Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

"Należy zbudować popularny, oszczędzający czas środek przewozu, przy wykonywaniu czynności służbowych i wypoczynku, przeznaczony dla racjonalizatorów, przodowników pracy, aktywistów, naukowców, przodujących przedstawicieli inteligencji" –
Uchwała Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej
i Prezydium Rządu z maja 1953 roku.





Nazywam się Lubkiewicz, Marian Lubkiewicz. Po prostu tak mi się życie ułożyło, że mam dobrze. Żonę mam dobrą. Gotuje w szkole. Zawsze coś przyniesie. Nie musi jak inne po kolejkach wystawać. To najważniejsze. Zdrowa jest. Może nie najładniejsza, ale czy to takie ważne. Dzieci mam dobre. Czwórkę. Dobrze się uczą. Po prostu mają taki dryg od Boga, że im wszystko lekko przychodzi. Inny dzieciak to się napoci, namęczy zanim jakieś zadanie rozwiąże z rachunków, a moje raz, dwa wszystko obliczają. Teściów nie mam najlepszych, ale z tym mam dobrze, że mieszkają w Szczecinie. Mieszkanie mam ładne, niezbyt wielkie, ale naprawdę bardzo ładne, mi się podoba. Ważne że mamy telewizor i jak w kwietniu leciał w kosmos Gagarin to ze trzydzieści osób przyszło. Wszyscy chwalili. Jakie piękne mieszkanie mówili, jaki wspaniały ten telewizor, po prostu wszystko widać. I kanapki z pasztetową pyszne, a ogóreczki skąd, o tej porze? Trochę się moja piekliła, że jej dywan zabłocili, ale co tam, dałem w pysk i się uspokoiła. W domu musi być porządek i każdy powinien znać swoje miejsce.
Mam dobrą robotę, nazwy zakładu nie ujawnię, bo to tajemnica służbowa, powiem tylko, że produkujemy Syreny. Bardzo dobry samochód. Nowoczesny. Podobno za kilka lat ma być tak, że każdy będzie mógł przyjść do sklepu, wyłożyć gotówkę i cześć. Wsiadać i jechać. Do Częstochowy można na przykład. Żonkę z boku, dzieciaki na tył. Kanapa taka, że cała czwórka się zmieści. Ach to będzie życie. Powiem w wielkim sekrecie, ja tam im tak do końca nie wierzę. No bo jakby to tak było, że byle łajza mogłaby z ulicy przyjść i auto kupić. Pijak jakiś albo złodziej. Samochód to dla porządnych ludzi powinien być. Dlatego zacząłem zbierać na Syrenkę. Nie chodzi wcale o pieniądze. Mam dojścia. Po prostu. A zresztą opowiem po kolei.
U nas na zakładzie pracuje pewna Gienia. Gienia tak naprawdę nazywa się Gienek i robi w straży zakładowej. Gienia jest ciotką, pedziem znaczy. Mówi zniewieściałym głosem i co najgorsze Gienia ma od dawna na mnie oko. Przez całe miesiące aż mi się niedobrze robiło na samą myśl. Jak mnie na rewizję brał, jak mnie niby po kieszeniach macał a do klejnotów się dobierał. Ohyda. I oczkami przewracał i do mnie tak – wąsalu (noszę od 15 lat) gdzie masz śrubkę. Raz to mało Gieni wpierdol nie spuściłem. Mówi, że jest zalecenie, żeby co setnego do gaci rozbierać, bo świece giną i jeszcze paski klinowe.
-A pójdziesz ty – mówię – zboczeńcu, myślisz, że w dupie świece wynoszę?
Gienia się zaśmiał, pokazuje jakiś urzędowy papier i tam rzeczywiści stało, że świece giną i paski i żeby rozbierać. No to się Gieni dałem rozebrać. Po tym wydarzeniu coś się Gieni porobiło. Nic tylko na mój widok w płacz. To się pytam kiedyś, co się stało, bo mi się go szkoda zrobiło, a ten nic tylko ryczy. Parę tygodni potem daje mi kopertę. Wychodzę za zakład, czytam. Gienia mi miłość wyznaje, że spać nie może, jeść nie może, że odkąd mnie w gaciach zobaczył, to tylko Marian i Marian i z tego wszystkiego Gienia chce ze sobą skończyć, bo żadnej nie widzi nadziei. Uśmiałem się do łez. W domu sobie jednak wszystko jeszcze raz przemyślałem. Rozrysowałem. Następnego dnia, z barku podpieprzyłem czekoladę, co moja na Dzień Dziecka trzymała. Wchodzę rana do Gieni i bach mu czekoladę na stół. Srety tety truję mu, że Gienia jest fajny chłopak i że my możemy być kumple, że na piwo się możemy wybrać. Gienia patrzy na mnie i nie może uwierzyć w swoje szczęście.
