Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Moje małżeństwo z Anną, od samego początku jest grą, w której ona dyktuje zasady. Jest to gra jak najbardziej jawna i nie opierająca się na oszustwach, już na samym początku postanowiliśmy bowiem wyeliminować z niej wszelki fałsz, grając wobec siebie tylko i wyłącznie fair. To było jej inicjatywą, ja z ochotą na to przystałem. Zresztą moja całkowita akceptacja tego, była warunkiem naszego ślubu.

Na samym początku ciężko mi było przyjąć rolę pionka, którym Anna mogła dowolnie przesuwać po szachownicy. Profesorska godność, ambicja, czy nawet zwyczajna męska duma, przemawiały jeszcze wtedy we mnie mocnym głosem, nie chcąc zgodzić się na takie traktowanie, jednak ostatecznie uczucia wzięły górę, miłość do Anny pokonała wszelkie wewnętrzne opory. Zakochałem się w jej pięknie i młodości. Bycie z nią wymagało jednak całkowitego zaakceptowania stylu jej studenckiego, rozbrykanego jeszcze życia. Postanowiłem podjąć to wyzwanie wierząc, że czas powoli pomoże mi się pogodzić z tym nie zawsze przyjemnym wymogiem.

Teraz w samolocie lecącym do Larnaki, po pięciu latach małżeństwa, pełnego upokorzeń i psychicznych perwersji, całkowicie przegrany, lecz wciąż kochający, kolejny raz próbuje przewidzieć prawdopodobny rozwój wypadków. Nie jest to wcale trudne, gdyż scenariusz jest zwykle taki sam, zmieniają się w nim tylko miejsca i imiona niektórych osób. Tym razem rozegra się w gorącej scenerii Cypru, a głównym męskim bohaterem będzie mój grecki przyjaciel Kristof, kiedyś mój student, obecnie wykładowca na uniwersytecie w Nikozji .

Tym razem gra rozpocznie się już na lotnisku. Z pewnością też jej początek będzie cechowała większa agresywność, z jaką Anna przystąpi do działania, ujrzawszy tego oczekującego na nas w terminalu cudzoziemca, o wyglądzie filmowego gwiazdora. To właśnie wygląd Kristofa, o wiele korzystniejszy niż wszystkich wcześniejszych wciągniętych przez nią do gry mężczyzn, zmieni sposób jej działania i już zapewne chwile po przylocie rozpocznie się to wszystko , co tak dobrze znam: pierwsze namiętne spojrzenia Anny ( tym razem ślące o wiele prościej zaszyfrowane wiadomości) i gorące uśmiechy ( również o wiele bardziej wyzywające niż zwykle). Potem każda następna godzina będzie już tylko scalać ich, tymi wszystkimi innymi błahymi czynnościami wypełniającymi życie, które jednak w sprzyjających warunkach mogą na krótki czas utracić swoją przyziemność i przeciętność i wznieść się znacznie wyżej, w sferę uczuć i przez kilka chwil stanowić ich preludium.

Przypuszczam , że pierwsza śmielsza próba zdobycia Kristofa nastąpi już następnego dnia, choć w przypadku innych mężczyzn, zwykle następowała znacznie później. Ale oni w większości byli dużo od niego starsi i żonaci, co znacznie utrudniało sprawę. Tym razem jednak wolny stan Kristofa i o wiele większe podniecenie jego wyglądem, nakażą Annie pośpiech w dążeniu do celu. Spotka ją jednak rozczarowanie. Drobna , niewinna przeszkoda, którą postawie na jej drodze. Będzie nią pijaństwo, które urządzę. I choć gra Anny będzie trwać nadal, tego dnia jednak nie zda się już na wiele. Wszelkie jej awanse napotkają na mur wesołej, pijackiej, nie sprzyjającej namiętności atmosfery. Aż w końcu po kilku godzinach naszego picia , widząc w jakim stanie jest Kristof, sama da za wygraną. I jeśli nawet , w przypływie pijackiej odwagi , jego ręce zdecydują się jednak tego dnia odnaleźć drogę do jej ciała ,ona mimo ogromnego pożądania nie pozwoli im się obłapywać, odtrącając je grzecznie. Zawsze chce żeby to trzeźwa, jasna świadomość kierowała do niej mężczyzn, a nie chwilowe, alkoholowe zapomnienie.

