Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Zapytaj mnie, cz. VI


Barbara_Pięta

Rekomendowane odpowiedzi

Zajrzałam do dzieci. Oglądały jakiś pasjonujący film i nawet mnie nie zauważyły. Siedziały z wypiekami na twarzy, wpatrzone w telewizyjny ekran. Chrząknęłam głośno.
- Jej, mama! – Majka podskoczyła na kanapie – ale fajny film, chodź oglądać – zachęcała mnie.
- Teraz wychodzę, będę za godzinkę – powiedziałam. Mina jej trochę zrzedła.
- A gdzie idziesz? – zapytała Olka.
- Do pana Michała – cmoknęłam dziewczyny – będę niedługo, pa – rzuciłam i wyszłam z pokoju.
Wylałam resztkę kawy i zjechałam windą na parter. Misiek już czekał.
- Ty palisz? – zdziwiłam się. Pierwszy raz zobaczyłam go z papierosem. Miał jakąś niewyraźną minę. Zrzuciłam to na karb zmęczenia. W końcu przemierzyliśmy kawał drogi, a emocje, jakie nam towarzyszyły tego popołudnia, wycisnęły z nas ostatnie soki. Zaczął zacinać drobny, nieprzyjemny deszcz. Michał zgasił niedopałek, wciskając go butem w mokrą trawę. Syknęło.
- A, tak jakoś wyszło – mruknął i uśmiechnął się posępnie.
Ruszyliśmy w stronę głównej alei spacerowej, mieszczącej się obok osiedla, mijając otwarty jeszcze kiosk Grodzkiego. Szliśmy w milczeniu i powoli zaczynało mnie to irytować.
Czułam, że coś się zmieniło. Jeszcze nie wiedziałam, co mogło być tego przyczyną.
- Coś taki markotny? – zapytałam z nutą pretensji w głosie – nie poznaję cię.
- Zmęczony jestem i tyle – odparł, nie siląc się zbytnio na uprzejmość.
Zatrzymałam się i zaczęłam nerwowo przytupywać.
- To po jaką cholerę do mnie dzwoniłeś? – prawie krzyknęłam – jaja sobie robisz?
- Przepraszam, nie gniewaj się. Mam mały problem i chciałem się Ciebie poradzić – uśmiechnął się próbując mnie udobruchać – ty, nerwowa babka z ciebie – powiedział kpiącym tonem.
Zamachnęłam się, ale wykonał błyskawiczny unik. Teraz już śmiał się pełną gębą. Zbliżaliśmy się do małej, kameralnej knajpki. Zorientowałam się, że nie idziemy do niego do domu. Szłam jednak dalej, nie próbując wyjaśnić dokąd zmierzamy.
- Wiesz, co mnie u ciebie wkurza? – zapytałam
- Nie mam pojęcia – rozłożył bezradnie ręce.
- Zmieniasz nastroje, jak majtki. Nie nadążam.
- Trzeba dbać o higienę – zarechotał, trzymając się za brzuch i niebezpiecznie zataczając.
W takich nastrojach weszliśmy do baru. Zaraz przy wejściu oblepiła nas chmura papierosowego dymu i woń przemieszanych alkoholi, pospołu z kuchennymi wyziewami. Iście piekielna mieszanka. Miałam ochotę odwrócić się i dać drapaka.
- Będziemy tu siedzieć? – zapytałam naburmuszona – siekierę by powiesił – rozejrzałam się wymownie po wnętrzu knajpki.
- Nie bądź taka wybredna – skarcił mnie Misiek – zresztą, w pobliżu nie ma innej knajpy. O, popatrz, tam jest mały tarasik – powędrowałam za jego spojrzeniem – usiądziemy sobie na powietrzu.
- Chwała Bogu – odetchnęłam z ulgą i powędrowałam w głąb sali, ciągnąc za sobą Michała.
