Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Moje małżeństwo z Anną, od samego początku jest grą, w której ona dyktuje zasady. Jest to gra jak najbardziej jawna i nie opierająca się na oszustwach, już na samym początku postanowiliśmy bowiem wyeliminować z niej wszelki fałsz, grając wobec siebie tylko i wyłącznie fair. To było jej inicjatywą, ja z ochotą na to przystałem. Zresztą moja całkowita akceptacja tego, była warunkiem naszego ślubu.

Na samym początku ciężko mi było przyjąć rolę pionka, którym Anna mogła dowolnie przesuwać po szachownicy. Profesorska godność, ambicja, czy nawet zwyczajna męska duma, przemawiały jeszcze wtedy we mnie mocnym głosem, nie chcąc zgodzić się na takie traktowanie, jednak ostatecznie uczucia wzięły górę, miłość do Anny pokonała wszelkie wewnętrzne opory. Zakochałem się w jej pięknie i młodości. Bycie z nią wymagało jednak całkowitego zaakceptowania stylu jej studenckiego, rozbrykanego jeszcze życia. Postanowiłem podjąć to wyzwanie wierząc, że czas powoli pomoże mi się pogodzić z tym nie zawsze przyjemnym wymogiem.

Teraz w samolocie lecącym do Larnaki, po pięciu latach małżeństwa, pełnego upokorzeń i psychicznych perwersji, całkowicie przegrany, lecz wciąż kochający, kolejny raz próbuje przewidzieć prawdopodobny rozwój wypadków. Nie jest to wcale trudne, gdyż scenariusz jest zwykle taki sam, zmieniają się w nim tylko miejsca i imiona niektórych osób. Tym razem rozegra się w gorącej scenerii Cypru, a głównym męskim bohaterem będzie mój grecki przyjaciel Kristof, kiedyś mój student, obecnie wykładowca na uniwersytecie w Nikozji .

Tym razem gra rozpocznie się już na lotnisku. Z pewnością też jej początek będzie cechowała większa agresywność, z jaką Anna przystąpi do działania, ujrzawszy tego oczekującego na nas w terminalu cudzoziemca, o wyglądzie filmowego gwiazdora. To właśnie wygląd Kristofa, o wiele korzystniejszy niż wszystkich wcześniejszych wciągniętych przez nią do gry mężczyzn, zmieni sposób jej działania i już zapewne chwile po przylocie rozpocznie się to wszystko , co tak dobrze znam: pierwsze namiętne spojrzenia Anny ( tym razem ślące o wiele prościej zaszyfrowane wiadomości) i gorące uśmiechy ( również o wiele bardziej wyzywające niż zwykle). Potem każda następna godzina będzie już tylko scalać ich, tymi wszystkimi innymi błahymi czynnościami wypełniającymi życie, które jednak w sprzyjających warunkach mogą na krótki czas utracić swoją przyziemność i przeciętność i wznieść się znacznie wyżej, w sferę uczuć i przez kilka chwil stanowić ich preludium.

Przypuszczam , że pierwsza śmielsza próba zdobycia Kristofa nastąpi już następnego dnia, choć w przypadku innych mężczyzn, zwykle następowała znacznie później. Ale oni w większości byli dużo od niego starsi i żonaci, co znacznie utrudniało sprawę. Tym razem jednak wolny stan Kristofa i o wiele większe podniecenie jego wyglądem, nakażą Annie pośpiech w dążeniu do celu. Spotka ją jednak rozczarowanie. Drobna , niewinna przeszkoda, którą postawie na jej drodze. Będzie nią pijaństwo, które urządzę. I choć gra Anny będzie trwać nadal, tego dnia jednak nie zda się już na wiele. Wszelkie jej awanse napotkają na mur wesołej, pijackiej, nie sprzyjającej namiętności atmosfery. Aż w końcu po kilku godzinach naszego picia , widząc w jakim stanie jest Kristof, sama da za wygraną. I jeśli nawet , w przypływie pijackiej odwagi , jego ręce zdecydują się jednak tego dnia odnaleźć drogę do jej ciała ,ona mimo ogromnego pożądania nie pozwoli im się obłapywać, odtrącając je grzecznie. Zawsze chce żeby to trzeźwa, jasna świadomość kierowała do niej mężczyzn, a nie chwilowe, alkoholowe zapomnienie.

