Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

- Dzień dobry dyrektorze – powiedziała wchodząc do przestronnego gabinetu, wypełnionego mgłą dymu tytoniowego.
- Momencik - odparł grubszy mężczyzna, wygodnie usadowiony w skórzanym fotelu, przed masywnym dębowym biurkiem. Ostatnie wydarzenia sprawiły, że na jego twarzy dotąd radosnej, rysował się obraz zmęczenia i rezygnacji. Brak snu odbił się na jego siłach witalnych.
- Co tym razem? Znowu jakieś ciekawe nowiny na temat naszych kontrahentów?
- To mamy jeszcze jakichś? - zażartowała, po chwili zdała sobie jednak sprawę, że to mogło nie wyjść najlepiej.
Spojrzał na nią z wymuszonym uśmiechem.
- Tak więc o co chodzi panno Sorrens?
- Przyniosłam do podpisu faktury za paliwo do sprzętu – powiedziała, kładąc papiery na biurku. Przeszła przez pokój i otworzyła mieszczące się po lewej stronie gabinetu przestronne okno. Świeże powietrze zawitało w pomieszczeniu.
- Zaraz się tym zajmę, proszę chwilę poczekać.
- Tak zaraz się tym zajmiemy – dodałem.
Pozwólcie, że się nie przedstawię. Chciałbym zachować z pewnych względów anonimowość. Ważne jest to, że pracowałem w tej firmie. I to nie byłem byle kim. Praktycznie dzieliłem biurko z dyrektorem. Mój podpis był niemalże tak samo ważny jak jego. Ja podpisywałem się na początku dokumentacji, w lewym górnym rogu, do niego należał podpis końcowy. Ta posada była dla mnie idealna. Czułem, że zostałem dla niej stworzony.
- Ale co dobre nie może trwać wiecznie. Nie wiedziałem wtedy, że mój czas się kończy.
Pozwólcie, że opowiem jak to się zaczęło. Cofnijmy się więc dwa lata - to kawał czasu, wiem.
Pamiętam to jak dziś. Sekretarka wprowadziła mnie do gabinetu dyrektora. Byłem pod wrażeniem tego pomieszczenia. Na środku znajdowało się pięknie rzeźbione biurko, które stało na wzorzystym dywanie w odcieniach brązu. W rogach wielkie, gęsto rosnące paprocie, dawały przyjemne uczucie relaksu. Zostawiła mnie tam bez słowa,
od dyrektora też nic się nie dowiedziałem. Uśmiechnął się tylko, spoglądając na mnie.
- To chyba tu będę pracował – ucieszyłem się – przy samym dyrektorze. Wyobrażacie sobie moją radość? Ale w sumie czemu się dziwić. Byłem młody, dopiero co po szlifie, pełen zapasu energii.
Zerknąłem na dyrektora, siedział zamyślony.
Czyżby mnie sprawdzał? Nie mogę dać poznać, że się denerwuję. Uspokoiłem się i postanowiłem wyjść z inicjatywą.
- Za co mam się zabrać?
Nic nie odpowiedział, tylko jak gdyby nigdy nic zaczął wypełniać jakieś dokumenty.
- Cóż za ciekawa strategia – pomyślałem – rzucony na głęboką wodę, musiałem nauczyć się pływać i to bez instruktora.
Czuję, że w tej firmie rozwinę skrzydła. Cały jednak czas nerwy mnie nie opuszczały.
Spojrzałem na szefa, który właśnie coś pisał na komputerze. Czekałem na jakieś zadanie.
Chwilę później podał mi papiery do podpisu, najpierw przekartkowując mi je przed nosem. Była to umowa odnośnie najmu hali do przechowywania maszyn. Chyba mnie polubił.
- Tak właśnie zaczęła się moja służba w tej firmie. Lubiłem porównywać moją pracę z pewnego rodzaju misją, lecz to takie moje małe odbicia od rzeczywistości.
- A co? Wy nigdy tak nie macie? Zawsze pracujecie na pełnych obrotach? Nigdy nie myślicie o relaksie? No to powiem wam, że to było w chwilach odpoczynku. Zresztą nie ważne.
Wracając do tematu – byłem dumny ze swojej pracy. Wiadomo, bywało ciężko, ale chyba wszędzie tak jest, choć nie wiem dokładnie, bo jak dotąd było to moje jedyne zajęcie. Poza tym nawet jeśli nie, to nie przeszkadzało mi to. Przyczyniła się do tego podsłuchana rozmowa z pokoju obok. Było to mniej więcej tak:
- Słuchaj to normalny wyzysk – jakaś osoba była wyraźnie oburzona – pracujemy często po dziesięć godzin.