-A na winko nie można, bo ja wolę winko.
No to się wybrałem z Gienią na winko do lokalu, tyle że w drugiej dzielnicy żeby mnie kumple z roboty nie zobaczyli. Siedzimy, gadamy. Gienia chrzani mi z pamięci jakieś angielskie wiersze, które sam poprzetłumaczał, że niby taki zdolny. Siedzę jak na tureckim kazaniu myślę jakby tu swój plan przekazać. Dopiero jaki mi po dwóch, czy trzech godzinach Gienia mówi, że dla mnie wszystko, to ja zacząłem swoje.
-Słuchaj Gieniu – Gienia nie lubiła jak się do niej zwracać Gienia – Słuchaj Gieniu, ty jesteś dobry chłopak i ja jestem dobry chłopak, jakoś do porozumienia dojdziemy, nie?
Gienia przytakuje chociaż pojęcia bladego nie ma o co chodzi.
-Gieniu kochany…
Gienia się w tym momencie zarumieniła.
-Jest taka sprawa, żebyś ty na moje wyjścia oko przymykał.
-Jak to? Nie mogę na ciebie patrzeć?
-Nie o to chodzi. Na mnie możesz. Jakby ci tu powiedzieć…
-Śmiało Marianku, nie bój się mnie.
-Postanowiłem zbierać na Syrenę.
-Ojej jak cudnie, zabierzesz mnie na przejażdżkę?
-Jasna rzecz. Niech tylko Gienio nie utrudnia.
-Ja miałbym utrudniać, ja pomogę, co trzeba?
-No mówię, niech Gienio oko przymyka. Bo ja tą Syrenę zamierzam z zakładu wynieść, po kawałku, w częściach…
-O Jezu!
-No.
-Marian, ty się dla mnie chcesz tak poświęcić?
-Pewnie. To co pomożesz?
-Marian, a koła, koła gdzie schowasz? – zmartwił się Gienia.
Pokazałem mu cały plan.
-Po prostu. Mniejsze części będę wynosił normalnie, po robocie. Koła, karoserię, drzwi, szyby i całą resztę która mi się nie zmieści będę musiał wynieść w nocy.
-W nocy?
-A co?
-Bo ja się boję ciemności.
-Ale masz nocne zmiany?
-Mam, ale nigdzie nie wychodzę. Siedzę w pakamerze.
-Gieniu będę z tobą, niczego się nie bój.
Gienia rozmarzonym wzrokiem szybował gdzieś pod sufitem. Nie wiem czy myślał o nocnych schadzkach, czy o przejażdżce ze mną, naszą wspólną Syreną 100.

Wszystko szło jak z płatka. Wychodziłem z roboty z teczką pełną części, w kieszeniach śruby, w majtkach podkładki, za koszulką sprężyny. Czułem się jak ten rycerz. Huk był na szczęście na maszynowni taki, że mojego dzwonienia nie było słychać. Jak wyszedłem za bramę to zamiast na przystanek prosto przez park ruszałem na działkę. Kiedyś mija mnie matka z takim małym smrodem, z pięć lat. Ten mały tak patrzy na mnie, słucha, łeb przekrzywia i do matki – Mama czy ten pan to święty Mikołaj? Matka wytłumaczyła dzieciakowi, że żadnego świętego Mikołaja nie ma, tylko jest dziadek Mróz, ale on przychodzi zimą, a ten pan to jest tylko zwykłym złomiarzem. Przełknąłem obelgę. Starałem się potem unikać ludzi, a jak już się ktoś napatoczył, to kładłem się na ziemię i udawałem pijanego. Z każdym dniem w szopce na działce rosła góra części. Załatwiłem od kolegi numer „Młodego Technika” w którym była rozrysowana budowa silnika Syreny i śrubka po śrubce zacząłem skręcać.
Po trzech miesiącach silnik był gotowy. Nie odpalałem go, żeby nie denerwować sąsiadów, zaraz by się wszyscy zlecieli. Mało to zawiści na świecie? Ludzie z tej zawiści pokupywali sobie telewizory i siedzą po mieszkaniach. Na karty żeby kogoś na mówić wieczorem, nie mam mowy – dziennik muszą oglądać, albo film jest wojenny.