Jednak następnego dnia, mimo szczerych chęci, nie będę już potrafił zorganizować kolejnej pijackiej balangi , oddalając ten nieprzyjemny moment całkowitej kapitulacji. Znowu powstrzyma mnie przed tym wyraźna, nie wróżąca niczego dobrego złość rysująca się na twarzy Anny, w pełni jawna sam na sam, przy Kristofie przebijająca spod uśmiechniętej maski szczęścia i dostrzegalna w ułamkach sekund. Jako niekonfliktowa osoba złożę więc broń, znowu tchórzliwie nie posuwając się dalej. Potem na wyraźne żądanie w oczach żony , zostawię ją samą z Kristofem w jego mieszkaniu, wychodząc pod pozorem zwiedzania miasta.

Gdy wrócę po kilku godzinach pijany w sztok ( zaprawię się w pierwszym lokalu jaki napotkam) jej twarz od razu powie mi wszystko. Oznajmi mi prawdę szerokim i szczerym uśmiechem.

Potem do samego końca naszego pobytu na Cyprze, wszystko już będzie przebiegać według wypracowanego przez lata schematu: całkowita jawność Anny i żenujące pozory Kristofa, próbującego ukryć wyrzuty sumienia. Jak zwykle w najmniejszy nawet sposób nie dam po sobie poznać, że i ten romans mojej młodej żony, z moim kolejnym przyjacielem, odbywa się za moim cichym przyzwoleniem, choć wiem , że wielokrotnie będzie mnie kusiło, aby oznajmić Kristofowi, że nie jest wcale żadnym wyjątkowym wybrańcem, a tylko jeszcze jednym odtwórcą tej samej roli w tasiemcowym serialu mojego małżeństwa. Nadal będę traktował go z przyjacielską, nie udawaną serdecznością, nie winiąc go za nic. Dobrze wiem przecież, że żaden normalny mężczyzna, nawet lojalny przyjaciel , nie da rady oprzeć się urokowi Anny i jej ciągle olśniewającej urodzie. Tym długim złocistym włosom, pełnym piersiom i smukłym, zgrabnym nogom. Wiem też, że na tej spalonej słońcem wyspie, na którą właśnie lecimy, na tle śniadych , ciemnowłosych Cypryjek, jej egzotyka nieustannie będzie wzbudzała w mężczyznach podziw i prowokowała ich do działania. Tak było w Grecji, w Hiszpanii, czy w Maroku... Nawet bladzi i piegowaci turyści gdzieś z północnych fiordów , na których jej skandynawski wygląd nie mógł przecież robić wrażenia, potrafili łakomie oglądać się za nią i zaczepiać na ulicach Madrytu, Aten, Mrakeszu, nie mówiąc już o kruczowłosych, męskich autchtonach tych miast, w których jej widok wzbudzał żądze nieporównywalnie większe.

Dopiero wtedy (gdy spełni się przeznaczenie ich obojga )zaczniemy zwiedzać wyspę. Kristof obwiezie nas po niej, służąc jednocześnie za przewodnika. I choć wszystko już będzie w porządku, napięcie pierwszych dni minie i usatysfakcjonowana erotycznie Anna na dłuższy czas odzyska spokój ducha ( dzięki czemu powróci jej dawna czułość dla mnie) jak zwykle nie będę mógł już napawać się otaczającym mnie zewsząd egzotycznym pięknem. Znowu dobrowolnie przegrany, jak zawsze odetnę się od świata, dużo pijąc i nie trzeźwiejąc, aż do wyjazdu. Jak przez mgłę będę więc pamiętał osadzone na wierzchołkach gór monastyry, w których pobożni, długobrodzi zakonnicy oddają się modłom, oliwne gaje i winnice ciągnące się wzdłuż dróg i szczyty Gór Trodhos ( z których geolodzy odczytują podobno najstarszą historię ziemi) skrywające na jednym ze swych zbocz grobowiec Makariosa. Rzymskie kurium również nieznacznie odciśnie się w mojej pamięci, nawet skała Afrodyty - wizytówka Cypru - (którą pewnie, zgodnie ze starożytną legendą, opłynę w blasku księżyca, znęcony wizją znacznego odmłodzenia) również nie pozostawi w niej żadnego śladu. Nawet słoneczny lazur Śródziemnego Morza, ledwie przebijający się z moich wspomnień, będzie najprawdopodobniej jeszcze jednym, zapamiętanym widokiem z jakiejś kolorowej pocztówki.