- Żeby tylko – dodał ktoś inny
- Właśnie. A kiedy ostatni raz zapłacili nam za nadgodziny? - chwila ciszy – Nie pamiętam już nawet kiedy. To się musi zmienić.
- Przestańcie – ostro dodał niski głos – tylko narzekać potraficie. Myślicie, że gdzie indziej jest lżej? Nie sądzę, nie w tych czasach. Poza tym niektórzy nie mają nawet tego luksusu.

Dowiedziałem się, że moja praca to „luksus”. Dlatego nawet kiedy musiałem siedzieć po nocach, nie narzekałem. Miałem wygodne miękkie siedzenie, ładne biurko w ładnym biurze.
Pamiętam okres kiedy naprawdę było ostro. Pracowaliśmy bez wytchnienia. Kończyliśmy specyfikację jakiegoś sprzętu, zaczynaliśmy umowę o pracę operatora koparki, kiedy to zostało zrobione nadszedł czas na kosztorys kładzenia nawierzchni. Papier, za papierem, dokument za dokumentem. Dyrektor, ja, dyrektor, ja....i tak non stop, przeglądanie, podpisywanie. Po pewnym czasie mój wygięty kręgosłup zdrętwiał, zrobił się sztywny jak gdyby był z metalu. Tak to jest jak za dużo się pracuje. Otwierałem się co jakiś czas, by się wyprostować co nieco i zregenerować zapas sił.
Nie wiem, która to była godzina, chyba dość późno. Dyrektor zamówił pizzę, lecz nie byłem głodny. Patrzyłem jak konsumuje ją w pośpiechu, po czym znowu zabraliśmy się do pracy.
Istny horror.
Z biegiem dni moja powierzchnia pracownicza starła się trochę. Sprężyna napędzająca mnie do działania, przytrzymująca moje zapasy energii chyba trochę zardzewiała, nie wiem czy to przez to, że dyrektor oblał mnie kiedyś herbatą. Być może, ale nie wnikałem w to.
Nie dawałem nic poznać po sobie i chyba się udawało, gdyż szef nic nie zauważył. Dalej miał do mnie zaufanie i wszystkie dokumenty były przeze mnie przeglądane i zszywane mocnym podpisem, oczywiście podpis dyrektora był najważniejszy...póki co.

Właśnie to „póki co” rozwijało się później. Wdarła się w moje postępowanie ambicja, niewiarygodna ambicja. Nie wystarczała mi już pozycja drugiego podpisu. Nie to, że było źle, ale denerwowało mnie to, że on ma ostatnie zdanie. To ja chciałem grać pierwsze skrzypce, to ja chciałem zszywać wszystko ostatecznie mym dźwięcznym podpisem.

Od tego momentu sytuacja w pracy stawała się napięta. Nie wiem dlaczego, czyżby dyrektor wyczuł moje zamiary i nie miał już do mnie zaufania, co by się zgadzało, gdyż coraz mniej dokumentów przechodziło przeze mnie. Może czuł się zagrożony przez moje metalowe szczęki ambicji. Biedny człowiek, nie rozumiem jego strachu, przecież ja tylko chciałem jego stanowisko. Wiem stałem się zachłanny. W miarę czasu apetyt rośnie. Zadziwiające jak to się zmieniają priorytety.

- Tak to było. I znajdujemy się z powrotem w miejscu, w którym zacząłem swoją opowieść.
Panna Sorrens przyszła jak zwykle. Nie przypuszczałem, że może być zwiastunem klęski.
Więc mieliśmy zająć się tymi fakturami od paliwa. Panna Sorrens czekała cierpliwie obok. Dyrektor przetarł dłonią krótko przystrzyżone siwe włosy. Spojrzał na dokumenty.
- Niech to szlag – krzyknął – Chcą nas wyrolować. Ciekawe ile razy już to zrobili?
Najpierw kontrahenci, a teraz jeszcze nasi pracownicy. Co jeszcze? Może urząd podatkowy! Krwiopijcy.
Było niedobrze. Nie widziałem go jeszcze w takim stanie. Siedziałem cicho na swoim miejscu i czekałem na rozwój wydarzeń.
