Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Squat XI


asher

Rekomendowane odpowiedzi

*

7 rano.
Londyn rutynowo budzi się do życia. Na wpół uśpieni ludzie biegną do łazienki, robią kawę i grzanki, w pośpiechu golą się lub malują twarze. Łapię torbę i biegnę wraz z nimi na spotkanie dnia.
Ze sklepów szybko znikają gazety, trzepoczą bramki metra. Londyn jedzie do pracy. Na kolejnych stacjach pierzchają coraz większe grupy, by w codziennej sztafecie zmienić się z drużyną zmierzającą do centrum. Ja wymieniam niewidzialną pałeczkę z młodym yuppie w błyszczącym gajerku i modnej ostatnio, różowej koszuli. Nie mam uprawnień do tej gry, ale udaję na całego. Ja tylko jadę do pośredniaka przejrzeć najnowsze oferty dla osobników nieudacznych.
Na miejscu okazuje się, że akurat dziś otwierają dwie godziny później. A niech to szlag – mamroczę wściekły – Nieszczęścia hasają stadami. Ciekawe co jeszcze? Mam czysto polski talent do wynajdywania i liczenia dla efektu ciemnych stron życia. Archie parokrotnie starał się przekonać mnie, że wkrótce przesiąknę anglosaskim optymizmem i zacznę z rezerwą podchodzić do problemów, jednak póki co, niczego takiego nie zauważam. Może dlatego, że od dawna nie przydarzyło mi się nic miłego, co choć trochę rozjaśniłoby panujący we mnie mrok.
Mam dwie godziny, więc jadę na Ealing Broadway. Niedaleko stamtąd stoi nasz były dom – tak, nie waham się użyć tego określenia, bo im dłużej mieszkam na Hounslow i muszę sobie radzić sam, tym bardziej tęsknię za spokojnym okresem mieszkania na squacie.
Mój Ealing. Pełen życia, lekko wytworny, bardzo zielony. Przywiązałem się do niego i żadna inna dzielnica mi się nie podoba. Nie wiem dlaczego. Gdy kiedyś ktoś mnie pytał za co właściwie tak kocham Kraków, też nie potrafiłem odpowiedzieć. Miałem po prostu pustą głowę i pełne serce.
Siadam na ławce w parku i nieudolnie próbuję zrobić skręta. Ciągle mi wychodzą płaskie, niekształtne, z trudem nadające się do włożenia do ust. Zaciągam się i przyglądam się przechodniom. Po twarzach widzę, że większość z nich to Polacy. Jest nas tu bardzo dużo, lecz nie tworzymy żadnej wspólnoty, jak Hindusi, Arabowie, Japończycy, Ciapaci itp. Nie lubimy siebie nawzajem, unikamy się, gdy słyszymy ojczystą mowę, nabieramy wody w usta i udajemy kogoś innego. Strasznie to smutne.
Serce mi podskakuje do gardła na dźwięk dzwonka telefonu. A może to kolejny klient? Po dwóch tygodniach tłustych, kiedy pracowałem niemalże codziennie, przyszedł tydzień kompletnej ciszy. Rozrzuciłem kolejne ulotki w różnych miejscach, ale nikt nie kwapił się, żeby zadzwonić. Cieć Bobby w dwóch ratach zabrał mi połowę zarobionej sumy, a ja z anielskim uśmiechem odpędzałem od siebie mordercze myśli, czekając aż wreszcie sobie pójdzie i będę mógł cierpieć w spokoju.
Nic z tego, to nie dzwoni żaden klient, tylko Archie.
- No co tam? – pytam.
- Siedzimy na walizkach. Nora ciemna jak Dark Room, gdzie spał Zibi. Musimy jak najszybciej tam wrócić, bo oszalejemy. Codziennie ochroniarze patrolują okolicę Hanger Lane. Nic się nie dzieje, nikt tam nic nie robi. Ekipa trochę zdemolowała wnętrza i zamurowała drzwi. Mam nadzieję, że nie zabiją okien. Przez pierwszy tydzień będziemy wchodzić po drabinie, a potem wstawimy drzwi na nowo.