Opublikowano

Zacznę od uwag krytycznych.
kiedyś mój były student, obecnie sam wykładający - jeśli "kiedyś", to "były" zbędne (albo rybki, alo pipki). Podobnie zbędne jest słowo "sam" - na tym uniwesrsytecie jest chyba więcej wykładowców
będzie już tylko scalać ich ze sobą - wystarczyłoby "scalać ich" - wiadomo ,że ze sobą
kawalerstwo Kristofa - wolny stan Kristofa - kawalerstwo, to w moim rozumieniU cecha charakteru i związany z nią sposób zachowania
pełnym piersią - piersiom
Sprawnie napisana, wciągająca nawet historia, ale pozostaje niedosyt z powodu niezrozumienia przeze ,mnie postawy bohatera (narratora). Jeśli autor wyjeżdża na wakacje po to, by oddawać się pijaństwu, oddając przy okazji żonę w obce ręce, czyż nie byłoby taniej pozostać w domu, czyniąc to samo? Masochizm psychiczny? Presja środowiska?
No i brak mi zaskakuącego zakończenia, które burzy spekulacje i przewidywania autora.

Opublikowano

Sporo przeoczonych literowek: autotchonach - autochtonach, modłą - modłom. Sporo tez powtorzen, ale nie chce mi sie ich wypisywac ;) A poza tym podobalo mi sie, dobrze sie czyta.
Znam takich masochistow psychicznych, ktorzy tym bradziej kochaja, im bardziej sa upokarzani. Dziwne, ale prawdziwe. Poza tym istnieje ogolnoswiatowe kobiece przekonanie (podpierane masowo przez nas, facetow, niestety) ze mezczyzna dobrze traktowany, zdradzi; ciemiezony zas bedzie zabiegal o wzgledy kaprysnicy. ;)