Jednak następnego dnia, mimo szczerych chęci, nie będę już potrafił zorganizować kolejnej pijackiej balangi , oddalając ten nieprzyjemny moment całkowitej kapitulacji. Znowu powstrzyma mnie przed tym wyraźna, nie wróżąca niczego dobrego złość rysująca się na twarzy Anny, w pełni jawna sam na sam, przy Kristofie przebijająca spod uśmiechniętej maski szczęścia i dostrzegalna w ułamkach sekund. Jako niekonfliktowa osoba złożę więc broń, znowu tchórzliwie nie posuwając się dalej. Potem na wyraźne żądanie w oczach żony , zostawię ją samą z Kristofem w jego mieszkaniu, wychodząc pod pozorem zwiedzania miasta.

Gdy wrócę po kilku godzinach pijany w sztok ( zaprawię się w pierwszym lokalu jaki napotkam) jej twarz od razu powie mi wszystko. Oznajmi mi prawdę szerokim i szczerym uśmiechem.

Potem do samego końca naszego pobytu na Cyprze, wszystko już będzie przebiegać według wypracowanego przez lata schematu: całkowita jawność Anny i żenujące pozory Kristofa, próbującego ukryć wyrzuty sumienia. Jak zwykle w najmniejszy nawet sposób nie dam po sobie poznać, że i ten romans mojej młodej żony, z moim kolejnym przyjacielem, odbywa się za moim cichym przyzwoleniem, choć wiem , że wielokrotnie będzie mnie kusiło, aby oznajmić Kristofowi, że nie jest wcale żadnym wyjątkowym wybrańcem, a tylko jeszcze jednym odtwórcą tej samej roli w tasiemcowym serialu mojego małżeństwa. Nadal będę traktował go z przyjacielską, nie udawaną serdecznością, nie winiąc go za nic. Dobrze wiem przecież, że żaden normalny mężczyzna, nawet lojalny przyjaciel , nie da rady oprzeć się urokowi Anny i jej ciągle olśniewającej urodzie. Tym długim złocistym włosom, pełnym piersiom i smukłym, zgrabnym nogom. Wiem też, że na tej spalonej słońcem wyspie, na którą właśnie lecimy, na tle śniadych , ciemnowłosych Cypryjek, jej egzotyka nieustannie będzie wzbudzała w mężczyznach podziw i prowokowała ich do działania. Tak było w Grecji, w Hiszpanii, czy w Maroku... Nawet bladzi i piegowaci turyści gdzieś z północnych fiordów , na których jej skandynawski wygląd nie mógł przecież robić wrażenia, potrafili łakomie oglądać się za nią i zaczepiać na ulicach Madrytu, Aten, Mrakeszu, nie mówiąc już o kruczowłosych, męskich autchtonach tych miast, w których jej widok wzbudzał żądze nieporównywalnie większe.