Zazdroszczę mu determinacji i pewności siebie. Ja czuję wyłącznie przyciąganie ziemskie.
- A jak nie, to mam na oku nowy squat – ciągnie energicznym tonem – W centrum Ealingu. Powiedz mi, gdyby trzeba było pójść w nocy i wyłamać drzwi, pisałbyś się?
Nie myślę długo.
- Za duży ze mnie tchórz – mówię szczerze – Żeby świadomie złamać prawo, trzeba do tego dorosnąć. Ja tu jestem za krótko, a poza tym wloką się za mną kłopoty z Polski.
- Ok, tak tylko pytałem. Nie martw się. Jeszcze wrócą stare czasy.
- Pewnie – mruczę bez przekonania.
Jeżeli kiedykolwiek były w moimi życiu stare czasy, nigdy nie wracały. Nagle przychodzi mi do głowy najnowsza, najbardziej aktualna definicja życia. Życie to proces zmuszający człowieka do ciągłego przystosowywania się do zmiennych warunków, jakie w zaskakujący sposób narzuca. W sumie to banał, jednak bardzo mi w tej sytuacji potrzebny.
Wlokę się do Job Center. Kolejka już czeka. Same szare, zmęczone twarze tych, do których szczęście na ogół odwraca się dupą. O dziesiątej unosi się roleta, ludzie gaszą skręty i walą do drzwi. Nie wiem za bardzo co robić, więc wchodzę ostatni. Część idzie do stoisk informacyjnych, reszta zajmuje miejsca przy elektronicznych wyszukiwarkach lub od razu siada do darmowych telefonów.
Nie chce mi się już jęczeć. Powiem tylko, że wizyta tam zakończyła się całkowitym fiaskiem. Nie znalazłem ani jednej sensownej oferty dla ogrodnika, malarza czy pracownika szeroko pojętej gastronomii. Oferowano same dziwaczne stanowiska o niezrozumiałych wymaganiach.
Wychodząc na ulicę, po raz pierwszy odniosłem wrażenie, że Londyn mnie nie lubi i chce się mnie pozbyć. Znalazłem się w sytuacji płukacza, który trafił do Eldorado dziesięć lat po wydobyciu ostatniej bryłki złota.
W desperacji myślę o samozatrudnieniu. Podobno to takie proste i w każdej chwili można wycofać się, nie ryzykując kasy ani reputacji. Pod Inland Revenue dosłownie opada mi szczęka i dopiero zbłąkana mucha, która trafia mnie w zęby, pomaga mi unieść ją z powrotem. Wygląda to jak sklep Ciapatego i człowiek nie obeznany na pewno tam nie trafi. U nas budynek Urzędu Skarbowego albo ZUS-u widać z daleka, bo jest największy i najładniejszy w okolicy, pracują tam setki, utrzymywanych na koszt podatnika darmozjadów, a i tak wciąż okazuje się, że są braki kadrowe.
Kolejka pod Inland Revenue jest na tyle duża, że postanawiam przyjść innym razem. Ostatecznie własny biznes rejestruje się w Anglii w trzy miesiące po wystawieniu pierwszej faktury.
Z każdym krokiem przybywa wątpliwości. No dobrze, znów będę miał firmę, tylko skąd wziąć klientów? Dobra reklama sporo kosztuje, tania jak dotąd nie przynosi rezultatów.
Za rogiem ulicy dostrzegam znajomą gębę. Solidna postura, siwy wąs, kamizelka ze sztruksu narzucona na flanelową koszulę – wypisz wymaluj komornik ze Skarbowego. Nie mam siły uciekać. Przystaję i czekam co się wydarzy.
- A witam, panie Jacku! – mówi jowialnie.
- Witam, panie Krzyśku! – przedrzeźniam go, choć wcale nie jest mi do śmiechu.
- Gdzie też się pan podziewa? – pyta fałszywie zatroskany.