Gienia ciągle do mnie pisze listy. Tłumaczę mu, że się na razie spotykać nie możemy, póki cała sprawa nie zostanie załatwiona, a właściwie wyniesiona. Gienia mi pisze, że jak już złożę ten samochód to pojedziemy do NRF-u bo tam wolność i tacy jako on mogą normalnie po ulicach chodzić, za ręce się trzymać i nawet całować, co nikogo nie dziwi, bo skoro ktoś się kocha, to dlaczego ma się nie całować.
Jak tak czytam te listy to sobie myślę, że z Gienią mogą być problemy. Co on sobie wyobraża, owszem robi mi koleżeńską przysługę, przymyka oko jak go prosiłem, ale niech sobie nie myśli, że ja z nim i w ogóle. Wariat jakiś, coś trzeba będzie zrobić, żeby po wszystkim go uciszyć. Chociaż on jest tak samo w tym umoczony jak i ja, nic nikomu nie chlapnie, bo sam pójdzie do kicia. A może dostać 25 albo i gorzej w końcu było, nie było to jest szpiegostwo gospodarcze. Co z tego, że na małą skalę. Takiemu amerykańskiemu szpiegowi nie wiele trzeba. Wyciągnie malutki aparacik, cyk, cyk, maskę otworzy, cyk, cyk i zaraz w tym ich Niu Jorku będą jeździć jakieś Mustangi czy inne Fordy, jota w jotę jak nasze Syreny. I czy takiego kogoś nie powiesić? Przecież za licencję Polska Ludowa mogłaby otrzymać grube miliony dolarów, a tak bez jednego zielonego, za całkowite darmo będą se białe wyzyskiwacze naszymi autami jeździć.

Tej nocy wytoczyłem koła. Najpierw za zakład, potem po jednym na działkę. Spociłem się jak mysz. Gienia przesadził. Z łapami do mnie. Że on dla mnie tak się poświęca a ja nic mu w zamian nie daję.
-Mówiłem, że cię zabiorę na wycieczkę, mówiłem czy nie?
Gieni to nie wystarczyło. Objął mnie za szyję i do całowania. Jak mu nie lutnę z bańki. Myślałem, że ducha wyzionął.
-Gieniu wstawaj, wstawaj, co ci, żyjesz?
Z ust ciekła mu krew. Trząsł się i płakał.
-Uderzyłeś mnie, uderzyłeś mnie – powtarzał – Chciałem cię tylko pocałować.
Próbowałem się jakoś wytłumaczyć.
-Nie zwyczajny jestem. Było mi powiedzieć, a tak z zaskoczenia. Na drugi raz mów, cholera, otrzyj tą krew.
-Idź już.
No to poszedłem. Na drugi dzień dałem Gieni bombonierkę w kształcie serca. Nie chciał. Udawał obrażonego.
No Gieniu, nie gniewaj się, koła bardzo ładnie wybrałeś, w sam raz pasują.
-Z nami koniec – powiedział – odsuwając czekoladki.
-Jak to koniec?
-Tak to. Ty mnie nie kochasz.
Chciałem powiedzieć, że owszem tak, ale jakoś nie mogłem. Kilka osób przechodziło przez bramę. Poczekałem chwilę.
-Przecież umawialiśmy się, ty mi pomożesz, a ja tobie…, no Gieniu, co z tobą?
-Dobrze – Gienia ożywił się. Nachylił się i szepnął mi na ucho - Przyjdziesz do mnie na noc.
Złapałem za klamkę. Już miałem wychodzić, kiedy dostrzegłem jak na zakład wjeżdżał inżynier Makowski. Kremowa Syrena świeciła w blasku porannego słońca jak anioł.
-Na noc? A po co?
Gienia uśmiechnął się filuternie.
-Zobaczysz.
-A co ja powiem żonie?
-Wymyśl coś, mój ty wąsalu.