Szarpnął słuchawką telefonu, wykręcił numer i po chwili:
- Sekretariat? Połączcie mnie z budową...Jak to jaką? A ile mamy budów w tej chwili?...No właśnie, to co się pani głupio pyta.
Był wkurzony.
- Starr, daj na linię Ferksa i to szybko.
- Ferks! Co jest z tym paliwem?...Nie wiesz!?...Pozwól, że przypomnę...Jaką pojemność ma bak walca?...No właśnie sto dwadzieścia litrów...A faktura mówi, że dwieście...wiesz może jak to możliwe?...nie co?...przestań się jąkać i szukaj nowej pracy – trzasnął słuchawką.
- Co za kretyn – powiedział i rzucił dokumentami, które rozsypały się po podłodze.
Panna Sorrens szybko podbiegła i pozbierała. Po chwili leżały już na biurku.
- Dziękuje – odparł przez zaciśnięte zęby.
Spojrzał na mnie i podał mi faktury. Nie rozumiałem.
- Przecież coś się nie zgadzało, więc dlaczego miałem to podpisać? Być może chce mnie pogrążyć – pomyślałem.
Jego spojrzenie przeszywało mnie na wylot. Nie miałem wyjścia, musiałem podpisać. Cały zesztywniałem i zaciąłem się, po chwili jednak z powrotem panowałem nad sobą i zabrałem się do pracy.
Pech jednak chciał inaczej. Choćbym nie wiem jak się starał, nie mogłem złożyć podpisu. Lewy górny róg był już cały podziurawiony. Nie potrafiłem.
- Co za bezużyteczny śmieć – ryknął na mnie.
Nie dobrze...bardzo nie dobrze – bałem się.
- Proszę zabrać mi to z przed nosa i wyrzucić – krzycząc "to", miał na myśli mnie.
- Najpierw pracownik budowy, teraz ja – pomyślałem – nie ma to jak podwójna redukcja.
Okazało się, że nie jestem niezastąpiony. Być może dlatego, że bał się, że kiedyś mogę zająć jego miejsce, a być może dlatego, że byłem zwykłym zszywaczem do papieru.

Opublikowano

ech. a mnie kompletnie nie ruszyło. nic a nic.
correct to o 99% za mało :)
co prawda - tak bardzo nie moja stylistyka, że już bardziej nie można.
pozdrawiam :)
ps. chociaż zalęgła mi się w wyobraźni intrygująca wizja człowieka-zszywacza po ostatnim zdaniu :)

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Ponura polska jesień, Przywołuje na myśl historii karty smutne, Nierzadko także wspomnienia bolesne, Czasem w gorzki szloch przyobleczone,   Jesiennych ulewnych deszczy strugi, Obmywają wielkich bohaterów kamienne nagrobki, Spływając swymi maleńkimi kropelkami, Wzdłuż liter na inskrypcjach wyżłobionych,   Drzewa tak zadumane i smutne, Z soczystych liści ogołocone, Na jesiennego szarego nieba tle, Ponurym są często obrazem…   Jesienny wiatr nuci dawne pieśni, O wielkich powstaniach utopionych we krwi, O szlachetnych zrywach niepodległościowych, Które zaborcy bez litości tłumili,   Tam gdzie echo dawnych bitew wciąż brzmi, Mgła spowija pola i mogiły, A opadające liście niczym matek łzy, Za poległych swe modlitwy szepcą w ciszy,   Gdy przed pomnikiem partyzantów płonie znicz, A wokół tyle opadłych żółtych liści, Do refleksji nad losem Ojczyzny, W jesiennej szarudze ma dusza się budzi,   Gdy zimny wiatr gwałtownie powieje, A zamigocą trwożnie zniczy płomienie, O tragicznych kartach kampanii wrześniowej, Często myślę ze smutkiem,   Szczególnie o tamtych pierwszych jej dniach, Gdy w cieniu ostrzałów i bombardowań Tylu ludziom zawalił się świat, Pielęgnowane latami marzenia grzebiąc w gruzach…   Gdy z wolna zarysowywał się świt I zawyły nagle alarmowe syreny, A tysiące niewinnych bezbronnych dzieci, Wyrywały ze snu odgłosy eksplozji,   Porzucając niedokończone swe sny, Nim zamglone rozwarły się powieki, Zmuszone do panicznej ucieczki, Wpadały w koszmar dni codziennych…   Uciekając przed