W referacie komorników US panuje zasada pewnej poufałości z dłużnikiem. Nikt nie nalega, nie pogania, nie straszy, nic tylko gadka szmatka i uśmieszki. Chyba zatrudnili psychologów, którzy objaśnili, że z ludźmi w kłopotach nie ma żartów. A nuż taki wyjmie tasak, piłę mechaniczną albo koktajl Mołotowa. W końcu pada sakramentalne: to ile wpłacamy? i gość ma poczucie, że dostał wolną rękę w spłacie zaległości. Daje co ma, a potem pytają kiedy następna rata i może na chwilę odetchnąć.
- Tu i tam – odpowiadam z pozornym luzem.
- Bo, wie pan, odsetki lecą. Dzień po dniu suma rośnie.
- Nic nie poradzę. Nawet tu niespecjalnie mi idzie.
- Przeczekamy – macha ręką i odchodzi.
Kiedy sprzedałem samochód, dostali za PIT-4 i PIT-5 wraz z kosmicznymi odsetkami, VAT-u postanowiłem nie płacić, bo mnie też paru kolesi przekręciło – suma była mniej więcej podobna.
Obracam się i spluwam trzy razy za siebie
- A kysz, maro nieczysta – szepczę rozbawiony tym nieoczekiwanym zachowaniem.
Okrzyki sprzedawców owoców spod Shopping Cener przywracają mi równowagę. Czereśnie po 3 funty, brzoskwinie i truskawki po funcie. Sięgam do kieszeni, bo owoce wyglądają naprawdę apetycznie. Miedziane penale, trochę srebrników – razem 95 pensów. A niech to. Nie chcę rozmieniać papierów, bo potem już leci.
Wracam do domu pustym pociągiem metra. Wszyscy są w pracy, wagony wożą powietrze, bezrobotnych i turystów do terminali lotniska Heathrow. Cały czas czuję, jak magia Londynu ulatnia się, obdzierając mnie ze złudzeń, że znajdę tu spokój. Na całym świecie tak jest, że aby żyć spokojnie, trzeba mieć pieniądze. Jak to się stało, że o tym zapomniałem???
Dziś znów dzień czynszowy. Bobby wpadnie, kiedy mu przyjdzie ochota i chodząc od pokoju do pokoju będzie poklepywał po ramieniu lub wrzeszczał. Nigdy nie wiadomo, o której przyjedzie, więc ludzie zostawiają mu pieniądze na łóżku. Wchodzi do pokoju i zostawia pokwitowanie. Nie bardzo mi się ten obyczaj podoba, dlatego w każde piątkowe popołudnie siedzę na wyrze i bawię się banknotami, które za moment stracę. Moi najbliżsi sąsiedzi: Rick i Sara łażą boso, jak posrani. Tupanie przenika ściany i dudni w uszach, chwilami zagłusza je szum przelatującego nad domem samolotu. Później zaczynają trzaskać drzwiami, jak gdyby chodzili tam i z powrotem.
Na początku było całkiem miło. Zostałem przez nich zaproszony na kolację. Stół w living roomie aż uginał się pod ciężarem rozmaitych przystawek, zakąsek i potraw. Okazało się, że Rick trochę pracował jako kucharz, ale głownie zajmuje się przebywaniem na bezrobociu i dorabianiem na boku jako malarz, ogrodnik czy kierowca. Kiedy zapytałem, skąd jest, obruszył się i pokazał mi pępek z wytatuowanym napisem: Made in England. To po jaką cholerę wynajmujesz jakiś parszywy pokój, zamiast kupić dom – przemknęło mi przez myśl, ale zmilczałem. Sara pochodzi z RPA i też jest bezrobotna. Oboje pochwalili mój angielski, który po kilku godzinach intensywnej konwersacji, naprawdę prezentował się nieźle. Powoli schodzili się inni mieszkańcy tego wielkiego, trzypiętrowego domu. Francuzka Letitia, Holender Mark, Linda z Kamerunu, Kathy z Tajlandii, jakiś Albańczyk, którego imienia nie zrozumiałem, kolejna Angielka Kerry, Kall z Algierii... Wszyscy jedli i pogodnie mamrotali o niczym, a ja pośrodku tej międzynarodówki czułem się trochę jak królik wyjęty z kapelusza. Zrozumiałem wreszcie co to jest kosmopolityzm i wiem, że mi się nie podoba. Jestem skromnym facetem z Polski, który lubi swój kraj i panujące w nim obyczaje, tylko ma nieustannego pecha i nie może zbudować sobie domu w górach, gdzie zmieści kupę dzieciaków, psów i kotów.
