebo huczy. Nie ma od tego ucieczki.
- No wiem. Justynka zaprasza na rosół i mielone z kapustą.
W żołądku natychmiast robi mi się ciepło. Sto lat nie jadłem polskiego, domowego obiadu. Ciągle w biegu, żywię się publiczną karmą dla emigrantów – kurczakami z frytkami, hamburgerami i pizzą. Czasami po wypłacie potrafię zaszaleć i zjeść hinduską cormę, tortillę albo kebab.
Dochodzimy do furtki miłego domku z ogrodem. Jarek przystaje i patrzy na mnie z powagą.
- Poza tym jesteśmy z Justynką w ciąży...

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

zawsze twierdziłem, że takie pisanie jest najlepsze, nie znam cię, nie mogę ocenic jak bardzo sytuacje, które opisujesz są prawdziwe, ale sądze, że bardzo dużo wiesz, na temat swoich bohaterów. Pewnie czerpiesz mocno ze swojego życia, i ja takie pisanie uwielbiam , szanuję...

jedna sprawa, squat kojarzy mi sie raczej z ludzmi ( z opoiwesci kumpli, którzy wrócili z tego bagna), którzy koczują gdzieś w pustostanach, melinach , pracują byle gdzie i to ludzie z wyzszym wylształceniem...a twój bohater jest biurowym szczurem, jest ułożony - po swojemu oczywiście...jakoś mi się to miesza...

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Piotr, co Ty piszesz? W którymś z odcinków wyjaśniałem, że na squatach mieszkają dyrektorzy, biznesmenim, dziennikarze itp. Przynajmniej na tych, w których ja bywałem. Podobno w północnym Londynie jest inaczej, ale na moim południowym zachodzie jest jak pisałem. Mieszam fikcję i rzeczywistość. Myślę, że tak jest ciekawiej. Dzięki za wgląd.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

I skończmy już z tą złą propagandą. Nie udało się, znaczy byli źle przygotowani do tej eskapady. Znam tu setki Polaków, którzy sobie świetnie radzą. Właśnie wystartowałem jako manager angielskiego pubu, którego szef zakochał się w Polce i myśli o nas głównie dobrze.
Robię polską dyskotekę jako DJack, pokazy filmów i wypożyczam ksiązki. Do tego wydaję lokalną gazetę - Mrówkę. Jestem z Polakami na codzień. Są w świetnej formie, zarabiają po 1000 złotych dziennie! Niektórzy mniej...

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

no niestety nie podyskutujemy sobie, bo nigdy tam nie byłem, słyszałem tylko z opowieści, ludzi, którzy wracają na stałe do polski, lub przyjechali do polski na wakacje heheh,

1000 złoty dziennie? wow to nieźle...

"mieszam fikcję i rzeczywistość tak jestciekawej..." - ja powiem tak : tak się po prostu robi...

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Nie ściemniam. Odpuściłem budowlankę, bo moi lejbrzy chcieli za dużo. Przez jakiś czas zarabiali po 150 funtów dziennie i kieszeń klientów przestała to wytrzymywać. Jest nas tu w bród, dużo więcej niż wróciło z nosem na kwintę :) pozdrawiam

PS. Teraz mam hurra frajdę. Wydaję lokalną gazetkę, robię w pubie imprezy dla Polaków - szef się bujnął w Polce - i tu go mam. Mamy pierwsi w Londku Tyskie Lane itd. Łeb 3ba mieć i podstawy języka. Wtedy przeżyjesz, a nawet po roku kupisz auto czy chatę w Polsce...

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Technikalia:
Moj graficzne – moje
że wrota do bogactwa i dobrobytu jest tuż tuż, - są tuż tuż
Zrobił wielkie oczy i udawał ,że nie wiem o co chodzi. – nie wie
[u]Okazały[/u] się być kroplą w morzu, ale przynajmniej [u]okazałem[/u] dobrą wolę, – to powtórzenie nie robi dobrze zdaniu ;)
zyskując więcej czasu na opanowanie sytuacji. Nagle uświadomiłem sobie grozę sytuacji – znowu powtórzenie
Coraz częsciej zerkam - częściej
Wszystko jej tam się sypie – przestawiłbym szyk – wszystko jej się tam sypie

publiczna karmą dla emigrantów – to jest dobre, niezły passus się udał.

Asher – wielu ludzi na pewno morze Ci pozazdrościć, bo piszesz o emigracji z perspektywy człowieka, który sobie radzi, w dodatku robisz to w dość ciekawy sposób. Nie psioczysz jaki to świat jest zły i niesprawiedliwy (to przecież ludzie powtarzają na każdym kroku). Wydobywasz z codzienności pierwiastek niepowtarzalnego. Dlatego kolejne squaty czytał z zaciekawieniem. respect!!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Pewnie wszyscy sądzicie, że ja, na tym swoim Zadupiu jedynie podziwiam piękne widoki i słucham wycia wilków. Tak, niestety nie jest. Mam cholernie mało czasu, ale kiedy zobaczyłem „Squata”, nie mogłem odpuścić. Czytało się, jak zawsze, z wielką przyjemnością. Doszukałem się jednak kilku błędów, oraz sformułowań, które mi się niezbyt spodobały. A oto i one.
Moj graficzne erekcje > moje
wspólnika Grzesia > Grzesia należałoby chyba wcisnąć pomiędzy jakieś znaki?
zostając sam na sam z pracownikami, którzy musieli odejść z kwitkiem. > to zostali z tobą, czy musieli odejść? A może kwitek była zamiast kasy? Trza cóś z tym zrobić...
stopniowo zapłaciłem każdemu > trochę mi to zgrzyta. Zarówno określenie „stopniowo”, jak i każdemu”. Może powoli zapłaciłem (spłaciłem) wszystkim (wszystkich)?
w Skarbówce > albo w Urzędzie Skarbowym, albo w skarbówce
by ciężko zarobioną kasę wpompowywać w studnię bez dna > dodałbym: w studnię
Dziś widzę całą jaskrawość popełnionych błędów > w powiedzeniu „widzi się z całą jaskrawością”, a więc z całą jaskrawością ujrzałeś wagę popełnionych błędów, czy jakoś tak...
znikamy w przytulnej uliczce.> to znaczy jakiej? Może zacisznej?
pstrykamy puszkami – Okolica wygląda na spokojną. > pstrykamy puszkami[]. – Okolica wygląda na spokojną.

Mam nadzieję, Jacku, że skończyłeś już z FLIZUSOSTWEM i działaniami pokrewnymi, co pozwoli rozwinąć ci skrzydła i oddać się literaturze.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Fajnie, że zajrzałeś, Lechu. Pisane w pośpiechu, więc i błędy się wkradły. Wiesz, siedzisz sobie i myślisz jak zbudować zdanie, a tu jeb... telefon i musisz gadać po angielsku. I od razu burza mózgu, problemy, przenikanie języków, błędy. Po prosu koszmar. Wyczytałem gdzieś ostatnio, że im lepszy jest czyjś angielski, tym gorszy staje się polski. Dlatego samo się zaprłem i dużo czytam i dużo piszę, choćby to były największe bzdury. Ale dość już osobistych wycieczek. Poustawiałem rodzinę, przyjaciół i po trosze siebie, więc chyba naprawdę mam więcej czasu na rozwój osobisty. Aha, przygotowujemy powoli z bezetem Szorty 2. Tak dla jaj. W Bieszczadach wyją wilki, w Londku huczą samoloty. Czy to taka wielka różnica? Ważne co my wtedy robimy :)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...