Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

przekonany argumentacją homofilów, zrozumiałem że ideą "życia" wcale nie jest jego ochrona i podtrzymywanie, a każde zachowanie występujace w przyrodzie jest nie tylko normalne i gode szacunku i obrony, dlatego postanowiłem zoorganizować marsz poparcia dla samobójców i anorektyków
to skandal!! żeby w państwie prawa, zabraniano ludziom przyjemności, żeby instytucje państwowe przemocą zamykały i LECZYŁY!! normalnych przecież ludzi, posiadajacych zaledwie odmienną orientację życiową...
kto ma prawo decydować o normalności?! jakim prawem narzucamy anorektykom i samobójcom własną wolę i wizję normalności... jakim prawem mówimy o nich CHORZY!?! (zwłaszcza że we wczorajszym głosowaniu w knajpie uznaliśmy z kumplami ze należy wykreślić to z listy chorób)
zamykanie ich w szpitalach i podawanie środkó farmakologicznych przypomina mi hitlerowskie metody... przecież to są zupełnie normalni ludzie!! których nazywając "chorymi" obrażamy, nazywając nienormalnymi wykazujemy sie skrajną ignorancją i własnymi fobiami, a zamykajac w szpitalach popełniamy przestepstwo!!

nie bądźmy ciemnogrodem! nie stawiajmy sie na pozycji BOGA i nie decydujmy za innych co jest normalne i dla nich dobre!!

  • Odpowiedzi 139
  • Dodano
  • Ostatniej odpowiedzi

Top użytkownicy w tym temacie

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



Homo - taki sam, jednakowy
-filia - umiłowanie czegoś

Ty też jesteś "homofilem", w końcu wolisz osoby podobne do Ciebie pod względem orientacji.
Coś Ci chyba nie wyszło.
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


udowodnij - bo że głupie i że sie nie znasz na rzeczyto ja też mogę powiedzieć...
pokazałem do czego prowadzi "takie" myślenie:
jeżeli celem życia nie jest życie (a tak odpierają zarzut że homoseksualizm jest "ślepą uliczką") jeżeli nikt nie ma prawa oceniac "zdrowia psychicznego" innych, jezeli w końcu, wszystko należy akceptować i kochać, to nazywanie samobójców "chorymi" jest tak samo "złe" jak nazywanie chorymi homoseksualistów...
wskaż bład, jeśli sie tak zanasz:
jeśli uważasz że homoesksualizm nie jest zaburzeniem psychicznym a tylko "wolną wolą" to dalczego chcesz zabraniać manifestacji tej wolnej woli samobójcom?
/każdy Twój argument odeprę cytując argumenty broniące homoseksualizmu, chcesz - to sprawdź/
Opublikowano

porównanie homoseksualizmu do samobójstwa i anoreksji (która JEST chorobą, na której właśnie się nie znasz) jest u samych podstaw i założeń chore i bezpodstawne, i tu właśnie widzę nieznajomosć rzeczy
kończę te chorą dyskusję na poziomie nastolatka, szkoda czasu

Opublikowano

samobójcy, a już NA PEWNO anorektyczki nie mają tej Twojej "wolnej woli", jeśli juz tak to argumentujesz. anoreksja to choroba psychiczna, samobójcy też zwykle (choć nie zawsze przecież, to fakt) nie myślą racjonalnie, ale mają swoje powody... na samobójstwach się nie znam. ale anoreksja to choroba!

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


dyskusje na poziomie nastolatka zacząłeś Ty:
nie obchodzi mnie co Ty uważasz, ze jest albo nie jest, nie obchodzi mnie jak zaglosuje większosć w WHO, obchodzą mnie fakty,
(a fakty mowią m.in. że zachowania autodestrukcyjne są zaburzeniem ale nie o to sie tu głownie rozchodzi)
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


tak to choroba (albo i nie jak twierdzą niektórzy :) ) - zaburzenie psychiczne - dokładnie tak samo jak homseskualizm - pytanie dlaczego jedni mogą a inni nie?
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



