Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Opowiadam sobie bajki. Opowiadam bajki sobie i wszystkim wokół. Opowiadam historie smutne, wesołe, śmieszne, do płaczu. Opowiadam… opowiadam o Tobie. O Twoich lękach
i koszmarach nocnych. Nadziejach, które przeszły i marzeniach, które boisz się spełnić. Opowiadam… Jeśli chcesz – posłuchaj.
Mała dziewczynko na huśtawce.
*
Boisz się strachu podchodzącego pod gardło. Boisz się, że będziesz lękać się do końca życia. Boisz się końca życia… I swoich myśli o tym końcu. Nie chcesz umierać, nie chcesz żyć
w lęku. Twoje życie jest lękiem przed lękiem. Boisz się uwolnić. Bo czego się wtedy złapiesz?
*
Mała dziewczynko, masz swoje autobusy pełzające co dzień po tych samych trasach. Masz plan miasta, z nim łatwiej jest przewidzieć każdą ulicę. Masz numery telefonów, godziny spotkań i zajęć, legitymacji, dowodu, karty bibliotecznej, indeksu. Masz konto w banku i lęk, że ciągle ubywa, cyferki o coraz mniejszej wartości na comiesięcznym wyciągu. Opowiadam ci bajkę o świecie bez liczb, a nie chcesz słuchać. Mała dziewczyno, z numerkiem z szatni
w małej kieszeni plecaka.
*
Wdychasz z tym powietrzem obce nazwy, twój mózg przetwarza je na swoje. Z jakim nabożeństwem powtarzasz litanię przystanków: Kościół, Katowicka, Korfantego, Mickiewicza… Notes z godzinami odjazdów obok numerka z szatni. Potem przyswajasz obce nazwiska i twarze. Nie możesz sięgnąć do wnętrza tych nazw, nie możesz sięgnąć poza twarze. Nie możesz poznać, a chciałabyś bardzo poznawać właśnie i być poznawaną. Wyjść do ludzi z sercem na dłoni. I tak się właśnie starasz, to nic, że potem cicho w poduszkę przed snem z milionami ciemnych myśli. Znowu strach. Że cię źle zrozumieją, nie będą się starać, że twoja powierzchnia im wystarczy, że nie interesują ich twoje wspomnienia i sny, myśli, uczucia, tylko nazwy, które zdołasz zapisać i zapamiętać. Mała dziewczynko, stłumiona przez nazwy, z nienazwanym strachem gdzieś w okolicach żołądka.
*
Opowiem ci teraz o twoich snach, mała dziewczynko. Masz je barwne i szybkie, czuwam nad nimi, odgarniam koszmary. To twoje drugie życie – bez ciała, wspomnień, nazw, liczb. Tylko światło i miłość i dużo powietrza. Wiele gwiazd nocą i czyste słońce, księżyc w pełni, chmury prawdziwe, z wody. To mocne sny, pamiętasz je po przebudzeniu, żyjesz nimi potem, to dlatego przeczesujesz palcami włosy, potrząsasz głową, trącasz kolczyki. Szukasz snu, szukasz uczucia nocy, szukasz dotyku. Niekiedy toczysz z myślami zaciekłe boje, bywa też tak, że się do nich uśmiechasz. Nie chciałabyś spełnić snów, tylko zostać w nich na dłużej, wyśnić sobie lepszą siebie. Albo sprawić, żeby inni tez śnili twoje. Podtrzymujesz umysłem inny świat.
Mała dziewczynka z wielkimi marzeniami.
*
Chciałabyś wstawać i krzyczeć, widzieć krew na swoich rękach – wtedy czułabyś, że żyjesz, że jesteś. Stać się tak jasną, czerwoną plamą w szarości lub bieli śniegu, sprawić by inni widzieli… Idziesz ulicą, wskakujesz na krawężniki, skaczesz przez kałuże. Śpiewasz do siebie, wymyślasz kolejną kiczowatą piosenkę… Biegniesz. Przystajesz. Patrzysz w niebo. Szukasz śladów samolotów, tak dobrze znanych stamtąd. Ale nie, tu ich nie ma, nie ma ich. Tylko ten obraz – dachy domów, kościołów, trochę smogu. I uśmiech na twarzy, dołeczki gratis.