Dopiero wtedy (gdy spełni się przeznaczenie ich obojga )zaczniemy zwiedzać wyspę. Kristof obwiezie nas po niej, służąc jednocześnie za przewodnika. I choć wszystko już będzie w porządku, napięcie pierwszych dni minie i usatysfakcjonowana erotycznie Anna na dłuższy czas odzyska spokój ducha ( dzięki czemu powróci jej dawna czułość dla mnie) jak zwykle nie będę mógł już napawać się otaczającym mnie zewsząd egzotycznym pięknem. Znowu dobrowolnie przegrany, jak zawsze odetnę się od świata, dużo pijąc i nie trzeźwiejąc, aż do wyjazdu. Jak przez mgłę będę więc pamiętał osadzone na wierzchołkach gór monastyry, w których pobożni, długobrodzi zakonnicy oddają się modłom, oliwne gaje i winnice ciągnące się wzdłuż dróg i szczyty Gór Trodhos ( z których geolodzy odczytują podobno najstarszą historię ziemi) skrywające na jednym ze swych zbocz grobowiec Makariosa. Rzymskie kurium również nieznacznie odciśnie się w mojej pamięci, nawet skała Afrodyty - wizytówka Cypru - (którą pewnie, zgodnie ze starożytną legendą, opłynę w blasku księżyca, znęcony wizją znacznego odmłodzenia) również nie pozostawi w niej żadnego śladu. Nawet słoneczny lazur Śródziemnego Morza, ledwie przebijający się z moich wspomnień, będzie najprawdopodobniej jeszcze jednym, zapamiętanym widokiem z jakiejś kolorowej pocztówki.

Opublikowano

Zacznę od uwag krytycznych.
kiedyś mój były student, obecnie sam wykładający - jeśli "kiedyś", to "były" zbędne (albo rybki, alo pipki). Podobnie zbędne jest słowo "sam" - na tym uniwesrsytecie jest chyba więcej wykładowców
będzie już tylko scalać ich ze sobą - wystarczyłoby "scalać ich" - wiadomo ,że ze sobą
kawalerstwo Kristofa - wolny stan Kristofa - kawalerstwo, to w moim rozumieniU cecha charakteru i związany z nią sposób zachowania
pełnym piersią - piersiom
Sprawnie napisana, wciągająca nawet historia, ale pozostaje niedosyt z powodu niezrozumienia przeze ,mnie postawy bohatera (narratora). Jeśli autor wyjeżdża na wakacje po to, by oddawać się pijaństwu, oddając przy okazji żonę w obce ręce, czyż nie byłoby taniej pozostać w domu, czyniąc to samo? Masochizm psychiczny? Presja środowiska?
No i brak mi zaskakuącego zakończenia, które burzy spekulacje i przewidywania autora.

Opublikowano

Sporo przeoczonych literowek: autotchonach - autochtonach, modłą - modłom. Sporo tez powtorzen, ale nie chce mi sie ich wypisywac ;) A poza tym podobalo mi sie, dobrze sie czyta.
Znam takich masochistow psychicznych, ktorzy tym bradziej kochaja, im bardziej sa upokarzani. Dziwne, ale prawdziwe. Poza tym istnieje ogolnoswiatowe kobiece przekonanie (podpierane masowo przez nas, facetow, niestety) ze mezczyzna dobrze traktowany, zdradzi; ciemiezony zas bedzie zabiegal o wzgledy kaprysnicy. ;)

