Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Wciąż ten sam głos:
- Ziemniaki!
Za chwilę:
- Cebula! Ziemniaki!. Cebula! Cebulaaaaa!
Ciągle w drodze. Kilkanaście kilometrów każdego dnia.
Oparty o parapet – świeżo upieczony magister. Ciągle ten sam. Entuzjazm po nocy jakoś nie wraca.
Ważne, że człowiekowi pozostają chociaż wspomnienia. Niezatarte obrazki, które w chwilach zwątpienia nadają życiu sens, a ludzie, którzy weszli kiedyś na naszą drogę niestrudzenie maszerują ścieżkami pamięci…

***
Ada
Miłość zostawiła za oceanem. Nie miała innego wyjścia. Nie chciała mieć.
- To rozsądne dziecko – mówili o niej jeszcze w przedszkolu.
- Niech mi ktoś pokaże rozsądnego przedszkolaka!?
Starsi jak zwykle wiedzieli najlepiej!
Rozsądek właśnie zaprowadził ją na drugi koniec świata. Tylko na chwilę. Rok czasu. Niewiele z perspektywy 25 lat.
- To inne życie, inni ludzie – opowiadała. Wszystko jest tam prostsze. Jeśli czegoś chcesz, to tam masz okazję, by to zdobyć – brzmiało jak wyjęte z bajki.
- Pieniądze – powtarzała.
Pieniądze zmieniają człowieka, jego sposób parzenia na świat.
- Czy to prawda, że wszyscy są tam wyzwoleni?
Nie zrozumiała.
- Czy nie ma tam żadnych zasad, które pozwalałyby kształtować międzyludzkie relacje? – zabrzmiało zbyt powarzenie i naukowo.
- Wszędzie są jakieś zasady – sprostowała i opowiedziała, jak odwiedzała matkę i ojczyma, ojca i macochę, brata i przyrodniego brata, siostrę i tę przyrodnią siostrę i jej byłego męża i nieślubne dziecko…. swojego amerykańskiego chłopaka.
- On jest inny – opowiadała o chłopaku. – Beztroski, lekkoduch…
- Nie przeszkadza ci to?
Dlaczego miałoby jej to przeszkadzać, skoro właściwie to jej imponowało.
Zawsze chciała zdobyć się na chwilę niekontrolowanego szaleństwa.
- Mam ochotę rzucić to wszystko: studia, ćwiczenia, schematy i konwenanse. Chce na zawsze wyłączyć komputer, kupić bilet i pojechać, pojechać na zawsze do Afryki!
- Zgłupiałaś – skomentowała siostra.
- Dusze się. Chcę wyjechać, chcę poznać nowych ludzi, nowe kraje, nowe życie…
- Usiądź, poczekaj, aż ci przejdzie – poradził dużo starszy brat. - Zawsze pomaga.
Pomogło i tym razem.
Kiedyś zdobyła się na to, by wydrukować nawet ceny biletów.
Kiedy fala entuzjazmu opadała i tak naprawdę nie chciała już uciekać, czy też nie miała na to wystarczająco dużo siły, pocieszała się:
- Kiedy zostanę sama na świecie i nikomu nie będę tu potrzebna, to pojadę, pojadę na misje.
Studia skończyć musiała:
- Gratuluje, pani magister. Jak będzie Pani świętować ten dzień?
Jeszcze tego samego popołudnia pojechała ze znajomymi w góry. To nie była spontaniczna decyzja. Wyjazd planowali od dwóch miesięcy.
Moment był dobry. Przełomowy.
Wielka miłość rozlazła się po kościach… i w samą porę, bo szybko przyszedł czas na międzynarodową karierę.
Poranna kawka przy telenoweli… O tym marzyła jeszcze w czasie studiów.
- Mam czas na telewizję – ekscytowała się. - Chodzę do pracy – uśmiechnęła się. - Odżywiam się regularnie i prawie zdrowo … – dodała zaskoczona. Mam plany na najbliższe cztery weekendy – przypomniała. - Przeszła mi chęć ucieczki w nieznane – zastanowiła się.