Mała dziewczynka w swoim własnym świecie.
*
Bolą cię słowa suche i nieopatrzne, bolą cię spojrzenia. Boli cię, że komuś przeszkadzasz, boli cię, że żadne oczy nie patrzą na ciebie z miłością. Boli cię, że nie możesz z nikim pogadać, po prostu pogadać – to wszystko. Boli cię, gdy telefon milczy. Boli i irytuje. Wtedy najlepiej jest w parku, choć ten park nie może się równać z tamtymi drzewami, które zostawiłaś za sobą gdzieś w innej krainie. Tu słychać samochody i tramwaje, ale to drobiazg, bo słychać też liście pod stopami, taki szum, szum, szum… Jesień dotyka spadającym kasztanem, możesz sobie przypomnieć tamtą mgłę, którą widziałaś co rano i mówiłaś – zmarznięte anioły gubią nad ranem swoje sukienki. Tak, to byłaś ty, to jesteś ty, to będziesz ty, bo znalazłaś wreszcie coś, co przywróci ci równowagę, sprowadzi wszystkie myśli
w jedno. Ty łączysz te miejsca, a ja tylko opowiadam, tylko powiadam. Góra jest dołem, dół górą.
Mała dziewczynka wreszcie znalazła…
*
I huśtasz się, huśtasz z zapamiętaniem. Przechodzące obok dzieci są lekko zdziwione, a ich mamusie i babcie zdegustowane. Ale ciebie to przecież nie dotyczy, teraz jest tylko niebo – drzewo – ziemia, ziemia – drzewo – niebo, wyżej, wyżej, wyżej, wyżej! Potem zwalniasz, zwalniasz, już tylko kołyszesz się nieznacznie wahasz. I czekasz, tak jak kiedyś,
w dzieciństwie, czekasz, wymyślając sobie bajki… Ile miałaś lat? Dziesięć? Tak, wtedy to się zaczęło, pierwszy pamiętnik i to dziwne przepoczwarzanie się. Jak to się stało, że jesteś taka, a nie inna? Już dziesięć lat to się ciągnie, to czekanie na różnych huśtawkach, że ktoś przyjdzie, znajdzie cię, może nawet przestraszy, ktoś znajomy, to zawsze był ktoś znajomy…
I wtedy zaczniecie rozmawiać, pierwsze rozmowy są najłatwiejsze, potem już trochę skrępowania, włączają się hamulce. Znowu się boisz. A przecież to twoje najmniej spełnione marzenie, najmniej realne. Wiesz o tym. Rozpaczliwie wiesz i znów zaczynasz odchylać się w prawo – lewo, wprawiasz wszystko w ruch, huśtawka buja się, ty się bujasz, wszystko znów jest takie proste. Żyj na huśtawce żyj.
Mała dziewczynka ze swoją huśtawką.
*
Kiedy ty wreszcie przestaniesz? To twoje wewnętrzne rozdygotanie wprawia w ruch co mniejsze wszechświaty. Drżenie rąk. Dlaczego? Lubisz pytać. Lubisz dostawać odpowiedzi. Tylko… Czasem ich nie ma. Są też pytania niewypowiedziane. Znów lęk. I czas. Brak czasu. Ciągle zużywasz go na głupstwa. Boisz się zapytać. Ciągle zużywasz czas sama. A on jest raz tylko dany, pamiętasz? Chodzisz, śpiewasz to, wierzysz w to. I co? Ciągle to samo. Jeśli nie zaczniesz działać twoja huśtawka zardzewieje lub urwie się, ty spadniesz razem z nią.
A razem z tobą spadnę ja, a ja nie chcę przerywać istnienia.