Oj kosztowała mnie ta Syrena nie powiem. Po prostu tak mi się życie ułożyło. To co z Gienią w nocy, ech szkoda gadać, najważniejsze, że miesiąc później siadłem za kierownicą mojego własnego, ciężko zapracowanego auta. Tej radości nie potrafię opisać. Czułem się, jak, jak Bóg. Dociskałem pedał gazu a świat przesuwał się na przód. Otworzyłem okno, miły chłód powietrze owiewał mi twarz. Widziałem te wszystkie zawistne spojrzenia, gdyby mogli rozszarpali by mnie na miejscu. Patrzcie jaki bogacz, Syrenę se kupił, złodziej jaki, badylarz pewnie, albo cinkciarz. Skurwysyn, człowiekowi do pierwszego nie starcza, a ten…jak to się rozparł, jak królisko, jak to się nadyma, nawet dzień dobry nie powie. Po prostu, tak się zapatrzyłem, że nie zauważyłem tego jednego zakrętu. Z Syreny niewiele zostało. Za to dostałem rentę, niewielką, ale zawsze. Ważne, że żonę mam cały czas dobrą, wyprowadza mnie na spacery, wózek mi w zakładzie zrobili koledzy, Gienia wpada do mnie po pracy, mówi, że niedługo ucieknie do NRF-u, z takim Władkiem z narzędziowni. Wczoraj w nocy wynosili koła.

  • 2 tygodnie później...

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Jo, hałda - jęzor, jak łopata: połkaj. Rozę jadł, ahoj!            
    • Musi lec z celi sum.               Kasia i sak.    
    • nie boje się miłości uwielbiam ją bo pomaga zrozumieć uśmiech i płacz   nie boje się miłości będę ją kraść tym którzy jej nie rozumieją   nie boje się miłości bo jest jak baśń która zawsze ze złem wygrywa   nie boje się jej bo  jest światłem które noce upiększa   nie boje się gdyż nauczyła mnie zrozumieć to co w sercu się tli.  
    • Wszystko co im powiedziano, przyjęli że to nie prawda, nie wiedzieli i bez krytycznie to powtarzali    Robili wszystko co im kazano, nie przypuszczali że robią źle Chodzili tymi samymi drogami Co wielki autorytet    A kiedy on dał znak Bez zastanowienia podążali za nim  Wierzyli że idą w imę chwały  więc swoje życie w ofierze za niego dawali I nigdy się nie przekonali że nie podszepnie umarli    Teraz leżą w grobach  puste, zimne twarze  Nie jako bochaterowie, nie jako zbrodnie ale jak marionetki nie świadome niczego  nie są wspominani i nigdy nie będą
    • Idą - choć nikt ich nie woła. W kieszeniach mają wersy, które uciekły im z rąk jak szczury z tonącej metafory. Robią miny poważne, choć słowa mają z waty, a każde zdanie składa się jak łóżko polowe po nietrzeźwej wojnie z samym sobą. Przystają na rogach własnej niepewności: „może napiszemy o świetle?” - pytają, po czym kręcą głowami, bo światło za jasne, a cień za ciemny. Więc stoją w półmroku - idealnym dla niezdecydowanych, tych, co wciąż stroją instrumenty, ale nigdy nie grają melodii. Każdy z nich niesie w plecaku niedokończony wiersz o „poszukiwaniu siebie” - taki, którego nie przeczyta nawet pies, bo pies ma godność i węch do rzeczy skończonych. A między kartkami plecaka czai się ich własny strach - taki, co syczy jak kot wyrzucony z metafory za brak talentu, i drapie, gdy ktoś próbuje napisać prawdę. A jednak idą - zamaszyści jak prorocy własnych pomyłek. Śmieszni, bo chcą pisać o ogniach, lecz boją się zapałki. Groteskowi, bo robią krok w przód i natychmiast krok w bok, jakby tańczyli z losem, który wcale nie przyszedł na bal. I gdy już, już mają ten WIELKI wers (ten, który miał ich ocalić), nagle - bach - wpada im do głowy wątpliwość o smaku marginesu, i cały świat rozsypuje się jak źle sklejona metafora o świcie. Bezradni wsłuchują się w ciszę - tę samą, która niczego nie obiecuje, bo jest lustrem tak krzywym, że odbija tylko to, czego w sobie nie chcą widzieć. Próbują jeszcze raz, z nową odwagą - i znów odkrywają, że wena, ich półetatowa bogini, rzuca natchnienie jak handlarka ryb: byle jak, byle gdzie, byle sprzedać złudzenie. A oni łapią to w locie, jakby to było złoto, choć najczęściej jest to mokra gazetka z wczorajszą pogodą. Tak sobie tuptają, armię poetów udając - każdy chciałby być meteorem, a kończy jako iskra o krótkim oddechu. A może i dobrze - bo w tej ich śmiesznej, roztrzepanej tułaczce jest coś niezwykle ludzkiego: pragnienie, by wreszcie złapać słowo, które nie ucieknie. Bo słowo, które dogonisz, pierwsze cię ugryzie - żebyś wiedział, że było żywe.            
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...