Na tarasie znaleźliśmy dwa wolne stoliki. Wybrałam ten usytuowany bliżej drzwi. Mieliśmy stamtąd niezłą widoczność. Nie zdążyłam nawet pomyśleć nad zamówieniem, a już zjawił się przystojny kelner. Poprosiliśmy o chwilę do namysłu, zostawił więc menu i oddalił się sprężystym krokiem w stronę baru.
- Kto by pomyślał – powiedziałam gapiąc się w stronę kelnera, zajętego polerowaniem szkła – profesjonalna obsługa w takiej spelunie.
- Nie przesadzaj Madziu – obruszył się Michał – trochę zadymiona i od razu speluna.
- Wiem, wiem – rzekłam pokornie, skubiąc koniuszek lnianej serwety – jestem przewrażliwiona, ale byli palacze tak mają. Są bardziej wyczuleni na papierosowy dym. Nic na to nie poradzę – przybrałam bezradną pozę.
- Rozumiem, ale dzisiaj wytrzymasz? Obiecuję, że następnym razem znajdziemy coś lepszego.
- Wytrzymam – przytaknęłam i zerknęłam w stronę kelnera. Zmierzał do naszego stolika – co pijesz? Ja chyba gin z tonikiem – szybko podjęłam decyzję.
- To ja też.
Złożyliśmy zamówienie i gdy kelner poszedł w stronę baru, wróciłam do tematu, który przerwaliśmy w trakcie drogi.
- A propos, w jakiej sprawie chciałeś zasięgnąć u mnie porady? – zapytałam bez ceregieli – i co to za pomysł? – przypomniałam mu o tym, co powiedział podczas rozmowy telefonicznej.
Przyszedł kelner i postawił przed nami dwa drinki w wysokich, wąskich szklaneczkach. Długie, kolorowe słomki, łamane w górnej części, przywodziły na myśl lupy peryskopów, wynurzających się z głębi oceanu. Czekając na odpowiedź, bawiłam się rurką, wyginając ją na wszystkie strony. Raz po raz rozlegało się ciche pykanie rozciąganej harmonijki. Zbliżyłam usta do wylotu, ułożyłam je w mały ryjek i obejmując szczelnie słomkę, pociągnęłam solidny łyk. Popłynęło.
- Mam problem z kobietą – wycedził Michał – a raczej z byłą kobietą – sprostował.
- A co ja mogę na to poradzić? – wzruszyłam ramionami, nie rozumiejąc do czego zmierza.
Michał siedział z pochyloną głową. Ciemny kosmyk włosów zwisał mu tuż nad powieką. Kilka razy próbował go zdmuchnąć, lecz zabieg ten nie przyniósł pożądanego rezultatu. Rozcapierzonymi palcami przeczesał gęstą grzywę, lokując gładkie, błyszczące pasma na czubku głowy. Teraz było lepiej. Widziałam wyraźnie zarysowane brwi i głęboko osadzone, intensywnie wpatrzone we mnie oczy. Gdzieś w głębi rozległ się brzęk tłuczonego szkła. Odruchowo spojrzałam w stronę miejsca, z którego dochodził hałas. Kelner zmiótł skorupy i przepadł w czeluściach kawiarnianego zaplecza.
- Opowiadałaś mi niedawno, że pracowałaś w biurze detektywistycznym – Misiek odezwał się wreszcie – pomyślałem więc, że mogłabyś mi pomóc.
- No tak, ale nie bardzo rozumiem, co miałabym robić. Śledzić tą kobietę, czy jak? – zapytałam, popijając alkohol małymi łyczkami.
- Mniej więcej... – zawahał się na chwilę Michał - ... po prostu chodzi o to, że prowadziliśmy kiedyś mały interes.
- Znaczy, byliście wspólnikami – weszłam mu w słowo.
- Dokładnie. Kobieta wyprowadzała pieniądze z firmy – przechylił głowę i posłał mi wymowny uśmiech – a ja chciałbym wiedzieć, kto był jej kompanem. Moim zdaniem nie robiła tego sama.