Twoje próby działania wypadają żałośnie. Co wieczór patrzysz w lustro, sobie w oczy. Starasz się nie żałować. Żałuję tylko tego, czego nie zrobiłam. Tak… I tych słów wypowiadanych za szybko lub za późno. Zmarnowane szanse. Nie podjęte działania. Autobus, do którego wsiadłaś. Autobus, do którego nie wsiadłaś. Kolory, wzory, cyfry, pomieszanie z poplątaniem. Życie musi być czymś więcej niż wycieczką krajoznawczą. Sama kiedyś mówiłaś, obiecywałaś sobie – będzie inaczej. Ale nie jest. Ty ciągle dygoczesz. Nawet nie na widok konkretnej osoby, ale sama z siebie, sama… Jesteś mała.
Mała głupiutka dziewczynka.
*
Na huśtawce świat wraca do normy, zegarek nie chodzi do tyłu i nie rozpamiętuje się błędów i rzeczy–nie–zrobionych. Na huśtawce wszystko wydaje się łatwiejsze i wszystko zależy tylko od ciebie. Czasem nawet masz to zbawienne złudzenie – już nie czekam. To nieprawda, dobrze wiesz, że czekasz, to czekanie podtrzymuje cię przy życiu, pozwala śmiać się. Boisz się, że będziesz czekać za długo. Nie bój się, dziewczynko, nie bój się.
*
O moim świecie opowiadać nie warto. Wszyscy i tak chcą słuchać tylko o sobie. O moim świecie opowiadać nie mogę. Bo go zapragniesz… Ja też kiedyś chciałam, pragnęłam tak mocno, odrywałam się do ziemi, aż w końcu znalazł się odpowiedni klucz, pasujący do odpowiedniej dziurki – po prostu się stało. W moim świecie jabłka i pomarańcze rosną obok siebie, a pachną malinami. Może kiedyś…
*
Mała nierozsądna dziewczynko, głową dotykasz nieba i lecisz gdzieś, może ci się uda. Mała naiwna dziewczynko, chcesz motyką ściągnąć słońce i wycierać księżyc mokrą ścierką, a na gwiazdach grać myślami. Chcesz dosięgnąć ich ze swojej huśtawki, a raz jesteś bliżej, raz dalej, smakujesz cel, to znów tracisz go z oczu. I kiedy w końcu zeskakujesz na ziemię, masz w sobie spokój, szum myśli wyciszony, rumieńce i błyski… wiesz wtedy, masz umysł przytomny, nie przytłoczony – zawsze będzie ziemia, zawsze będzie niebo. Zawsze znajdzie się jakaś huśtawka, z której można poprawić ułożenia chmur na nim. I usypiasz malutka dziewczynko, dając szansę tej drugiej…
Kobiecie.
*
Opowiedziałam ci króciutką bajkę, bo ja właśnie jestem od takiego opowiadania, o sobie milczę, moja historia układa się gdzie indziej i inaczej, moja historia to wszystkie twoje sny,
a one nie są do rozumienia, nie…Ja tylko opowiadam… Jeśli chcesz – słuchaj, maleńka, słuchaj… sen się zaczyna we włosach… Huśtawka wahadłowo odmierza twój czas.

Katowice, 25 listopada 2003, wtorek

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @Berenika97   Nika.   Ty całe swoje piękno oddajesz w komentarzach !!!   "Bo lepiej skończyć źle niż pięknie nie zacząć".   proste wersy a głęboka myśl filozoficzna   filozofia utylitaryzmu. ale bardziej  prymat Egzystencji nad Esencją.      "Egzystencja poprzedza Esencję" - Jean-Paul Sartre.     Twój najstarszy uczeń odebrał kolejną lekcję.     dziękuję pięknie.   pozdrowienia śle :)         @viola arvensis   czekałem z nadzieją na Twój komentarz bo każdy z nich jest bliski mojemu sercu.   za ciepłe i mądre słowa pięknie  Wiolu dziękuję :)       @Gosława   Reniu.   przy Twoim talencie, problemy znikają jak poranne mgły :)   i później boją się już pojawić :)   dzięki wielkie !!!!      
    • Alu daj ud, a Szatan Ewę. Wena, ta z sadu, jad ula.