Podobno mieszka tu 17 osób, a ja poznałem zaledwie kilka. Jedni wychodzą bardzo wcześnie, inni wracają bardzo późno. Ktoś stale łazi po pokoju nade mną. Deski trzeszczą, słuchać kroki tak dokładnie, jakby ten ktoś łaził mi po głowie. Nawet w krakowskim bloku nie miałem takich atrakcji. Do tego raz na minutę nad domem przelatuje samolot i to od 6 rano do 11 w nocy.
Nienawidzę tego miejsca. Marzę o powrocie na squat, do mojego pustego pokoju, do warkotu silników, nawet do „Alleluja”. Jedyna niewątpliwa korzyść z mojego pobytu tutaj, to trening angielskiego. Już się nie jąkam, mówię prawie automatycznie, jakbym miał przygotowane odpowiednie zasoby leksykalne. W nocy skończyłem ostatnią książkę po polsku. Mam do dyspozycji już tylko angielskie. I bardzo się tego boję. Nie chcę kiedyś w Polsce wstydzić się akcentu, szukać zapomnianych słów czy niepoprawnych zdań. Aaa, dziń dybły. What’s up? Znaczyyyyy, co słychać? Brrr... Przecież myślę, czuję, piszę po polsku. Przede wszystkim potrzebuję języka ojczystego, a Hounslow zastawiło pułapkę na moją polskość.
Nagle dzwoni telefon. Obcy numer. Naprawdę. Wyskakuję z łóżka i daję sobie kilka sekund na ochłonięcie.
- Halo?
- Czyści pan dywany?
- Co proszę?
- Czy czyści pan dywany?
- Eee, czy może pani powtórzyć?
- CZY-ŚCI PAN DY-WA-NY???
- A, dywany. Niestety nie.
- To przepraszam.
Euforia mija, ale pozostaje nutka satysfakcji, że w końcu ktoś zadzwonił i przynajmniej o coś zapytał. To oznaczało, że znów jedna z moich ulotek nie trafiła do kosza ani do kominka, tylko do czyichś rąk.
Powoli tracę kontakt ze światem. Czasem w środku nocy mam wrażenie, że wszyscy o mnie zapomnieli. Czas mija, dni zacierają się w mojej pamięci. Dzień w dzień biegam z kserowanymi ulotkami i wpatruję się w milczący telefon. Ani raz jednak nie przychodzi mi do głowy myśl, żeby spakować się i wracać. Pewnie dlatego, że nie mam dokąd. Mimo wszystko mam odłożone tyle pieniędzy, ile bym nie zarobił w Polsce przez rok. Tylko to wciąż za mało na długi, na dom, na nowy początek.
Cholera, co jest nie tak z tymi ulotkami?! Te, które odniosły największy sukces, były pełne błędów i podpisane: Jacek. Strasznie się wkurzałem, gdy ktoś zwracał się do mnie per Dżacek. Teraz mam poprawne, idealnie zredagowane i skrojone, i zadzwoniła ledwie jedna osoba. Już nic nie rozumiem. Wszyscy wychodzą do pracy, a ja siedzę w pokoju i myślę.
Nie sprawdziłem się, nie podzieliłem losu tysięcy innych uchodźców z Polski i nie urządziłem się samodzielnie. Wszystko zawdzięczam Archiemu. Gdyby nie on, nie zagrzałbym tu miejsca dłużej niż przez tydzień. Jedyna pociecha, że los zsyła nam czasem ludzi, którzy mogą coś dla nas zrobić.
Londyn nie jest już bezpiecznym miastem. Siedzimy na bombie. Wiemy, że jest, ale nie wiemy gdzie. Po raz drugi wojujące z cieniem świry próbowały zaatakować metro, ale eksplodowały jedynie zapalniki. Jeśli Bogowie czasem się kłócą o kierunek przeznaczenia, tym razem Nasz był górą.