homoseksualizm nie jest chorobą ani zaburzeniem psychicznym, to tak samo jak ludzie leworęczni, którzy przeciez nie są chorzy, bo czy to, że preferują używanie lewej reki do wykonywania większości czynności oznacza, że jest to złe i należy leczyć, gdyż wiekszość społeczeństwa jest praworęczna? przestawiać kredki już maluchom do prawych rączek i na siłę zmieniać ich naturę?
Jeśli nie wiesz, już od dawna nie praktykuje się takich metod, jeśli tak świadczą one jedynie o zacofaniu. Teraz w sklepach obok zwykłych nożyczek, piór, znajdujemy i takie, które ludziom lewaręcznym dobrze służą i odpowiadają ich potrzebom.

co do samobójców i anorektyków, chciałeś tylko wywołać zamieszanie :) i dobrze wiesz, że to nieodpowiednie przykłady do porównywania z homokeksualizmem.
Opublikowano

no ja akurat rozmawiałam na ten temat z Kladiuszem i chyba go ludzie nie zrozumieliście, nikogo z pewnością nie chciał urazić przyszły psycholog, bo zapewne będzie miał takich pacjentów. Jeśli chodzi o homoseksualizm ( podkreślam, nie jestem przeciwko, nigdy nie chciałabym nikogo odepchnąć z takiego powodu) to nie ma oficjalnej wersji, skąd się bierze, czy jest chorobą, czy zaburzeniem, czy jeszcze jakimiś innym naukowym określeniem. Pracuje nad tym bardzo dużo naukowców, lekarzy itp itd. Ja bym chciała tylko tak uściślić, że oprócz tych, którzy bardzo głośno opowiadają o swojej odmienności, są i tacy, którzy się wstydzą i chcą leczyć zaraz pojawią się głosy wiem wiem, wstydzą się tylko i wyłącznie dlatego, gdyż społeczeństwo narzuca im takie sankcje typu brak szacunku. A taka osoba może po prostu jest np. bardzo wierząca, chce założyć w przyszłości rodzinę. I co teraz praw religijnych już nie uszanujecie? Tacy ludzie są bardzo nieszczęśliwi i nie sądzę, aby pomogło im to, że ktoś się przejdzie za nich po ulicy, bo sami nigdy tego nie zaakceptują, lub np. kiedy zaczyna coś takiego pojawiać się w późniejszym wieku. Także tą swoją tolerancję rozdawajcie z rozsądkiem i umiarem, a nie wtykajcie, gdzie może zaszkodzić. W Krakowie chociażby są specjalne ośrodki. Ciekawa jestem czy ktoś kiedyś w ogóle prócz jakiś brukowców sięgnął z was po poważne opracowania, lektury, statystki, wyniki badań, metody jakie były prowadzone. Pozostaje jeszcze kwestia biseksualizmu, oraz tych, którzy esperymentują seksualnie. Jak mi ktoś zada znowu kretyńskie pytanie? Z tych atakujących w stylu, co byś powiedziała gdyby twoje dziecko było homoseksualistą? jak to co? on by miał wybrać, ale mogłabym mu pomóc. Nie najeżdzajacie na siebie nawzajem, bo ranicie osoby, które są w to bardziej zaangażowane niż wy poprzez zwykłą rozmowę.

Opublikowano

Bardzo śmieszne...
1. Homoseksualizm nie jest chorobą, jest równie bardzo "chorobliwy" jak kolor włosów czy oczu, którym też ludzie się różnią.
2. Anoreksja jest chorobą, ponieważ prowadzi bezpośrednio do śmierci osób na nią cierpiących
3. Samobójstwo nie jest chorobą, jest co najwyzej jej efektem, jak każda inna śmierć, jednak nie tylko ludzie chorzy psychicznie je popełniają.
4. Nie istnieje przymus leczenia psychiatrycznego, chyba, ze chory zagraża sobie lub otoczeniu, co oczywiście nie dotyczy homoseksualistów.
Klaudiusz, doucz się, a nie ośmieszaj.
Pozdrawiam z lekkim obrzydzeniem, j.