- No dobra, ale co ci to da? – zapytałam z powątpiewaniem.
- Pewnie niewiele, ale chcę wiedzieć – odparł z zaciętym wyrazem twarzy – muszę wiedzieć. Dobrze ci zapłacę – spojrzał na mnie wyczekująco.
Ważyłam w myślach propozycję Michała. Wszystkie za i przeciw. Sensowność tego przedsięwzięcia nie była dla mnie tak oczywista, jak dla niego. Wahałam się.
- Powiem tak: to jest niebezpieczna gra. Podejmując się tego zadania będę to robić nielegalnie. Nie mam licencji – zaznaczyłam, wznosząc do góry palec wskazujący.
- E, chyba nie będzie kłopotów – palnął lekkomyślnie.
- Mogą być, i to wielkie, jeśli dana osoba zorientuje się, że jest śledzona. Wystarczy, że naśle na mnie gliny i jestem ugotowana – odparłam sucho – muszę się z tym przespać.
- Oczywiście, nie naciskam – zgodził się Misiek – jednak przyznam szczerze, że bardzo mi na tym zależy. O, przepraszam na chwilę – sięgnął po telefon komórkowy, aby odebrać połączenie. Oddalił się od stolika i przeprowadził krótką, ożywioną rozmowę, po czym wrócił i oznajmił lekko zdyszanym głosem:
- Madziu, muszę lecieć, mam pilną sprawę. Odprowadzę cię do domu – zaproponował.
- Nie ma potrzeby – zaoponowałam – jest jeszcze wcześnie. Dam sobie radę – uspokoiłam go, widząc jak na mnie patrzy.
- No dobrze – skapitulował – tylko uważaj na siebie. Odezwę się, pa – obrócił się na pięcie i pobiegł w kierunku wyjścia.
Wyjęłam słomkę ze szklanki i jednym haustem wychyliłam resztę napoju. Przyjemne ciepło rozpłynęło się po całym ciele. W pewnej chwili poczułam na sobie czyjeś spojrzenie. Zerknęłam ostrożnie i zdrętwiałam.

Wstałam energicznie czując, jak burzy się we mnie krew. Gdzieś już widziałam tą twarz: mężczyzna po pięćdziesiątce, lekko opalony, dobrze ubrany, mógł się jeszcze podobać. "Tak!" - wykrzyknęłam w myślach - "teraz go poznaję, szef Policji, skubany... skąd on się tu wziął?" - zadawałam nieme pytania. Nie wiedziałam, czy uciekać, stać w miejscu, a może dać mu w mordę i spokojnie odejść. Wybrałam jednak inną opcję. Podeszłam do stolika, przy którym siedział delikwent. Nieruchomo wpatrywał się we mnie całkiem jeszcze młodymi oczyma, z których jednak wiało chłodem.
- Czego pan chce - warknęłam zaczepnie.
Uśmiechnął się i wykonał ten swój charakterystyczny gest, drapiąc się za uchem.
- Pani Madziu, po co te nerwy. Tak sobie siedzę przecież... - oparł brodę o splecione dłonie, lustrując mnie intensywnie. Rękawy marynarki brzydko się pomarszczyły w ramionach.
- Właśnie widzę - odparowałam ironicznie - i co, zadowolony z przebiegu wypadków? - rzuciłam mu wyzywające spojrzenie. Wytrzymał ten manewr. Na jego czole jednak pojawiły się drobne kropelki potu.
- Pani Magdo, to nie tak... - zaczerpnął powietrza, szykując się na dłuższy wywód.
- A jak - przerwałam mu prawie krzycząc - co mi pan tu pieprzysz, jakieś farmazony. Przecież wszyscy wiedzą, o co chodzi.
- Jacy wszyscy, dziewczyno.. - zaczął kręcić głową z dezaprobatą.
- Ja się już zastraszyć nie dam. Tyle powiem. I nie łaź pan za mną, bo wezwę policję.