Codziennie czytam „Metro” lub jakąś inną gazetę, którą ktoś uprzejmie zostawia dla mnie na murku lub ławce przed domem. Co dnia gazety meldują o jakimś morderstwie. Czasem spektakularnym, czy wręcz romantycznym, jak to, gdy pewien zakochany desperat nie mógł znieść myśli o rozstaniu i zastrzelił kochankę, a potem siebie; częściej o pospolitym mordzie na tle rabunkowym, seksualnym lub będącym skutkiem bójki. W jedno jest zamieszany nawet jakiś Polak, który zniknął, gdy w wynajmowanym przez niego mieszkaniu policja znalazła rozkładające się zwłoki mężczyzny ze Szczecina. W Polsce morderstwo czy napad to jednak medialna gratka dla Faktu czy Super Expressu, tutaj smutna codzienność.
Londyn przestał również być miejscem do zarobienia szybkich pieniędzy. Przybyło tu zbyt dużo taniej, a dobrej siły roboczej, która psuje rynek, żądając niskich, nieraz absurdalnie niskich pieniędzy. Trzeba pracować dłużej, lecz zarabia się mniej. Polska prasa w stolicy Anglii daleka jest od euforii sprzed roku. Tytuły: „Nadzieja umiera na Wyspach”, „Londyński kierat” itp. mówią same za siebie. W Irlandii mnożą się samobójstwa wśród nie mogących sobie poradzić Polaków, w Anglii wielu rodaków nadal toczy walkę o byt dzięki setkom agencji pracy, które nie wymagając znajomości języka, wysyłają „handymanów” do fabryk, na farmy i budowy poza Londynem. Na Hounslow oraz dalej na zachód i południe jest ich kilkanaście. Sam przez jakiś czas myślałem, żeby spróbować, ale sukces pierwszej partii ulotek, rozbestwił mnie na nowo.
Siedzę i myślę, a silniki samolotów huczą mi nad głową.
Nazajutrz znów telefon. Obcy numer. Skwapliwie odbieram, żartując w duchu, że to jakiś ankieter albo telefoniczny sprzedawca byle czego.
- Jack?
- Yes.
- I give you Arthur.
- Ok.
Chwila złowrogiej ciszy.
- Jacek? – głos Archiego lekko drży – Zgadnij skąd dzwonię?
Mówię, że nie wiem, ale gdzieś na dnie brzucha kłuje mnie szpila niepokoju.
- Z aresztu dzwonię...
Syczę przekleństwo, które ciśnie mi się na usta. Siadam ciężko i gapię się w róg ściany.
- Jak to się stało?
- Odpuściliśmy nasz squat, bo ten w centrum Ealingu wydał mi się ładniejszy. Weszliśmy z Waldkiem bez problemu. Kilka minut później przyjechała policja.
- Tam musiał być alarm!
- Też tak myślę. No nic. Teraz to i tak nie ma znaczenia. Dzwonię do ciebie, bo wydaje mi się, że kto jak kto, ale ty zachowasz spokój. Nic się nie dzieje. Mam prawnika i tłumaczkę. Dają nam jeść i tak dalej. Chodzi mi tylko o to, że musisz jakoś powiedzieć to Magdzie. Ona pewnie myśli, że weszliśmy i zaczęliśmy remont.
- Pogadam z nią. Nic się nie martw. Co możemy zrobić, żeby cię wypuścili?
- To już mój ból głowy. Gdybym nie wyszedł po trzech dniach, zacznijcie szukać po komisariatach. Ale sądzę, że po sporządzeniu aktu oskarżenia nas puszczą.
Złowrogie słowa dźwięczą mi w głowie, a jednocześnie czuję uzasadnioną ulgę, że nie dałem się namówić na tę imprezę.
- Zrobię co w mojej mocy. Trzymaj się!