Jeszcze tego samego wieczoru przeglądała ceny biletów do Pekinu i Meksyku.

***

Mateo
Postawny reprezentant klasy. Nieufny w stosunku do najbliższych. Chętnie zawierający nowe znajomości. Ambitny. Rozchwytywany. Kolekcjoner studniówek.
- To już dziewiąta w mojej karierze – chwalił się i rywalizował z Bartnikiem, który mimo tego, że był starszy o dwa lata, miał za sobą dopiero sześć studniówek.
Zmienne nastroje charakteryzowały jego jestestwo:
- Nic się nie stało – odburknął.
Pięć minut później śmiał się z byle czego. Wizyty u psychologa nie brał nawet pod uwagę.
- Dorastanie – usprawiedliwiała go mama.
Sam nie wiedział, skąd brały się jego humorki. Nienawidził ich. On - facet, nie mógł sobie na nie pozwalać, a jednak pozwalał.
Terapią była szkoła karate, częste wyjazdy i nauka angielskiego.
- Angielski to moja przyszłość - powtarzał.
Na studia dostał się jeszcze zanim zdał maturę.
- Ironią losu będzie, jak go obleją na maturze – martwiła się jego rodzina, która w głębi duszy była już na wpół dumna z osiągnięć swojego reprezentanta.
Taka szkoła, taka specyfika. Egzamin składał się z wielu części. Konkurencja była spora, a jednak miesiąc później jechał już spakowany… do Szczytna.
- Do wszystkiego można się w życiu przyzwyczaić – mówił, kiedy zaczynał podejrzewać, że życie policjanta nie zawsze będzie mu odpowiadało.
Nowe kontakty i nowi ludzie – to, co w życiu lubił najbardziej. Po paru tygodniach przywykł. Życie spowszechniało, a czasu nie mógł już znaleźć nawet na dodatkowe wieczory z angielskim.
Wrócił jako podkomisarz… Kupił nowe meble do starego pokoju. Odnowił kontakty ze znajomymi. Cztery lata zmieniają ludzi i nawet wtedy, kiedy widuje się ich raz na jakiś czas, można się od nich odzwyczaić. Chyba jednak nie można ich zapomnieć?
Wytrzymał kolejny miesiąc:
- Chcę się przenieść do większego miasta.
- Cenimy ambitnych pracowników. Trzeba jednak poczekać…
Czekanie trwało rok a może więcej.
Pierwsze poważne zadanie. Kradzież maszyny…. Do pisania. Z muzeum.
Komu potrzebna maszyna? Teraz lepiej ukraść komputer. Formalności trwały dłużej, niż przypuszczał.
Sąsiedzi cenili sobie jego obecność, często nadużywali jego nazwiska.
- Panie władzo, ja mieszkam tu, zaraz za rogiem, koło podkomisarza Zuryska. Śpieszyłem się do domu na kolację. Żona już za mną wydzwania. Ona ma gadane, aż strach pomyśleć.
- Zuryska?!
Urlop spędzał na boisku do siatkówki plażowej, 200 metrów od domu. Kochał ten sport. Jak każdy inny zresztą.

***

Jarek
Mało brakowało, a technikum nie skończyłby w ogóle.
- Fuksem chłopie, fuksem. Nie powiem, że się nie zlitowała, przecież przez pięć lat widziała, że ja tego niemieckiego ni w ząb nie kumam, a tu nagle… tekścik elegancko przetłumaczony i pytania elegancko zadane – relacjonował z niedowierzaniem.
Koledzy pomogli. Gdyby jednak nie wykuł tych dwudziestu czytanek na pamięć, nic by z tego nie wyszło.
- Ich will ein Informatiker sein (Chcę być informatykiem) ... – powtarzał po drodze. Sam nie wiedział, czy dobrze, ale tak miał przecież napisane.
Informatykiem nie chciał być ani przez sekundę, skoro jednak tak mu napisali, nie miał innego wyjścia.