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Pozbyłem się książek, zdjęć i listów, tych które były żywymi objawami  mej dawnej, zdać by się mogło wtedy, nieuleczalnej i śmiertelnej choroby  tak ciała tonącego w bezdni  nieludzkiego upodlenia  jak i duszy zapadłej w mrokach obłędu  tej szatańskiej siły  jaką szaleńcy w niej ostali,  nazywają prawdziwą miłością. Teraz po latach, wreszcie byłem wolny  od wierutnych bredni. A przynajmniej tak myślałem. I takie dowody dawało mi życie  zdala od ludzi, ich świata  i szalonych wyobrażeń  opartych na uczuciach i marzeniach.     Jednakowoż muszę z przykrością stwierdzić, że życie jednostki społecznie wykluczonej  jest dość monotonne i zaplątane  w ciągłość i chroniczną punktualność  rytuałów dnia codziennego. Jest to ta smutna prawda,  gdy możemy w zasadzie robić  to na co mamy tylko ochotę a w istocie nie mamy sił  i sprawczości członków  oraz lotności umysłu by robić coś więcej  ponad przetrwanie do zbawczego wieczora  i niespokojnego, rwanego koszmarami snu.     I tak wygląda dzień. Mija on na posągowym wręcz trwaniu  na fotelu niczym cokole pomnika. W odmętach tej osobliwie indywidualnej  i zakorzenionej w sercu rozpaczy. Czasami patrzę godzinami w biel kartek, z zawieszoną stalówką pióra nad nimi. Niczym wahadło,  porusza się ona od lewa do prawa, cal wręcz od zbrukania kajetu,  czarną posoką atramentu. Kartki wrzeszczą okrutnie,  smagane ostrością pióra. Jak skazaniec z nagą piersią, rozpięty na stole kaźni. A pióro-wahadło rozcina jego żywot, tylko po to by pokazać sprawczość i prawdę, jedynej prawdy - śmierci. Najgorsze są noce. Gdy nie śpię po kilka z nich pod rząd a trwam niczym na posterunku. Pijany z tęsknoty i żalu. Wędruje po znajomych  acz w świetle księżyca  zupełnie obcych korytarzach. Patrzę na ściany i zawisłe na nich skarby. Obrazy, portrety, trofea i broń.     Był taki czas,  gdzie chciałem się porywać  z szablą na słońce. W imię miłości, godności i praw  niby mi przeznaczonych. Głupcem byłem wierutnym za młodu. Ach są i pistolety. Pożyczone wieki temu od przyjaciela. W celu tak błazeńsko prześmiewczym teraz, w celu odebrania sobie życia  w imię miłości do panny,  która nawet nie wiem  gdzie teraz przebywa  ani co u niej słychać  bo rozmawiałem z nią ledwie kilkakrotnie. Ale kochałem wtedy po grób. A teraz kocham ciszę jak w grobie.     Czasami światło księżyca  prowadzi mnie do angielskiego ogrodu  na froncie posiadłości. a czasem nawet dalej,  hen do mostku nad strumieniem  i sadu wiśniowego  w tym roku rozkwitłego  najpiękniejszym kwieciem,  wyjątkowo wcześnie. Lata temu, w najstarszej jego części  była postawiona jesionowa, zgrabna ławeczka z czarnymi okuciami. Teraz nie ma po niej nawet śladu. Jest tylko najstarsza w całym sadzie wiśnia, która wciąż kwitnie i owocuje. Jakby na przekór i złość temu  co zdążyło już dawno  umrzeć, zgnić i przeminąć  a co narodziło się u podnóża jej korzeni i pnia. To tu pierwszy raz byłem tylko ja i ona.     Był maj.  Miłość w powietrzu.  Mój wiersz dla niej. I jej niewinność. Niezdecydowanie. Wtedy to jedyny raz  odważyłem się uchwycić jej uświęconą dłoń  i na kolanach błagać. Wtedy uciekła, niewzruszona moimi łzami. Straciłem ją na wieki. Już na zawsze. Pamiętam siedziałem tam aż do zmroku. A potem sięgnąłem do wewnętrznej kieszeni czarnej marynarki  i wyciągnąłem małe zawiniątko, pudełeczko na biżuterię. Pierścionek zaręczynowy, dowód mojego oddania i miłości. Żółte złoto z naprawdę dużym diamentem. Cena i wartość nie grały roli. Dostawała ode mnie kunsztowniejsze  i droższe podarki. Jej braciom również nie skąpiłem grosza a jej rodziciel awansował znacznie społecznie, dzięki moim  szerokim kontaktom i wstawiennictwu.     