Miał możliwość wykonania tylko jednego telefonu i zadzwonił do mnie. Jest chyba kimś więcej niż tylko moim kumplem.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Piękny, przejmujący i pełen "emocjonalnego wrzątku" tekst. Aż coś dusi w gardle, jak się czyta. Mimo, że nie mam zbyt wiele czasu na czytanie - tego bym sobie nie odpuściła :-)). Piszesz o US i ZUS - "U nas budynek Urzędu Skarbowego albo ZUS-u widać z daleka, bo jest największy i najładniejszy w okolicy, pracują tam setki, utrzymywanych na koszt podatnika darmozjadów, a i tak wciąż okazuje się, że są braki kadrowe." - z tymi brakami kadrowymi to strzał w dziesiątkę. Na stronie ZUS-owskiej codziennie są zamieszczane ogłoszenia o wolnych stanowiskach (średnio 5 ogłoszeń dziennie!).
Czekam na następne z ogromną niecierpliwością i życzę Ci dużo szczęścia. Głowa do góry :-))). Pozdrawiam/B.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

mnie szczególnie zaciekawił ten wątek kryminalny. Czytelnika wciąga przede wszystkim autentyzm. Czytając mam wrażenie obcowania z Anglią, namacalnego doświadczania tego co w tekście.
A propos ogólnych konkluzji - to przypomina się mi utwór Mrożka "Tango" w któym jeden z bohaterów mówił cały czas o tym, że jak zarobi wystarczającą ilość gotówki, to wróci do kraju, jednak wiadome było, że kłamał. Nigdy nie wrócił. tutaj chyba sytuacja jest nieco inna.
ogólnie na plus. Zastanawiam się czy kolejne rozdziały piszesz ty czy życie.
Pozdr!!! co złego to nie ja;)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Oceniając to w kategorii LITERATURA mogę powiedzieć jedynie - Świetnie, jak zwykle.
Gdyby potraktować, jako reporta, czy pamiętnik - ocena równiez bardzo dobra.
Jeśli idzie o kwestie techniczne - mam troche uwag:
Londyn rutynowo budzi się do życia. Na wpół uśpieni ludzie biegną do łazienki – co oznacza „rutynowo”? –trochę mi to słowo nie pasuje, no i chyba nie „na wpół uśpieni”, lecz „na wpół rozbudzeni”.
panujący we mnie mrok- może mrok ogarniający twój umysł (twoje myśli)?
lecz nie tworzymy żadnej wspólnoty, jak Hindusi, Arabowie, Japończycy, Ciapaci itp. – albo „takiej” zamiast „żadnej”, lub po „wspólnoty” wstawić: „takiej, jak”
Nie wiem za bardzo co robić – coś mi tu nie gra – przydałaby się zmiana szyku
Powiem tylko, że wizyta tam zakończyła się całkowitym fiaskiem – wyrzuć „tam” –przecież wiadomo – możesz ewentualnie napisać „ta wizyta”
Znalazłem się w sytuacji płukacza – dlaczego płukacza? Nie lepiej jednak „poszukiwacza (złota)”?
-Gdzie też się pan podziewa? – pyta fałszywie zatroskany. – z fałszywym zatroskaniem
Shopping Cener – Center
nieraz absurdalnie niskich pieniędzy. Niskich kwot raczej, ew. MAŁYCH PIENIĘDZY
po sporządzeniu aktu oskarżenia nas puszczą – „nas wypuszczą”, albo „wypuszczą nas” – nie upieram się jednak

No i na koniec jeszcze jeden aspekt - aspekt uczuciowy. Opisujesz swoje, trochę zbeletryzowane uczucia i przeżycia. Nie jest ci lekko - to widać słychać i czuć. Jednym słowem, na powrót znalazłeś się w KACZEJ DUPIE. Wyłania się pytanie: czy lepiej być w kaczej dupie, czy też zostać wydalony na zewnątrz. Obie alternatywy niezbyt interesujące.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Leszku, to z powodu opoznienia we wrzucaniu. Stare dzieje. Juz wkrotce bedzie lepiej i kacza dupa nie ma nic do rzeczy.

PS. Dzis kupilem Mitsubishi Carisme - wspomaganie, ABS, klima, szyber, cuda na kolkach. Wracam nim za miesiac z tarcza. I gdzie tu kacza dupa :)))???

Poprawki biore di domu. Dzieki.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...