Opublikowano

Joaxii, nie znam Cię, nie chciałabym bym oskarżona o to, że bronię Kladiusza tylko dlatego, że jest moim kolegą, ani nie chciałabym być w stosunku do Ciebie złośliwa. Ale ktoś kto studiuję psychologię raczej takie rzeczy wie.;) Chyba ironia jest wyczuwalna?
samobójstwo - uściślając to pewne zjawisko społeczne, badał je E.Durkheim o ile pamiętam
a jeśli chodzi o to czym jest homoseksualizm to tak jak wyżej napisałam naukowo nie udowodniono, ani choroby, ani też jakieś prawdidłowości
gdziekolwiek otworzysz książkę socjologiczną homoseksualizm znajdziesz jako poddział : dewiacji. A tego słowa nie muszę chyba Tobie tłumaczyć. Jeszcze raz, Kladiusz nie chciał nikogo obrazić, ma swoje zdanie po prostu na pewne tematy i to też trzeba uszanować. Może w innej formie ludzie by w ogóle nie zauważyli pewnych powiązań.
pozdrawiam

p.s Kladiusz, ale wiesz, że to było rzeczywiście podłe?;>
a mnie na pw o takie błahostki atakujesz
Reginka

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się



  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Ponura polska jesień, Przywołuje na myśl historii karty smutne, Nierzadko także wspomnienia bolesne, Czasem w gorzki szloch przyobleczone,   Jesiennych ulewnych deszczy strugi, Obmywają wielkich bohaterów kamienne nagrobki, Spływając swymi maleńkimi kropelkami, Wzdłuż liter na inskrypcjach wyżłobionych,   Drzewa tak zadumane i smutne, Z soczystych liści ogołocone, Na jesiennego szarego nieba tle, Ponurym są często obrazem…   Jesienny wiatr nuci dawne pieśni, O wielkich powstaniach utopionych we krwi, O szlachetnych zrywach niepodległościowych, Które zaborcy bez litości tłumili,   Tam gdzie echo dawnych bitew wciąż brzmi, Mgła spowija pola i mogiły, A opadające liście niczym matek łzy, Za poległych swe modlitwy szepcą w ciszy,   Gdy przed pomnikiem partyzantów płonie znicz, A wokół tyle opadłych żółtych liści, Do refleksji nad losem Ojczyzny, W jesiennej szarudze ma dusza się budzi,   Gdy zimny wiatr gwałtownie powieje, A zamigocą trwożnie zniczy płomienie, O tragicznych kartach kampanii wrześniowej, Często myślę ze smutkiem,   Szczególnie o tamtych pierwszych jej dniach, Gdy w cieniu ostrzałów i bombardowań Tylu ludziom zawalił się świat, Pielęgnowane latami marzenia grzebiąc w gruzach…   Gdy z wolna zarysowywał się świt I zawyły nagle alarmowe syreny, A tysiące niewinnych bezbronnych dzieci, Wyrywały ze snu odgłosy eksplozji,   Porzucając niedokończone swe sny, Nim zamglone rozwarły się powieki, Zmuszone do panicznej ucieczki, Wpadały w koszmar dni codziennych…   Uciekając przed okrutną wojną, Z panicznego strachu przerażone drżąc, Dziecięcą twarzyczką załzawioną, Błagały cicho o bezpieczny kąt…   Pomiędzy gruzami zburzonych kamienic Strużki zaschniętej krwi, Majaczące w oddali na polach rozległych Dogasające płonące czołgi,   Były odtąd ich codziennymi obrazami, Strasznymi i tak bardzo różnymi, Od tych przechowanych pod powiekami Z radosnego dzieciństwa chwil beztroskich…   Samemu tak stojąc zatopiony w smutku, Na spowitym jesienną mgłą cmentarzu, Od pożółkłego zdjęcia w starym modlitewniku, Nie odrywając swych oczu,   Za wszystkich ofiarnie broniących Polski, Na polach tamtych bitew pamiętnych, Ofiarowujących Ojczyźnie niezliczone swe trudy, Na tylu szlakach partyzanckich,   Za każdego młodego żołnierza, Który choć śmierci się lękał, A mężnie wytrwał w okopach, Nim niemiecka kula przecięła nić życia,   Za wszystkie bohaterskie sanitariuszki, Omdlewających ze zmęczenia lekarzy, Zasypane pod gruzami maleńkie dzieci, Matki wypłakujące swe oczy,   Wyszeptuję ciche swe modlitwy, O spokój ich wszystkich duszy, By zimny wiatr jesienny, Zaniósł je bezzwłocznie przed Tron Boży,   By każdego z ofiarnie poległych, W obronie swej ukochanej Ojczyzny, Bóg miłosierny w Niebiosach nagrodził, Obdarowując każdego z nich życiem wiecznym…   A ja wciąż zadumany, Powracając z wolna do codzienności, Oddalę się cicho przez nikogo niezauważony, Szepcząc ciągle słowa mych modlitw…  