    • Jeśli Drogi Czytelniku, swego czasu zaczytywałeś się w prozie Grabińskiego lub onirycznych wizjach Schulza, lub jeśli bliski jest Ci francuski modernizm, Belle Epoque czy dekadentyzm. To zerknij proszę i jeśli masz takie życzenie, pozostaw komentarz i ocenę  pod moim poematem "Odyseja". Jest nieukończony jak wiele moich prac. Lecz może kiedyś uda mi się doprowadzić go do końca.     Hamulce i kotły grzały się  w piekielnym ukropie, nie spuszczanego  od dłuższego czasu powietrza. Żółte, cyklopowe oko lokomotywy, rozbłysło  nagłym i ostrym światłem na torze,  lewitując w rozrzedzonym powietrzu, skwarnego nadal zmierzchu. Żelazny smok gnał przed siebie coraz to śmielej i prędzej. Ciągły ruch, idealnie zgranych kół, turkoczących na świeżo ułożonych szynach, Ciągnących się wężową strugą  ku kolejnej stacji przetokowej  lub przeładunkowej.     Na tej bocznej linii używanej sporadycznie jedynie w wybitnie ważnej potrzebie nie było stacji pasażerskich  jak i gminnych, niewielkich przystanków. Była to linia głównie używana przez wojsko i na jego potrzeby stworzona. A teraz gdy echa kawaleryjskich szarż  i armatnich salw przebrzmiały już wśród poszarpanej i wykrwawionej linii frontu. Gdy wrogie armie nie składając sobie winszującego hołdu  ani nawet nie ściskając na pojednanie dłoni. Odeszły, zwrócone plecami ku sobie i mącąc jedynie kurz i piach, zaległy po ustronnych, półdzikich gościńcach, prześlizgnęły się na powrót przez umowne jedynie linie granic. Mijając bez słowa wstydu i hańby  a może jednak glorii zwyciężonych, wapienne, zatarte smugami słoty i wichru słupki graniczne.  Starali się nad wyraz mężnie i heroicznie, by przesunąć je choćby o cal, metr, kilometr.     Na nic to wszystko.  Ich pobratymcy. Często chłopcy,  wchodzący dopiero w wiek męski. Zostali tam na ziemi spalonej, niczyjej. Ich ciała posiniaczone i splamione juchą. Wkręcone w sidła kolczastych krzewów drutu. Ich czaszki spękane, końskimi kopytami, A oczy wybałuszone w zdziwieniu,  że to już na samym wręcz początku życia, nastał jego kres. Wojna płodzi bohaterów. Leżą tam na ugorach bez ciemni grobu  i krzyża z brzozowej kory. Legli tysiącami we śnie  z którego nie wybudzą się już nigdy. Muchy jedynie płodzą w ich oczodołach i ustach rozwartych śmiertelnym spazmem  swe plugawe potomstwo.     Rozłączeni brutalnie ze światem jaki znali. Ze szkołami i uniwersytetami. Z fabrykami i kopalniami. Z sadami i polami  Wreszcie z uciechami jak kina, teatry, opery. Muzea, restauracje, bary. Parki i kafejki. Zostawili je żywym. Tak samo jak swe połowice. Zalęknione i wiernie trwające przy nich  choćby i w godzinie śmierci. Listy z odbitymi szminką ustami.  Zroszone wonią perfum. Gniły teraz na równi z ich kochankami  w ciemnych transzejach okopów.     Ale byli i tacy, którym się udało. Choć przez to czego doświadczyli. Modlili się co dzień o lekką śmierć. Przeżyli jednak na przekór rozumowi  A dzięki frantowatej zachciance Boga i jego stróżujących niby to nad ludzkością aniołów. Przeżyli może i w imię miłości. Na przekór nam, ludziom z serc wyprutym. Z emocji i pragnień  skutecznie wypatroszonym. Przez ten świat i miłość właśnie. Nam też niewielu pozwolono  przeżyć to piekło wojny. Choć dla nas śmierć  nie byłaby karą ni zbrodnią. A wyzwoleniem z kajdanów życia.   Świeże pokłady bukowe  tłumiły wstrząsy lecz nie dźwięk. Tuk, tuk….tuk, tuk…. tak, tak….  