Na studia nie miał wystarczającej ilości pieniędzy. Rodzina nie mogła mu pomóc. Pomógł sobie sam.
- Własna działalność gospodarcza – opowiadał, kiedy zdecydował się przełamać milczenie.
Mały sklepik w małym mieście, w niewielkim miejscu na ziemi okazał się dobrym wyborem. Ciągle tylko brakowało czasu na studiowanie. Na uczelni, którą opłacał w ratach, przebywał wirtualnie. Egzaminy zdawał skutecznie, tj. do skutku.
- Oczywiście nie ma żadnego problemu. Z przyjemnością pomogę. To gdzie Pani profesor przewieźć te książki? … Na raz się nie da? Nie szkodzi, może być na dwa razy.
Marzenia miał raczej sprecyzowane i nieegoistycznie. Przede wszystkim chciał wynagrodzić matce brak ojca, brak faceta w domu. Ojciec odszedł parę lat temu. Na zawsze. Kochał matkę. Kochał syna. Zabrała go wieczność. Mama ani razu nie wyjechała już potem na wakacje, nigdy już nie wzięła urlopu i nie wyszła z domu na dłużej niż na parę rodzin. Była nadopiekuńcza w stosunku do syna. Bała się, że i jego może jeszcze stracić. Na zawsze.
Jerek chciał, by była szczęśliwa, by nie zamykała się w czterech ścianach.
Kiedy sklep zaczął zarabiać na siebie i sam nie miał już wystarczająco dużo czasu, by bawić się w zaopatrzeniowca, handlowca i księgowego, zatrudnił w nim mamę. Zmieniła pracę z radością. Rodzinny interes przynosił korzyści.
Kiedy w tym samym miasteczku, po drugiej stronie ulicy, pojawiła się konkurencja, co gorsza rodzinna konkurencja, Jarek podjął drastyczną decyzję:
- Likwidujemy.
- Co teraz z nami będzie? – martwiła się mama, która nie miała już dokąd wracać.
- Lepiej będzie, mamo. Lepiej.
Uwierzył we własne zdolności i możliwości, z których należało tylko skorzystać.
- Stał się taki pewny siebie – szeptały koleżanki, które chodziły do tej samej podstawówki i wtedy nawet nie raczyły na niego spoglądać. Nagle przypomniały sobie, że istnieje. Kiedyś nie chciały chodzić z nim na szkolną dyskotekę, teraz często odwiedzały go w sklepie i przybiegały, kiedy kosił w ogrodzie.
- Małomiasteczkowy macho – komentowali uszczypliwie zazdrośni koledzy.
- Biusisnessmean – dorzucali, łamiąc sobie język, inni.
On martwił się, jak związać koniec z końcem. Wiązał, a korzystali na tym inni.
- Taki fajny, szykowny syneczek – chwaliły starsze sąsiadki. – Taki obrotny.
Kiedy wyprowadzał samochód na podwórko i zabierał się za jego czyszczenie, mama spoglądała z balkonu:
- A dokąd to syneczku?
- A jadę sobie…
- Na kolację wrócisz?
- Nie mamo…, nie czekaj na mnie z kolacją – wydusił z siebie, choć przyszło mu to ciężko.
Zrozumiała. Był młody i należało mu się coś od życia.
- To dobry chłopiec – robiła mu skuteczną reklamę.
Marlena przypadła mamie do gustu już podczas pierwszego spotkania. Na ślub zdecydowali się dosyć szybko. Czas na kolejny rodzinny interes też się znalazł. Firma przewozowa była jeszcze lepszym rozwiązaniem.
- Życie nie rozpieszcza nikogo. Musimy dbać o to sami – żartował.

***
- Życie nie rozpieszcza nikogo. Musimy dbać o to sami – powtórzył i z mocnym postanowieniem znalezienia swojego miejsca na tej ziemi, zabrał się za wciąganie skarpetek.