okrutną wojną, Z panicznego strachu przerażone drżąc, Dziecięcą twarzyczką załzawioną, Błagały cicho o bezpieczny kąt…   Pomiędzy gruzami zburzonych kamienic Strużki zaschniętej krwi, Majaczące w oddali na polach rozległych Dogasające płonące czołgi,   Były odtąd ich codziennymi obrazami, Strasznymi i tak bardzo różnymi, Od tych przechowanych pod powiekami Z radosnego dzieciństwa chwil beztroskich…   Samemu tak stojąc zatopiony w smutku, Na spowitym jesienną mgłą cmentarzu, Od pożółkłego zdjęcia w starym modlitewniku, Nie odrywając swych oczu,   Za wszystkich ofiarnie broniących Polski, Na polach tamtych bitew pamiętnych, Ofiarowujących Ojczyźnie niezliczone swe trudy, Na tylu szlakach partyzanckich,   Za każdego młodego żołnierza, Który choć śmierci się lękał, A mężnie wytrwał w okopach, Nim niemiecka kula przecięła nić życia,   Za wszystkie bohaterskie sanitariuszki, Omdlewających ze zmęczenia lekarzy, Zasypane pod gruzami maleńkie dzieci, Matki wypłakujące swe oczy,   Wyszeptuję ciche swe modlitwy, O spokój ich wszystkich duszy, By zimny wiatr jesienny, Zaniósł je bezzwłocznie przed Tron Boży,   By każdego z ofiarnie poległych, W obronie swej ukochanej Ojczyzny, Bóg miłosierny w Niebiosach nagrodził, Obdarowując każdego z nich życiem wiecznym…   A ja wciąż zadumany, Powracając z wolna do codzienności, Oddalę się cicho przez nikogo niezauważony, Szepcząc ciągle słowa mych modlitw…  

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • @andrew Czy rzeczywiście świat współczesny tak nas odczłowieczył? Czy liczy się tylko pogoń za wciąż rosnącą presja społeczną w każdej dziedzinie? A gdzie przestrzeń, by być sobą?
    • @Tectosmith całkiem. jakbym czytał któreś z opowiadań Konrada Fiałkowskiego z tomu "Kosmodrom".
    • @Manek Szerzenie mowy nienawiści??? Przecież nie skłamałem w ani jednym wersie!
    • Widzą mnie. Przez te korytarze. Przez te imaginacje. Patrzą. Wodzą za mną wzrokiem nieruchomym. Te ich oczy. Te ich wielookie twarze… Ale czy to są w ogóle ich twarze? Wydrapuję żyletką te spojrzenia z okładek. Ze stronic starych gazet. Z pożółkłych płacht. Zapomnianych. Nie odtrącam ich. Było ich pełno zawsze i wszędzie. Nie odtrącam… Kiedyś odganiałem ręką te spojrzenia wnikliwe. Czujne. Odganiałem jak ćmy, co puszyściały w przelocie. Albo mole wzruszone jakimś powiewem nagłym z fałd ciężkich zasłon, bądź ubrań porzuconych w kącie. Z barłogu. Z legowiska. Ze sterty pokrytej kurzem. Szarym pyłem. W tym oddechu idącym od otwartych szeroko okien. Od nocy. Od księżyca… Od drzew. Od tych topól strzelistych. Szumiących. Szemrzących cicho. Od tych drzew skostniałych z zimna. Od chmur płynących. Od tych chmur w otchłani z jasnymi snopami deszczu...   Siedzę przy stole. Na krześle. Siedzę przy stole oparty łokciami o blat. Oparłszy się na złożonych dłoniach brodą. Zamieram i śnię. I znowu śnię na jawie. Wokół mnie płomienie świec. Drżące. Migoczące. Rozedrgane cienie na suficie i ścianach. Na podłodze błyszczące plamy. Na klepce. Czepiają się sęków. Czepiają się te widma. Te zjawy z nieokreślonych ustroni i prześwitów z ciemnej linii dalekiego lasu. Na stole płonące świece. Na parapetach. Na szafie. Na podłodze. Świece wszędzie. Płonące gwiazdy na niebie. Wszechświat wokół mnie. Ogromna otchłań i mróz zapomnienia…   Przede mną porcelanowy talerz z okruchami czerstwego chleba i emaliowany kubek, odrapany, otłuczony. Pusty… A więc to moja ostatnia wieczerza…   *   Wirujące obłoki nade mną. Pode mną mgławice, spirale