Facet wybuchnął gromkim śmiechem. Z jego oczu poleciały łzy, ciałem targały rytmiczne konwulsje.
- Kobietko, nikt za tobą nie łazi, odpuść sobie. A najlepiej to proponowałbym do lekarza. Coś zdrówko szwankuje - zachichotał złośliwie.
Krew w moich żyłach osiągnęła chyba temperaturę wrzenia. Piekły mnie policzki. Kanalia, teraz próbuje mnie wykończyć. Psychicznie. Ale ja się nie dam. O nie! Nie wie, z kim ma do czynienia, kreatura jedna.
- Słuchaj pan - wycedziłam, pochylając się i opierając dłonie na stoliku - ja się na tych wszystkich waszych technikach doskonale znam. Więc nie mnie wciskać kit. A o zdrówko to chyba pan musi zadbać, latka już nie te - dodałam zgryźliwie i uśmiechnęłam się triumfująco, widząc, jak mojemu rozmówcy rzednie mina.
- Ostra jesteś, prawie jak ojciec - skrzyżował ręce na klatce piersiowej - tylko co mu z tego... - pokiwał wymownie głową.
- Słuchaj gnoju, jeśli jeszcze raz zobaczę cię w pobliżu, podejmę odpowiednie środki zaradcze, bądź tego pewien. A teraz żegnam pana i mam nadzieję nigdy nie spotkać.
- słuchaj mała, za obrazę... - jego głos zniknął we mgle.
Wyszłam z lokalu. Teraz dopiero zdałam sobie sprawę, jak bardzo jestem roztrzęsiona. Wszystko we mnie pulsowało. Furia, żal, na przemian z przygnębieniem ogarniały mój umysł. Miałam jednak rację.To było morderstwo.
Nawet nie wiem, jak doszłam do domu. Na podwórku pod blokiem stał Michał z psem. Trochę mnie to zdziwiło. Miał przecież jakąś sprawę do załatwienia. Podeszłam do niego.
- Już w domu? - zapytałam
- A tak - uśmiechnął się - Fałszywy alarm. Właśnie zamierzałem iść po ciebie.
- Już nie musisz, jestem na miejscu. Cała i zdrowa.
- Cieszę się. Ale jakaś roztrzęsiona jesteś - przyjrzał mi się badawczo - stało się coś? - zapytał z nutką niepokoju.
- Skądże - odparłam zdawkowo. Chyba nie uwierzył, ale to już jego problem.
- Idę do domu - mruknęłam i powlokłam się do klatki schodowej.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 2 miesiące temu...
  • 4 tygodnie później...

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Na oddziale tym. W zamknięciu. W pomarańczowej smudze zmierzchającego słońca, która przecina, niczym rozżarzonym biczem środek podłogi. Która ciemnieje powoli. Stopniowo. Stopniowo. Tak bardzo stopniowo… Trzeszczące cicho szpitalne łóżka. Albo milczące. Ustawione równo jak na wystawie. Ze szkieletami zmarłych sprzed wielu bardzo wieków. Szpitalne łózka, a na nich twarze woskowe. Wyblakłe pergaminy. Poszarzałe w spazmie agonii. Twarze nieboszczyków, choć jeszcze żywych. Lecz tak naprawdę. Naprawdę… Wijące się z bólu. Powykrzywiane kształty. Pokręcone cierpieniem w rozgrzebanej pościeli. Leżące, porzucone kłody zmurszałego drewna, jakby przymierzały się powoli do sosnowej trumny. Do gleby…   Te ciała spocone w ekstazie nadciągającej śmierci. Spalone kobaltową lampą truchła. W ciszy i zaduchu. W milczącej beznadziei…   Przemierzające z mozołem równinę pustą, rozległą. Pełną melancholii. Zbliżające się do kresu. Do horyzontu, gdzie obłok zsuwa się biały w tym powolnym prologu pędu. Spoglądam. Patrzę. Z kołder wyciągają się czyjeś