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

        Wiedziałem. I oby taka dalej była. W wieku nastoletnim różnie "niespodzianki" mogą się trafić. Niektórzy przechodzą w miarę bezboleśnie tak jak ja, ale zdarza się prawdziwa droga przez mękę.      Czyli tak zwane jeziora.
    • Jej oliwkowo zielone, lekko zmrużone, za zasłoną krótkich acz grubych rzęs, oczęta.  Wpatrywały się we mnie  z cichym uwielbieniem. Szybko doskoczyła, jeszcze nie ostygłym po niedawnym spełnieniu ciałem  ku mojej piersi. I złożyła na moich  zamkniętych na głucho ustach, pocałunek  zbyt lubieżnie gorący bym mógł nadal  ignorować z wyższością samca alfa  jej próby zwrócenia na siebie uwagi. Wczepiłem palce w jej ciemne pukle, dziś wyjątkowo pofalowane. Może to sen tak spokojny. Dziecięcy wręcz. Rozrzucił je na świeżej pościeli. A potem żar zespolonych ciał  nadał im tego nęcącego blasku  i kształtu morskiej fali.     Mając ją w ramionach  czasami zapominałem o całym świecie. Żyłem w jej blasku i cieniu. Dla jej głosu i ciepła słów miłosnych. Dla jej oczu. Wzroku anioła. Ona mną władała. Choć nie chciała tego. Chciała być. Leczyć mnie. Rekonstruować moją duszę. Z każdym dotykiem i pocałunkiem,  odrastało mi serce. Kiedyś wyjedzone przez mrok. Otoczyła je opieką i troską.     Nie musiałem mówić. Nasze myśli zawsze były jednością. Czasami śmiała się, że mnie usidliła magią. Zaklęcia z jej ksiąg,  pozwoliły mnie przywołać i ujarzmić. Czy kiedykolwiek chciałem od niej odejść? Przenigdy. Już nie migruję wśród leśnych mokradeł  i zapomnianych nawet przez szeptuchy bagiennych borów. Mroźny księżyc ma jednak potężny zew. Tej klątwy nie zakończy nawet moja śmierć. Więc przemieniam się w jej ramionach. Samotny wilk, który dzięki ludzkiej czarownicy, jest choć trochę zrozumiany. Poddany nie ocenie a wysłuchaniu.      Lecz pamiętam i te noc czerwcową przed laty. Gdy świeżo porzucony na skraju polany. Wyłem aż do utraty głosu. Padłem w wystające ponad ściółkę, korzenie prastarego dębu. Moje żale obudziły go ze snu. Schwycił mnie w swe starcze konary i umościł wygodnie na listowiu gałęzistych dłoni. Zapytał kim jestem. Samotnym wilkiem odpowiedziałem. Drzewa myślą i odpowiadają dość długo. Wreszcie odparł z wielką rozwagą. Nie wyglądasz na wilka. Bo kiedyś byłem człowiekiem, lecz pobratymcy z wioski  nałożyli na mnie klątwę. Wypędzili mnie z granicy siół. Stałem się bestią. Znasz ludzi? To podły gatunek.     Dąb zasępił się lub nawet przysnął myśląc nad odpowiedzią. Wreszcie odrzekł z powagą. Nic nie wiadomo mi o gatunku ludzi.  Młody to zapewne szczep lub plemię. Znam dobrze ptaki co zamieszkują przestworza i korony moich pobratymców. Znam ryby srebrzyste i prędkie co płyną w nurtach górskich i leśnych strumieni. Znam jaszczurki, pająki czy ślimaki  co wędrówkami swymi po korze. Wywołują łaskotanie i uczucie świądu. Znam łosie, jelenie czy dziki. Co chadzają w ostępy. Zniżają łeb w ukłonach  ilekroć widzą mą postać  przechadzająca się po lesie. Czasami rozmawiam z wilkami. O wolności. Lecz Ty nie wyglądasz  na szczęśliwego i wolnego.     Rzucono na mnie czar.  