galaktyk. Nade mną… Nasyca się we mnie jakaś deliryczna ekscytacja. Jakieś wielokrotne, uporczywe widzenie tego samego, tylko pod różnymi kątami. Wciąż te same zardzewiałe skorupy blaszanych karoserii, powyginanych prętów, pancernych płyt, pogiętych, stępionych mocno bagnetów i noży… Przedzieram się przez to wszystko z donośnym chrzęstem i stukotem spadających na ziemię przedmiotów. Idę, raniąc sobie łokcie, kolana… Idę… I słyszę. I słyszę wciąż w mojej głowie piskliwy szum. I pulsowanie, takie jakby podzwanianie. I znowu drzwi. Kolejne. Uchylone. Spoza nich dobiega to nikłe: dzyn-dzyn. A więc ktoś tu był. I jest! Ktoś mnie ogląda i podziwia jak w ZOO. Nie mogę się pozbyć tych mar natrętnych. Dzyn-dzyn.. Tych namolnych widziadeł, które plączą się tutaj bez celu. Dzyn-dzyn… I widzę je. I słyszę... Nie. Nie dosłyszę, co mówią do siebie, będąc w tych pokracznych pozach. Gestykulują kościstymi palcami obwieszonymi maleńkimi dzwoneczkami… Dzyn-dzyn… Wciąż to nieustanne dzyn-dzyn...   *   Otaczają mnie blaski. Mrugające iskry. Kiedy siedzę przy stole, oparłszy brodę na dłoniach. Mieni się wazon z kryształu z uschniętą łodygą martwego kwiatu. Cóż jeszcze mógłbym ci powiedzieć? Będę ci pisał jeszcze. Kartki rozrzucone na stole. Pogniecione. Na podłodze. Ciśnięte w kąt w formie kulek. Wszędzie. W dłoni. W tej dłoni ściskającej pióro, bądź długopis… W tej dłoni pomazanej tuszem, atramentem. W tej dłoni odrętwiałej. I w tym odrętwieniu trwam, co idzie od łokcia do czubków palców. Mrowienie. Miliardy igieł... W serwantce lustra migoty i drżenia. W serwantce filiżanki, porcelanowy dzbanek. Talerze. Kryształowa karafka ojca. Zaciskam powieki. Szczypiące.   Dlaczego ten deszcz? Latarnie na ulicy. Noc. Zamglone światła. Deszcz. Drzewa oplatają się nawzajem gałęziami. Nagimi odnogami. Drzewa splecione. Supły… Deszcz… Zamglone poświaty ulicznych latarni. Idę. Kiedy idę – deszcz… Wciąż deszcz… Stukocze o blaszane rynny starych kamienic. O daszki okrągłych ogłoszeniowych słupów. O blaszane kapelusze ulicznych latarni… Deszcz… Kiedy idę tak. A idę tak, bo lubię. Kiedy deszcz… I ten deszcz wystukuje mi. Spada na dłonie. Na policzki. Na usta. Na twarz…   *   To rotuje. To wciąż rotuje. Oddala się, ciągnąc za sobą długą smugę. Rezonuje od tego jakiś magnetyzm. To się oddala. To wciąż się oddala, nieubłaganie. Kiedy idę długim korytarzem, muskam palcami żeliwne rury, które ciągną się kilometrami w głąb. Które się ciągną i wiją. Które pokryła brunatna pleśń. W których stukoty i jęki. Zamilkłe. W których milczenie. Martwa cisza. Ciągnące się rury. Rozgałęzienia jakieś. Wychodzą. Wchodzą. Rozchodzą się. Łączą… Od jednej ściany do drugiej. Z podłogi w sufit. Przebijają się znikąd donikąd. Martwy krwiobieg w ścianach z popękaną, odłażącą farbą. Chrzęszczący pod stopami gruz, potłuczone szkło... Na języku i w gardle gryzący szary pył zapomnienia. Uchylone drzwi. Otwarte na oścież. Zamknięte na klucz. Na klamkę. Naciskam z cichym skrzypieniem. Wchodzę. W półmroku sali kamienne popiersia okryte zakurzoną folią. Rozrzucone dłuta, młotki… W półmroku. Zapach jakichś dalekich, zeskorupiałych w mimowolnym grymasie gipsowych twarzy. W odległym echu dawnego czasu. Pożółkłe plakaty na ścianach. Uśmiechnięte twarze. Patrzące filuternie oblicza dawno umarłych…   Kto tu jest? Nie ma nikogo.   