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • @andrew Czy rzeczywiście świat współczesny tak nas odczłowieczył? Czy liczy się tylko pogoń za wciąż rosnącą presja społeczną w każdej dziedzinie? A gdzie przestrzeń, by być sobą?
    • @Tectosmith całkiem. jakbym czytał któreś z opowiadań Konrada Fiałkowskiego z tomu "Kosmodrom".
    • @Manek Szerzenie mowy nienawiści??? Przecież nie skłamałem w ani jednym wersie!
    • Widzą mnie. Przez te korytarze. Przez te imaginacje. Patrzą. Wodzą za mną wzrokiem nieruchomym. Te ich oczy. Te ich wielookie twarze… Ale czy to są w ogóle ich twarze? Wydrapuję żyletką te spojrzenia z okładek. Ze stronic starych gazet. Z pożółkłych płacht. Zapomnianych. Nie odtrącam ich. Było ich pełno zawsze i wszędzie. Nie odtrącam… Kiedyś odganiałem ręką te spojrzenia wnikliwe. Czujne. Odganiałem jak ćmy, co puszyściały w przelocie. Albo mole wzruszone jakimś powiewem nagłym z fałd ciężkich zasłon, bądź ubrań porzuconych w kącie. Z barłogu. Z legowiska. Ze sterty pokrytej kurzem. Szarym pyłem. W tym oddechu idącym od otwartych szeroko okien. Od nocy. Od księżyca… Od drzew. Od tych topól strzelistych. Szumiących. Szemrzących cicho. Od tych drzew skostniałych z zimna. Od chmur płynących. Od tych chmur w otchłani z jasnymi snopami deszczu...   Siedzę przy stole. Na krześle. Siedzę przy stole oparty łokciami o blat. Oparłszy się na złożonych dłoniach brodą. Zamieram i śnię. I znowu śnię na jawie. Wokół mnie płomienie świec. Drżące. Migoczące. Rozedrgane cienie na suficie i ścianach. Na podłodze błyszczące plamy. Na klepce. Czepiają się sęków. Czepiają się te widma. Te zjawy z nieokreślonych ustroni i prześwitów z ciemnej linii dalekiego lasu. Na stole płonące świece. Na parapetach. Na szafie. Na podłodze. Świece wszędzie. Płonące gwiazdy na niebie. Wszechświat wokół mnie. Ogromna otchłań i mróz zapomnienia…   Przede mną porcelanowy talerz z okruchami czerstwego chleba i emaliowany kubek, odrapany, otłuczony. Pusty… A więc to moja ostatnia wieczerza…   *   Wirujące obłoki nade mną. Pode mną mgławice, spirale galaktyk. Nade mną… Nasyca się we mnie jakaś deliryczna ekscytacja. Jakieś wielokrotne, uporczywe widzenie tego samego, tylko pod różnymi kątami. Wciąż te same zardzewiałe skorupy blaszanych karoserii, powyginanych prętów, pancernych płyt, pogiętych, stępionych mocno bagnetów i noży… Przedzieram się przez to wszystko z donośnym chrzęstem i stukotem spadających na ziemię przedmiotów. Idę, raniąc sobie łokcie, kolana… Idę… I słyszę. I słyszę wciąż w mojej głowie piskliwy szum. I pulsowanie, takie jakby podzwanianie. I znowu drzwi. Kolejne. Uchylone. Spoza nich dobiega to nikłe: dzyn-dzyn. A więc ktoś tu był. I jest! Ktoś mnie ogląda i podziwia jak w ZOO. Nie mogę się pozbyć tych mar natrętnych. Dzyn-dzyn.. Tych namolnych widziadeł, które plączą się tutaj bez celu. Dzyn-dzyn… I widzę je. I słyszę... Nie. Nie dosłyszę, co mówią do siebie, będąc w tych pokracznych pozach. Gestykulują kościstymi palcami obwieszonymi maleńkimi dzwoneczkami… Dzyn-dzyn… Wciąż to nieustanne dzyn-dzyn...   *   Otaczają mnie blaski. Mrugające iskry. Kiedy siedzę przy stole, oparłszy brodę na dłoniach. Mieni się wazon z kryształu z uschniętą łodygą martwego kwiatu. Cóż jeszcze mógłbym ci powiedzieć? Będę ci pisał jeszcze. Kartki rozrzucone na stole. Pogniecione. Na podłodze. Ciśnięte w kąt w formie kulek. Wszędzie. W dłoni. W tej dłoni ściskającej pióro, bądź długopis… W tej dłoni pomazanej tuszem, atramentem. W tej dłoni odrętwiałej. I w tym odrętwieniu trwam, co idzie od łokcia do czubków palców. Mrowienie. Miliardy igieł... W serwantce lustra migoty i drżenia. W serwantce filiżanki, porcelanowy dzbanek. Talerze. Kryształowa karafka ojca. Zaciskam powieki. Szczypiące.   Dlaczego ten deszcz? Latarnie na ulicy. Noc. Zamglone światła. Deszcz. Drzewa oplatają się nawzajem gałęziami. Nagimi odnogami. Drzewa splecione. Supły… Deszcz… Zamglone poświaty ulicznych latarni. Idę. Kiedy idę – deszcz… Wciąż deszcz… Stukocze o blaszane rynny starych kamienic. O daszki okrągłych ogłoszeniowych słupów. O blaszane kapelusze ulicznych latarni… Deszcz… Kiedy idę tak. A idę tak, bo lubię. Kiedy deszcz… I ten deszcz wystukuje mi. Spada na dłonie. Na policzki. Na usta. Na twarz…   *   To rotuje. To wciąż rotuje. Oddala się, ciągnąc za sobą długą smugę. Rezonuje od tego jakiś magnetyzm. To się oddala. To wciąż się oddala, nieubłaganie. Kiedy idę długim korytarzem, muskam palcami żeliwne rury, które ciągną się kilometrami w głąb. Które się ciągną i wiją. Które pokryła brunatna pleśń. W których stukoty i jęki. Zamilkłe. W których milczenie. Martwa cisza. Ciągnące się rury. Rozgałęzienia jakieś. Wychodzą. Wchodzą. Rozchodzą się. Łączą… Od jednej ściany do drugiej. Z podłogi w sufit. Przebijają się znikąd donikąd. Martwy krwiobieg w ścianach z popękaną, odłażącą farbą. Chrzęszczący pod stopami gruz, potłuczone szkło... Na języku i w gardle gryzący szary pył zapomnienia. Uchylone drzwi. Otwarte na oścież. Zamknięte na klucz. Na klamkę. Naciskam z cichym skrzypieniem. Wchodzę. W półmroku sali kamienne popiersia okryte zakurzoną folią. Rozrzucone dłuta, młotki… W półmroku. Zapach jakichś dalekich, zeskorupiałych w mimowolnym grymasie gipsowych twarzy. W odległym echu dawnego czasu. Pożółkłe plakaty na ścianach. Uśmiechnięte twarze. Patrzące filuternie oblicza dawno umarłych…   Kto tu jest? Nie ma nikogo.   Szklane gabloty. Zardzewiałe metalowe stelaże. Na pólkach chemiczne odczynniki. Przeciekające butle z jakąś czarna mazią. Odór rozkładu i czegoś jeszcze, jakby opętanego chorobą o nieskończonym wzroście… Na ścianach potłuczone, popękane porcelanowe płytki z rozmazanymi smugami zakrzepłej krwi. Od dawna ślepe, zgasłe oczy okrągłej wielookiej lampy. Przekrzywionej w bezradnym błaganiu o litość, w jakimś spazmie agonii. W kącie, między stojakami do kroplówek, ociężały, porysowany korpus z kobaltem-60 w środku pokryła rdza. Na metalowym stole resztki nadpalonej skóry z siwą sierścią kozła. Nie przeżył. Wtedy, kiedy blade strumienie wypalały jego wnętrze do cna… Walające się na podłodze stare, zwietrzałe gazety. Czarne nagłówki. Czarno-białe zdjęcia. Pierwszy wybuch jądrowy na atolu Bikini. Pozwijane plakaty... Szukam czegoś. Szperam. Odgarniam goła stopą… Nie ma. Nie było chyba nigdy.   *   Powiedz mi coś. Milczysz jak głaz wilgotny. Jak lśniący głaz na poboczu zamglonej drogi. Zjada mnie promieniowanie. Zżera moje komórki w powolnej agresji. Wokół mojej głowy mży złociście aureola smutku w opadających powoli cząsteczkach lśniącego kurzu. Jakby to były drobniutkie, wirujące płatki śniegu. Jakby rozmyślający Chrystus, coraz bardziej jaśniejący i z rękami skrzyżowanymi na piersiach, szykował się powoli na ekstazę zbawienia w oślepiającym potoku światła...   I jeszcze...   Otwieram zlepione powieki... Długo jeszcze? Ile już tu jestem? Milczysz... A jednak twoje milczenie rozsadza moją czaszkę niczym wybuchający wewnątrz granat. Siedzę przy stole a on naprzeciw szczerzy do mnie zęby w szyderczym uśmiechu. Kto? Nikt. To moje własne widzimisię. Moje chorobliwe samounicestwienie, które znika, kiedy tylko znowu zamknę je powiekami. I znowu widzę – ciebie. Jesteś tutaj. Obok. We mnie. W przeszłości jesteś. A ponieważ i ja jestem w głębokiej przeszłości, nie ma nas tu i teraz. Zatem byliśmy. A tutaj, w teraźniejszości tkwisz głęboko rozgałęzieniami korzenia. W ziemi. W tej czarnej glebie. W tej wilgotnej, w której ojciec mój zdążył się już rozpaść w najdrobniejsze szczegóły dawno przeżytych dziejów. W atomy. W ziarna rozkwitające w ogrodzie pąkami peonii…   Przełykam ślinę, czując sadzę z komina, dym płonących świec na podniebieniu. One wokół mnie rozpalają się jeszcze i drżą. Marzyłem. I śniłem. Albo i śnię nadal. Na jawie. I jeszcze… Moje nocne misterium. Moje własne bycie mistrzem ceremonii, której nie ma, która jest tylko we mnie. Mówię coś. Poruszam milczącymi ustami. Tak jak mówił do mnie mój nieżywy już ojciec, wtedy, kiedy pamiętałem jeszcze. Przyszedł odwiedzić mnie, ale tylko na chwilę. Przyszedł sam. Tym razem bez matki. Posiedział na krześle. A bardziej, tylko przysiadł. Tak, jak się przysiada na moment przed daleką podróżą. Lecz zdążył jeszcze zapalić papierosa, oparłszy się jednym łokciem o blat stołu..I w kłębach błękitnawego dymu, zaczął swoją przemowę pełną wzruszeń. To znowu ze śmiechem, albo powagą człowieka z zasadami. A jego oczy za szkłami okularów stawały się coraz bardziej lśniące. Coś mówił. Albo i nie mówił niczego. A to, co mówił było moim przywidzeniem. Omamem słuchowym. Fantasmagorią. Tylko siedział nieruchomo. Jak posąg z kamienia. Ale wiem, że odchodząc, położył jeszcze swoją dłoń na moim ramieniu, w takim jakby muśnięciu, w ledwie wyczuwalnym tknięciu. Czy może bardziej wyobrażeniu…   Sam już nie wiem czy tu był. I czy był jeszcze…Chłód powiał od schodowej klatki. Od wielkiego przeciągu drzwi trzasnęły w oddali…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-11-23)      
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...