Klątwę, której ani czas ani pokuta nie zdejmie. Dąb znów długo myślał. Czar… klątwy… magiczne konszachty. Runy, pergaminy, konstelacje. Drzewa nie znają się na tym. My rośniemy w ciszy prastarych puszcz. W miejscach świętych,  dotkniętych jedynie stopą Pierworodnego. Naszymi braćmi są chmury i skały. Słuchamy pieśni wichru. A kołysze nas do snu  szemrząca dziko Atrubre. Pani wszystkich wód,  której źródło spłynęło z nieba przed eonami.     Ale znam kogoś kto mógłby zaradzić  na Twą niedolę dziwny wilku. Zabiorę Cię do czarownicy,  która może będzie potrafiła zdjąć klątwę. Las jest wielki i dziki. Pełen parowów i dolin. Nie zbadają go w połowie nawet  tak śmiesznie mikre łapy jak Twoje. Zresztą nieroztropnie byłoby wysyłać  Cię tam samopas. Zaniosę Cię zatem wilku. Ku dawnemu kręgu rady. Do magicznych wrót Dok Natt. Tam jest dom czarownicy. Mieszka w wysuszonym cielsku trolla. Ona będzie umiała pomóc.     I ruszył ku kniei  z moim ciałem uwięzionym  w gałęzistym uścisku. Dopiero szóstego dnia stanęliśmy u celu. Dąb wyszedł zza  ostatniego szpaleru świerków. Każdy z nich zaszumiał  w ich drzewnym języku, oddając hołd władcy lasu. Moim oczom ukazał się przepołowiony światłocieniem zmierzchającego słońca  krąg polnych głazów,  pokrywały je wyżłobione linie runicznych, elfickich zaklęć. W centrum okręgu stała budowla  prawie tak wysoka jak Dąb, Złożony z kamieni i księżycowego srebra  łuk Dok Natt.     Miejsce gdzie Pierworodny  śpiewał swym dzieciom  pieśń o powstaniu życia. Gdzie nauczył ich miłości i dobra. Bo zła wtedy w krainie nie było. Nie było elfów, ludzi ani krasnoludów. Był tylko Pierworodny, jego głos  i zrodzone ze śpiewu dusze. Ognie natchnienia. Które dały początek życiu. Dąb ułożył mnie delikatnie w kręgu. Dopiero wtedy dostrzegłem osobliwe domostwo na lewo od nas. Było to cielsko trolla. Zamienione w kamień. Naruszone eonami opadów i erozji, pełne wgłębień i pieczar, prowadzących wgłąb jego martwych trzewi. Jedno z nich prowadziło do domu czarownicy.     Dąb z zaciekawieniem  krążył wokół cielska trolla. Z pewnością kiedyś go znał. I nie myliłem się. Kelljoon Maczuga… pomiot magii  która zatruła pieśń. Zabił go przed wiekami Jannii, Bóg góry. Była to era jaką pamiętamy już tylko my, strażnicy lasu i skały górskich zboczy. W jego wnętrzu  uwiła swe gniazdo czarownica. Bywaj wilku. Obyś w świętym Dok Natt, odnalazł to czego szukasz  i zmazał klątwę swego rodu. Ludzi jak ich nazywasz. Odszedł w las a za nim udały się  dwa najwyższe świerki. A ja ruszyłem niepewnie do trollowej jaskini. By szukać ratunku. I znalazłem go w objęciach czarownicy.  
    • Witam - wiersz ciekawy Czarku -                                                                Pzdr.
    • @Berenika97   Bereniko.   dziękuję Ci za ten komentarz.   czytając go, miałem wrażenie, że ktoś otworzył okno w dusznym pokoju.   nagle powietrze zrobiło się lżejsze, a świat jakby się odrobinę uśmiechnął.   masz niezwykły dar widzenia rzeczy w ich prawdziwych barwach - nawet kiedy piszę o mroku.   Twoje słowa są jak taki mały, własny kubek ciepłej herbaty, niby  nic wielkiego, a jednak człowiek po niej wraca do siebie.     dziękuję Ci za to :)   bardzo :)    
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...