Szklane gabloty. Zardzewiałe metalowe stelaże. Na pólkach chemiczne odczynniki. Przeciekające butle z jakąś czarna mazią. Odór rozkładu i czegoś jeszcze, jakby opętanego chorobą o nieskończonym wzroście… Na ścianach potłuczone, popękane porcelanowe płytki z rozmazanymi smugami zakrzepłej krwi. Od dawna ślepe, zgasłe oczy okrągłej wielookiej lampy. Przekrzywionej w bezradnym błaganiu o litość, w jakimś spazmie agonii. W kącie, między stojakami do kroplówek, ociężały, porysowany korpus z kobaltem-60 w środku pokryła rdza. Na metalowym stole resztki nadpalonej skóry z siwą sierścią kozła. Nie przeżył. Wtedy, kiedy blade strumienie wypalały jego wnętrze do cna… Walające się na podłodze stare, zwietrzałe gazety. Czarne nagłówki. Czarno-białe zdjęcia. Pierwszy wybuch jądrowy na atolu Bikini. Pozwijane plakaty... Szukam czegoś. Szperam. Odgarniam goła stopą… Nie ma. Nie było chyba nigdy.   *   Powiedz mi coś. Milczysz jak głaz wilgotny. Jak lśniący głaz na poboczu zamglonej drogi. Zjada mnie promieniowanie. Zżera moje komórki w powolnej agresji. Wokół mojej głowy mży złociście aureola smutku w opadających powoli cząsteczkach lśniącego kurzu. Jakby to były drobniutkie, wirujące płatki śniegu. Jakby rozmyślający Chrystus, coraz bardziej jaśniejący i z rękami skrzyżowanymi na piersiach, szykował się powoli na ekstazę zbawienia w oślepiającym potoku światła...   I jeszcze...   Otwieram zlepione powieki... Długo jeszcze? Ile już tu jestem? Milczysz... A jednak twoje milczenie rozsadza moją czaszkę niczym wybuchający wewnątrz granat. Siedzę przy stole a on naprzeciw szczerzy do mnie zęby w szyderczym uśmiechu. Kto? Nikt. To moje własne widzimisię. Moje chorobliwe samounicestwienie, które znika, kiedy tylko znowu zamknę je powiekami. I znowu widzę – ciebie. Jesteś tutaj. Obok. We mnie. W przeszłości jesteś. A ponieważ i ja jestem w głębokiej przeszłości, nie ma nas tu i teraz. Zatem byliśmy. A tutaj, w teraźniejszości tkwisz głęboko rozgałęzieniami korzenia. W ziemi. W tej czarnej glebie. W tej wilgotnej, w której ojciec mój zdążył się już rozpaść w najdrobniejsze szczegóły dawno przeżytych dziejów. W atomy. W ziarna rozkwitające w ogrodzie pąkami peonii…   Przełykam ślinę, czując sadzę z komina, dym płonących świec na podniebieniu. One wokół mnie rozpalają się jeszcze i drżą. Marzyłem. I śniłem. Albo i śnię nadal. Na jawie. I jeszcze… Moje nocne misterium. Moje własne bycie mistrzem ceremonii, której nie ma, która jest tylko we mnie. Mówię coś. Poruszam milczącymi ustami. Tak jak mówił do mnie mój nieżywy już ojciec, wtedy, kiedy pamiętałem jeszcze. Przyszedł odwiedzić mnie, ale tylko na chwilę. Przyszedł sam. Tym razem bez matki. Posiedział na krześle. A bardziej, tylko przysiadł. Tak, jak się przysiada na moment przed daleką podróżą. Lecz zdążył jeszcze zapalić papierosa, oparłszy się jednym łokciem o blat stołu..I w kłębach błękitnawego dymu, zaczął swoją przemowę pełną wzruszeń. To znowu ze śmiechem, albo powagą człowieka z zasadami. A jego oczy za szkłami okularów stawały się coraz bardziej lśniące. Coś mówił. Albo i nie mówił niczego. A to, co mówił było moim przywidzeniem. Omamem słuchowym. Fantasmagorią. Tylko siedział nieruchomo. Jak posąg z kamienia. Ale wiem, że odchodząc, położył jeszcze swoją dłoń na moim ramieniu, w takim jakby muśnięciu, w ledwie wyczuwalnym tknięciu. Czy może bardziej wyobrażeniu…   Sam już nie wiem czy tu był. I czy był jeszcze…Chłód powiał od schodowej klatki. Od wielkiego przeciągu drzwi trzasnęły w oddali…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-11-23)      
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...