Tylko po to by koniec końców  ośmieszyć me oświadczyny i wydać pierworodną i jedyną córkę  za bądź co bądź majętnego  ale jednak chłopa. Skończyły się konszachty ze mną i przyjaźń. A jedyna sprawiedliwość w tym, że sam roztrwonił majątek i stanowiska. A ja opływałem w luksus na jego oczach. A pierścionek zapytacie. Zakopałem go w korzeniach tej wiśni i do dziś dnia tam spoczywa. Uświadomiłem sobie, że jest on jedynym trwałym jeszcze symbolem dawnego mnie. Więc przyszedł ten dzień, że musiałem zniszczyć i jego. By nigdy już nie korciło mnie bym mógł  podarować go innej kobiecie  lub co gorsza  by trwał tam w dole jak drzazga,  jątrząc me niespokojne i chwiejne myśli. Ziemia była przyjemnie zimna i mokra  gdy zagłębiłem w niej palce. Nie mógł być głęboko a ja chciałem  odkopać go jak najszybciej…   Na tyłach sklepiku mojego przyjaciela, był maleńki, lekko zagracony pokoik, wyłożony dębową mozaiką  i pomalowany w barwach  letniego nieboskłonu.  Szczerbaty już na rogach stolik  o lekko odklejonym blacie,  poplamiony resztkami świec czy jadła,  służył nam teraz jako stół do pokera  i stolik kawowy dla srebrnego serwisu. Graliśmy jak prawdziwi zawodowcy,  z rzadka jedynie odrywając wzrok  ku filiżankom lub kartom  a skupiając go jedynie  na swych lekko spoconych  i zmarszczonych obliczach.     Przegrywałem okrutnie  i choć stawki nie były duże  to jednak portfel stawał się  coraz chudszy w mojej kieszeni. I choć zawsze graliśmy dla zabawy  mimo stawek za prawdziwe pieniądze, to dziś było mi nie do śmiechu. Wreszcie gdy znów postawiłem na przegraną trójkę asów, pojawiło się w drzwiach chwilowe wybawienie w postaci dorosłej już prawie panny,  córki mego druha. Patrząc na to jak jej ojciec  ściąga banknoty ze stołu i chowa do kieszeni, obrzuciła mnie chłodnym  acz dość współczującym spojrzeniem.     Ojciec ogra dziś pana do cna. Przegra pan nawet pierścionek  a chciał go pan przecież sprzedać. Wyjąłem go na blat. I każde z nas zatrzymało na nim wzrok. Przez te piętnaście lat nie stracił nic ze swego blasku i urody wykonania. Był tak samo piękny  jak kobieta dla której go zamówiłem  i dla której powstał. Takie błahostki jak on  nie mają dla mnie  żadnej wartości moja droga, dlatego chcę się go pozbyć…  ile za niego dasz przyjacielu?     Jak dla Ciebie to dziesięć tysięcy. Jego córka stanowczo zaprotestowała. Ależ ojcze, to pierścionek zaręczynowy, symbol uczucia, miłości i oddania. Symbol szczęśliwego pożycia i związku. Czy pana wybranka umarła,  że sprzedaje Pan go tak po prostu? Żyję moja droga i ma się jak najlepiej. Ma męża i dwoje  wspaniałych zapewne dzieci. A pan…     Nie dałem jej skończyć. To ja umarłem i już nigdy się nie odrodzę. Jesteś zbyt młoda by to zrozumieć. To nie symbol miłości a klęski. A ja chce żyć bez wspomnień i przyszłości. Chcę tylko żyć. Nie wracać do przeszłości. Mnie czeka już tylko jedno wesele  moje dziecko. Gdy śmierć mnie w tany porwie, na parkiet swego wesela. Tak więc mógłbym zachować pierścionek i wręczyć go pani szczególnej. Tej która zbawi mnie  pewnego dnia od ciężaru największego. Mojego przegranego życia.  
    • @klaks Piękna historia