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Przygniata mnie ten ciężar nocy. Siedzę przy stole w pustym pokoju. Wokół morze płonących świec. Poustawianych gdziekolwiek, wszędzie. Wiesz jak to wszystko płonie? Jak drży w dalekich echach chłodu, tworząc jakieś wymyślne konstelacje gwiazd?   Nie wiesz. Ponieważ nie wiesz. Nie ma cię tu. A może…   Nie. To plączą się jakieś majaki jak w gorączce, w potwornie zimnym dotyku muskają moje czoło, skronie, policzki, dłonie...   Osaczają mnie skrzydlate cienie szybujących ciem. Albo moli. Wzniecają skrzydłami kurz. Nie wiem. Szare to i ciche. I takie pluszowe mogło by być, gdyby było.   I w tym milczeniu śnię na jawie. I na jawie oswajam twoją nieobecność. Twój niebyt. Ten rozpad straszliwy…   Za oknami wiatr. Drzewa się chwieją. Gałęzie…. Liście szeleszczą tak lekko i lekko. Suche, szeleszczące liście topoli, dębu, kasztanu. I trawy.   Te trawy na polach łąk kwiecistych. I na tych obszarach nietkniętych ludzką stopą. Bo to jest lato, wiesz? Ale takie, co zwiastuje jedynie śmierć.   Idą jakieś dymy. Nad lasem. Chmury pełzną donikąd. I kiedy patrzę na to wszystko. I kiedy widzę…   Wiesz, jestem znowu kamieniem. Wygaszoną w sobie bryłą rozżarzonego niegdyś życia. Rozpadam się. Lecz teraz już nic. Takie wielkie nic chłodne jak zapomnienie. Już nic. Już nic mi nie trzeba, nawet twoich rąk i pocałunku na twarzy. Już nic.   Zaciskam mocno powieki.   Tu było coś kiedyś… Tak, pamiętam. Otwieram powoli. I widzę. Widzę znów.   Kryształowy wazon z nadkruszoną krawędzią. Lśni. Mieni się od wewnątrz tajemnym blaskiem. Pusty.   Na ścianach wisiały kiedyś uśmiechnięte twarze. Filmowe fotosy. Portrety. Pożółkłe.   Został ślad.   Leżą na podłodze. Zwinięte w rulony. Ze starości. Pogniecione. Podarte resztki. Nic…   Wpada przez te okna otwarte na oścież wiatr. I łka. I łasi się do mych stóp jak rozczulony pies. I ten wiatr roznieca gwiezdny pył, co się ziścił. Zawirował i pospadał zewsząd z drewnianych ram, karniszy, abażurów lamp...   I tak oto przelatują przez palce ziarenka czasu. Przelatują wirujące cząsteczki powietrza. Lecz nie można ich poczuć ani dotknąć, albowiem są niedotykalne i nie wchodzą w żadną interakcję.   Jesteś tu we mnie. I wszędzie. Jesteś… Mimo że cię nie ma….   Wiesz, tu kiedyś ktoś chodził po tych schodach korytarza. Ale to nie byłaś ty. Trzaskały drzwi. Było słychać kroki na dębowym parkiecie pokoi ułożonym w jodłę.   I unosił się nikły zapach woskowej pasty. Wtedy. I unosi się wciąż ta cała otchłań opuszczenia, która bezlitośnie trwa i otula ramionami sinej pustki.   I mówię:   „Chodź tutaj. Przysiądź się tobok. Przytul się, bo za dużo tej tkliwości we mnie. I niech to przytulenie będzie jakiekolwiek, nawet takie, którego nie sposób poczuć”.   Wiesz, mówię do ciebie jakoś tak, poruszając milczącymi ustami, które przerasta w swojej potędze szeleszczący wiatr.   Tren wiatr za oknami, którymi kiedyś wyjdę.   Ten wiatr…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-12-10)    
    • Singli za dużo, to 1/3 ludności. Można się cieszy, że tyle jest wolnych. W każdym wieku ludziom kogoś brakuje.
    • @Wędrowiec.1984 Jakoś je starałem posegregować, ale istnieje wiele innych. W Polsce mamy ok. 10 milionów singli i ta liczba rośnie, więc uznałem, że poezja powinna też się tym zająć. Pozdrawiam