Skład szedł nadal na pełnej prędkości. Z rzadka na ostrym łuku  lub zejściu z przewyższenia, zagrały metaliczną skargą hamulce. Para uciekała przez  nieszczelne miejscami osłony.  Rozmywała w budzącą się noc,  białymi obłoczkami. Gdyby kto patrzył z dalsza. Powiedziałby, że pociąg gubi swe duszę. Jak demon w ruchu nad przeklęta ziemią. Krążący od przystanku do stacji,  coraz to dalej i prędzej. Coraz śmielej i pewniej. Mając za nic potrzeby swych pasażerów. Ich emocje i namiętności. Skargi czy żale.     Żyjący tylko dla potrzeby wiecznego ruchu. Tańca, gdzie sceną  była jedynie szerokość szyn. Spełniającego mit o Odyseuszu. Wiecznym tułaczu, który na żadnej ze stacji  nie może czuć się jak w domu. Jego pojawienie się  na linii stacyjnych semaforów  i dróżniczej budki. Jest przyjęte tak samo obojętnie jak odjazd z przypisanego peronu. Dla każdego jest jedynie bestią w ruchu. Wolnej od ludzkiej powierzchowności. Jednak i on ma serce.  Złożone z kotła i tłoków. I cóż z tego, że goreje ono wręcz od środka. Skoro to nie miłość go ogrzewa  a potrzeba ucieczki, tułaczki. Samotności.   Tak,tak … tak,tak… tuk,tuk… Przedział oświetlony gazowymi lampami  był przytulnym i ciepłym miejscem. Dającym wytchnienie po miesiącach spędzonych w błotnistych, wypełnionych  do kostek, brudną choleryczną wodą, śmierdzących prochem, potem  i gnilnych rozkładem ciał, zawsze zbyt płytkich  i zbyt wąskich okopów. Nie licząc stukotu kół, trzasku klejonych obramowań okna i drzwi, dość głośnego drgania stolika podróżnego oraz sporadycznych rozmów współpasażerów, dobiegających z sąsiednich przedziałów oraz korytarza a także odwiedzin konduktora. Panowała cisza. Potęgowana jeszcze tym co ujrzeć można było za oknem, uchylonym na oścież, by wiry zasysanego tu powietrza, mogły przyjemnie chłodzić zmęczone oblicza.      Za oknem obraz był monotonny  w swej idyllicznie, wiejskiej prostocie  tej zubożałej prowincji. Jedyną oznaką nadchodzących, cywilizacyjnych zmian  była nitka torów kolejowych, zaplanowana w ministerstwie  a ułożona przez robotników tak by  omijać jak najszerszymi łukami i serpentynami  osiedla ludzkie. Wyglądało to tak jakby cud techniki i postępu  uciekał od strzech  i drewnianych, dusznych izb. Z rzadka gontów i murowanych chałup. O ciężkich okiennicach, uszczelnianych kitem. Jedynym podobieństwem, mieniły się kominy chlebowych pieców kaflowych. Strzeliste i smukłe to znów grube i owalne. Niczym ich odpowiedniki na transatlantykach czy wojennych pancernikach. Dymiły aż miło w te bezkresy stepu.  W ich dotąd nienaruszoną,  świętą wręcz strukturę naturalizmu.     Demoniczny tułacz, widział te osiedla, Te strzechy i dymy kominów. Wielokrotnie zwalniano mu osłony i wtedy  mógł wydać swój przeciągły okrzyk, nie mający żywego odpowiednika w świecie. Tony grały równo.  Z początku może trochę zachryple, lecz już po kilku sekundach gwizd odbijał się echem po polach, zaścielonych dojrzałym już zbożem, wchodził gładko jak nóż w lesiste, gałęziste granice zagajników i małych odseparowanych sztucznie dębin. Na ten dźwięk  natura jeszcze nie była tu widać gotowa.     