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      Przeczytałam z przyjemnością. Pozdrawiam serdecznie  
    • @Radosław Tak, Wszystkiego Dobrego !!
    • Francuska pisarka i entomolożka Anne Philipe opisuje w swojej Spirali światło i niebo. Ciszę i szelest wiatru spadający z wysoka. Na gałęzie drzew. Na liście. Na te szeleszczące liście. Na zwiędnięte. Na lśniące od deszczu. Na te zielone listki budzącej się dopiero co wiosny. Szare chmury sunące po niebie. Sine. Stalowe. Chmury dzielące się na mniejsze. Na stojące w miejscu i te, które je otaczają. Wirują wokół nich. I przesuwają się na ich tle szybko w porywach zimnego, suchego mistralu. I te nikłe przetarcia błękitu. Takie chwilowe. Ulotne przebłyski słońca.   Po „rzeźni” Wiktora Jerofiejewa w Świecie diabła i autobiograficznym Dobrym Stalinie. Po jego opisach przyziemnej egzystencji. Ciemnej i lepkiej od grzechu. Zdrady, zbrodni i strachu. Po schizofrenicznych, maniakalno-depresyjnych inklinacjach Generalissimusa. Po pornograficznych ekscesach wyrostka (samego autora) zaspokajającego chuć dojrzałej, spragnionej seksu kobiety, jego niani. W brutalnym opisie przyprawiającym o mdłości jego lśniącej od soków jej szeroko rozwartej waginy dłoni. Świat Anne Philipe jest idylliczny. Niemalże ekstatyczny. Eteryczny i ulotny. Jakby motyl przysiadł na chwilę na dłoni. Jerofiejew to brutal. Literacki bandzior. Choć przyjdzie jeszcze pora na jego Akimudy i Sąd Ostateczny. On i jego kolega po fachu, Władimir Sorokin. Drugi skandalista ścigający się na brutalne niesmaczne opisy wyuzdanego seksu, choć przeplatanego chwilą oddechu w postaci radości małej Marfuszy, ssącej i rozgryzającej rozpływające się w ustach fragmenty Spasskiej Baszty odłamanej z cudownie słodkiego cukrowego Kremla. Kocha władza Marfuszkę. Oj, kocha. W podzięce codziennych pokłonów dostaje raz do roku cukierka. Zresztą nie tylko ona, ale i inne dzieciaki pokroju Marfuszy. Radość jej jest wtedy nieskończona. Jest wniebowzięta. Tak bardzo kocha wszechwładcę, którego nigdy wprawdzie nie widziała na oczy, lecz słyszała jedynie jego głęboki głos płynący przez megafony na Placu Czerwonym. A więc wtedy, kiedy Marfusza, rozgryzając tę rozpływającą się w ustach słodycz szła do sklepu po chleb, mleko i papierosy dla ojca… Nie, wtedy, kiedy już wracała ze sklepu z chlebem, mlekiem i papierosami, była świadkiem przejścia ulicami Moskwy nawiedzonego Amoni, wariata przepowiadającego przyszłość. Przepowiadającego przelew krwi. Chudego i obdartego. Głodnego i biednego. Krzykliwego, cośkolwiek podobnego do nastroszonego ptaka. Z walącym za nim gęstym tłumem gapiów. A więc dała mu pieniądze. Nie. Nie pieniądze! Dała mu ten chleb, mleko i papierosy, co wcześniej kupiła w pobliskim sklepiku. Głupia, mała Marfuszka. Dała mu wszystko, co miała. Ech, zleją ją wściekli rodzice. Oj, zleją. Czy narkotyczny underground. Meta-amfetaminowy odjazd mieszkańców nie mających nadziei na jutro. Stających się w gorączkowych wizjach straszliwymi wilkołakami rozrywającymi swoimi szponami i kłami wszystko, co się rusza. Włącznie z niemowlęciem. Bezbronnym dzieciątkiem, któremu jakimś cudem udało się ukryć na placu w wielkiej fortecznej armacie Car-Puszce. Nie ma zmiłowania! Potwór wywęszył to biedne, maleńkie ciałko. Nachyliło działo i wchłonęło do paszczy, rozgryzając ze smakiem skrwawione ścięgna i mięśnie. I wypluwając z obrzydliwym bekiem ociekające posoką kruche kości. Jak widać Sorokin to także literacki kryminalista i sadysta. Taki czołgista miażdżący gąsienicami z metalicznym chrzęstem bezbronnych. To taki właściciel złomowiska wielkich ciężarówek, spychaczy (oczywiście w przenośni) Monstrualnych buldożerów ociekających cuchnącym smarem i buchających czarnymi spalinami z kominów w potwornym chrzęście i zgrzycie trzęsących się, poluzowanych na złączach blach. Nie ma litości dla innych na literackiej niwie. Spycha i rozjeżdża