ręce. Ramiona jak grób rozwarte szeroko. Z oparzelinami śmiertelnej gorączki. I cienie. Cienie. Wszędzie wokół cienie. I cienie. Znowu. Bądź znowu. I jeszcze… Profile twarzy zastygłe. Wykute w kamieniu leżące popiersia. Nogi zgięte w kolanach. Oparte o nie brody. Zgięte w pół kołyszące się w przód i w tył, jakby znaki zapytania – „dlaczego to ja, właśnie?” Siedzące na krawędzi postacie z minionego już czasu. W piżamach. W podartych strzępach splamionych łachmanów. Ktoś proszący o wodę. O jeden łyk. Bądź jeszcze…   Senne majaki. Zwidy. Nacierające zmory. Tu i tam skrzypnięcie. Krzyk przerażenia. Albo rozmowa niewyraźna z kimś kogo tu od dawna nie ma. Który to rok? Rok to już dawno umarły. Przywalony betonowymi warstwami przeszłości. Nie da się już tego odwalić. Rozkuć. Rozbić młotami. Za oknami drzewa kołyszą się jakoś smętnie. Strzeliste topole, białokore brzozy, które szumią. I szumią coś z opowieści lasu. Podejdę tam. Podejdę do okna, mimo rwącego bólu. Podnoszę się w męce. W skowycie… Jakiś bicz mnie chlasta po piersi. Ale idę. Opieram się o żelazne poręcze łóżek. Patrzą się na mnie szeroko rozwarte, zdziwione oczy. Zmętniałe. Niewidzące. Albo nie patrzą się wcale. Zamknięte powiekami. Idę. Krok po kroku. W wielkim osłabieniu. Moja twarz przezroczysta. Olśniona zmierzchem. Słońcem spowitym liliową chmurą. Kiedy idę tak środkiem sali, zamknięty ciepłą smugą pomarańczowego blasku.   Kiedy już jestem, dotykam rozedrganą dłonią szyby. Kończy się już lato i życie. Wszelkie istnienie. Jakieś takie przeminięte lotem błyskawicy. Zdaje się, że ktoś wznosi toast w brzęku szkła i srebra. W porcelanie. W kryształowych błyskach. W mżeniach niezliczonych pikseli. Nie. To tylko zwidy. Słuchowe omamy za sprawą gorączki.   Organizm jeszcze walczy. Lecz już nie trzeba. Nie trzeba. Bo i po cóż, kiedy jest się już tak naprawdę po drugiej stronie? Dotykam palcami szyby. Tej gładkiej powierzchni. A za nią drzewa majaczą. Kołyszą się i chwieją. Za szybą drzewa szumią coś o przemijaniu. Lecz nie słyszę. Niedosłyszę. Albowiem zagłusza je piskliwe w uszach milczenie. Ale oto brama z powietrza. Strumienie atmosfer. Wiatr idący z wysoka. Sfruwający na skrzydłach furkoczących od piór. Ktoś najwidoczniej zniszczył wskazówki wyroczni, ponieważ leżą teraz połamane, pogięte w trawie. A więc jest jeszcze ratunek. Jeszcze można uciec. Oglądam się za siebie. Jarzą się drobinki kurzu. Wirują.   A więc jeszcze można...   (Włodzimierz Zastawniak, 2024-06-06)   -------------------------   *) „Oddział chorych na raka”, tytuł powieści Aleksandra Sołżenicyna      
    • A oto jak się recytuje, to jest styl Jajeczny, po mojemu Pradawny      
    • życie to nie bajka to droga która wiele do powiedzenia ma   to góry łąki i lasy czasem smutek żal   to niewiadoma którą trzeba zrozumieć   to drzwi za którymi różnie bywa   życie to nie bajka ja o tym dobrze wiem mówię to ja   który czasem błądzi szukając prawd którymi bawi się los    
    • @Łukasz Jasiński :) dzięki     
    • @Olgierd Jaksztas konkret, twoja taka pioseneczka:)
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...