    • Ból zaciska na skroni palce  cienkie, twarde, szklane, jakby ktoś ulepił je z odłamków reflektora, który pękł od zbyt głośnego światła. Wpycha mi w czaszkę powietrze ostre jak tłuczona szyba, jakby każdy oddech był drzazgą rozjarzonego żaru, w którym ktoś spalił swój ostatni obraz.   Czuję, jak myśl tłucze się o moją kość czołową, jakby chciała wybić sobie ucieczkę, zanim skurczy się do rozżarzonej kuli.   Oddycham sykiem. Oddychawłamóknieniem. Oddycham światłem, które nie oświetla – tylko wypala świat kawałek po kawałku, systematycznie, metodycznie, jak kwas, który zna mój wzór chemiczny, mój rytm, moje wszystkie uniki. Ona prześwietla mnie jak rentgen zrobiony z błysku widzi we mnie nerwy, zanim ja je poczuję.   Dźwięki stoją jak martwe ryby w słojach formaliny: oblepione szumem, przykryte bębenkowym całunem, wypatrują mojej uwagi – rozproszonej, popękanej, jakby każda synapsa pisała zaklęcia przeciwko ciszy, jakby mózg uczył się alfabetu tego pierdolonego bólu poprzez puls.   Nacisk wcina się we mnie głębiej niż sen, głębiej niż jawa, głębiej niż wszystkie myśli: jest czysty, nieubłagany, bezczelnie precyzyjny. Nic nie udaje. Ona nie kłamie – uderza prosto, uderza w punkt, jak neurolog-sadysta, który nie używa eufemizmów, bo ma twoją mapę nerwów zaśmieconą swoimi flagami. Nudności oplatają mnie jak zwierzę zrobione z wilgoci i ołowiu, jak drapieżnik, który zna mój żołądek lepiej niż ja.   Próbują mnie wypchnąć z mojego ciała, a potem wciągają z powrotem – jakby chciały mnie mieć w sobie na stałe, jako tę cholerną świadomość, którą trzeba strawić.   Rozkłada mnie na części jak fizyk, który bada materię od środka na zewnątrz, fala po fali, wibracja po wibracji. Światło patrzy na mnie jak ślepe bóstwo zrobione z igieł; niczego nie żąda, ale wszystko przeszywa.   Tętni za powieką, tętni tak, jakby za gałką poruszał się oddzielny, wściekły organizm – szary impuls, skurcz za skurczem, jak sejsmograf zawieszony wewnątrz czaszki, który odbiera tylko trzęsienia ziemi.   Skroń parzy, szczęka drewnieje, oczy szczypią, jakby słońce przykładało mi do źrenic swoje gorące monety, żądając zapłaty za każdy gram ciemności, który we mnie gasi.   Przedmioty stoją nieruchome i przejrzyste, płoną odwrotnym blaskiem,  blaskiem, który nie daje ciepła, tylko wiedzę. Do dupy wiedzę. Cienie dymią bólem.   Słyszę głowę dzwoniącą ciszą  jakby wielki mosiężny dzwon właśnie bił wewnątrz moich zatok. Wchodzę w ten atak jak w obrzęd przejścia, w równanie, które można rozwiązać tylko własnym, przeklętym pulsem. Ona jest nauczycielką, puls jest kapłanem, mrok jest księgą, a ja jestem zdaniem, które zamiera w połowie, niezdolne do postawienia kropki. Tabletka, pogryziona przez nadzieję, leży jak relikwia niezawierzonego planu – świadectwo ulgi, która nigdy nie miała okazji nadejść.   Uśmiecham się pod nosem: nie trzeba leku, żeby się poddać tej szmacie. Wystarczy zgodzić się, pozwolić jej wyssać z człowieka wszystkie dzienne pewniki, aż zostanie tylko cienki szlak – migoczący ślad na rozpalonym ekranie świadomości. Jestem przejrzysty. Nie winem, nie uniesieniem, nie letnim rozproszeniem – tylko szarym uderzeniem, które wybiela człowieka do zawiasów czaszki, wyskrobuje z niego zamiary, a na koniec zostawia w środku iskrę: zimną, krystaliczną, prawdziwą. Jedyną prawdziwą rzecz w tym całym burdelu. Mrok migocze, jakby ktoś zmielił tysiąc płatków ołowiu i rozsypał ich pył, żeby zobaczyć, czy potrafię w nim utonąć. Ona potrafi kochać okrutnie. Ale kocha, do cholery, uczciwie  pali od środka, wypala skupieniem, aż leżę w jej uścisku niby bezwładny, a jednak w środku czuwam czystym, ostrym płomieniem, którego żaden zdrowy dzień, choćby promieniał pewnością, nie potrafi zrozumieć. I niech się jebie.            
    • @jeremy uważaj, żeby ci ktoś nie ogołocił :)
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...