brutalnie wszystko, co tkliwe i eteryczne. Lekkie i muskające jak piórko. Wszędzie tylko chrzęst żelaznego złomu i otwierających łapczywie w potwornym skowycie i oślepiającym żarze jasnożółtej surówki paszczy martenowskich, hutniczych pieców. Te jego ciężkie opisy starego i otyłego oprycznika zaspokajanego przez młodziutkie kurwy w ekskluzywnym domu schadzek. Ta jego trąba słonia dosiadana naprzemian przez piskliwe i jęczące, lśniące od potu na falujących drobnych piersiach burdelowe ździry. Zero tkliwości. Jedynie sadyzm i wyuzdanie. Estetyczna orgia. Potwornie ciężki żelbetonowy kloc nihilizmu spada prosto na twarz czytelnika z zastygłym na ustach krzykiem i rozwartymi szeroko oczami przerażenia, przesłoniętymi instynktownie rozczapierzonymi dłońmi wyciągniętych do przodu rąk. Tak, jakby te ręce, te dłonie były w tej sytuacji jakąkolwiek osłoną.   Wróćmy do Anne Philipe. Upojenie i cisza. Ekstaza liryzmu. Piórko przelatującego ptaka, które przeciwstawia się eksplozji bomby wodorowej. W straszliwym blasku jawi się przejrzyste oblicze miłości, tęsknoty i żalu. Nawet opis pierwszego lądowania na księżycu jest tak lekki i zwiewny. Tak bardzo subtelny. Niezwykle introwertyczny świat. Dziejący się, jakby u kogoś w spektrum autyzmu. Świat wyizolowany. Zakotwiczony, gdzieś w ogrodzie. Między szumiącymi platanami. Zakotwiczony w piniach. W pełnej ptasiego śpiewu oazie bujnego rozkwitu. I jakiejś takiej nieuchwytnej melancholii pierwszego i ostatniego w życiu maja. Co jeszcze? Anne Philipe bardzo się uwrażliwiła po śmierci swojego męża Gerarda. Znakomitego aktora, który zmarł na raka. Opisała to w Chwili westchnienia. Ostatnie momenty jego życia, leżąc obok niego w łóżku. Ostatnie momenty jego śmiertelnej nieświadomości. Patrzyła na niego w milczeniu, kiedy to w okularach, przy zapalonej nocnej lampce, studiował poszczególne sceny przedstawienia, przygotowując się do kolejnej roli swojego życia. Do kolejnej teatralnej próby. Nie zdążył. Zmarł nad ranem. W ciszy i skupieniu, trzymając jeszcze w dłoniach pojedyncze strony rozsypanego na kołdrze scenariusza. To, co pisze Anne jest niewysłowioną ulotnością. Chwilą. Momentem. Przemijaniem. Apoteozą bólu i lęku, ale podanych w formie stonowanej. Jakby godzącej się na nieubłaganą kolej rzeczy. Bez grama protestu. Nawet my sami, jesteśmy ulotnymi piórkami na wietrze. Mgnieniem. Jerofiejew i Sorokin próbują się zakotwiczyć. Zbuntować. Przeciwstawić potędze śmierci. Ale to też przeminie. Nie pozostanie nawet ślad. No, może przez chwilę, zanim ślad na piasku zmyją fale morza złocącego się w migotach i refleksach. W jakichś takich niedopowiedzeniach. Metaforach istnienia czegoś, co jest poza życiem. Poza wszelką czasowością. I w przejmującym krzyku białej mewy szybującej wysoko. Zataczającej kręgi. Bądź lecącej nisko, szykującej się do nurkowania. Bądź innych, co kołyszą się spokojnie na falach, poddając się im płynnym ruchom. To jest próba opisania pięknego czasu. Którego już nie ma. Przeminął. Utonął w odmętach przeszłości. Pod stopami zapada się miękki, wilgotny piasek. Cudownie pieści podeszwy stóp. Stóp lizanych przez języki skotłowanej piany. Cofają się. Nacierają znowu. W powietrzu przesyconym solą. W tym wietrze nadciągającego zmierzchu, lecz wciąż jeszcze jaśniejącym drobnymi kropelkami rozpryskującej się wody. W tym słońcu. W tej liliowej powłoce. W tej chmurze obrzeżonej jaskrawą czerwienią. Grubą kreską. W tych konturach jasnych i pełnych. W tym wszystkim, co jest obojętne, nieosiągalne i nieskończenie daleko. W nieustannym szumie. Szepcie, jakby kogoś, kto chciałby coś jeszcze powiedzieć. W tych westchnieniach samotnych. W tej chwili westchnienia.   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-12-26)
    • @Corleone 11 Cześć Michał, fajnie że zajrzałeś i ty się Świątecznie trzymaj gdzieś tam na wielkim świecie :)
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...