Trwożyły się jej małe dzieci. Te skrzydlate, ulatywały w niebo by po chwili jednak chmarą osiąść na kolejnym poletku, płotach obejść czy w starych,  powykręcanych czasem okrutnym  i zarośniętych siwozielonkawym mchem, sadach. Inne jak lisy, zające czy osiadłe przy rzecznych brodach bobry. Czmychały pod krzewiny,  gąszcze, splątanej leszczyny  czy wodne szuwary  pełne liliji i wodnych pałek. Krótki szmer, plusk czy odgłos pazurów tarłych o pomietą, starczymi bliznami korę Odpowiadał na zew nowego ducha czasu.     Duszy ze stali i nitów. Nie mającej swej wolnej woli, uczuć, wspomnień i co najważniejsze nie potrafiącej  kochać, współczuć, śnić i pragnąć. Będąc tworem zupełnie zimnym i nieczułym. Technologia wygra z ułomnościami człowieka. Chyba, że to człowiek  dobrowolnie stanie się takim robotem, którego to nic nie dziwi, nie rani. Który unika innych jak ognia. Nie kocha, nie płacze. Jest jedynie obserwatorem a nie odbiorcą. Nie śni i nie marzy. Żyję tylko tym co tu i teraz.     A przyszłość? Jeśli nawet jest godna temu by o niej myśleć i zaprzątać sobie głowę. To jest ona bliźniacza do dnia obecnego. Latami całymi w kółko,  przeżywanie tego samego dnia. Czynności ludzkie  stają się maszynową procedurą. A stery przejmuję pustka egzystencji, która wtacza życie na jeden tor, którego ostatni przystanek  jest znany od dnia narodzin. Jest nim śmierć u wylotu tego ślepego toru. A zamiast secesyjnego, budynku stacji, parowozowni i warsztatów na manewrowni. Jawi się tym, że za zapuszczonym, ukrytym we mgle wiecznej peronie, jest nie tchnące życiem i beztroską miasteczko a pogrążony w słotnej zadumie żałobnych dymów świec nagrobnych. Cmentarz świata przeszłego i grób każdego z nas.     Starałem się odprężyć i uwolnić od nawracających imaginacji i retrospektyw ostatnich morderczych wręcz miesięcy. Ciągle wydawało mi się, szczególnie gdy przebywałem na otwartej przestrzeni w nowym i nieznanym mi miejscu, że śledzą mnie oczy obcych i szczelnie ukrytych w miejskim kolorycie, postaci o jakże wrogim nastawieniu. Często zdarzało mi się wpadać w panikę tak głęboko paranoiczną, że zwykły spacer zamieniał się w walkę o przetrwanie wśród ścian labiryntu kamienic i budynków. Potrafiłem zatrzymać się nagle pośrodku chodnikowej arterii, błagać zalęknionym wzrokiem, pełnym łez o pomoc. Lecz nikt nigdy nie podjął się tego  by złączyć swój wzrok z moim. Nikogo nie zajęły choć na moment moje próby odzyskania równowagi i błogiej stabilizacji.      A ja wieżgałem się jak ogarnięta lękiem o kruchy żywot, ryba w sieci. Kręciłem się wokół własnej osi  w duszącym płuca zapętleniu.  Nie byłem do końca ani w teraźniejszości  ani w nagłym fantasmagorycznym acz gorzkim wybuchu  przeszłych portretów zdarzeń.  Moje nogi grzęzły w sposób niewytłumaczony w betonowym więzieniu, chodnikowej mozaiki. Po wybrukowanym kocimi łbami rynku,  stąpałem jak po minowym polu. Wzdrygając się za każdym razem gdy podeszwa moich butów stykała się z coraz to większą powierzchnią, śliskiego, wyjeżdzonego kamienia. Bezsprzecznie byłem ogarnięty chorobą. Traumą doświadczonych okropieństw wojny.     Dnie całe spędzałem w łóżku. Budząc się z  nieludzko zdeformowanymi postaciami  moich poległych przyjaciół na piersi. Sąsiedzi byli mi z początku pomocni.  Czasami nie byłem już w stanie  spędzać nocy w mieszkaniu. Spałem więc lub jedynie drzemałem pokątem  na klatce schodowej. Rzadziej w samym progu własnych drzwi. A to sąsiadka wyniosła talerz z zupą. A to sąsiad wracający z urzędu, wstępując wcześniej na jednego do pobliskiego baru, dosiadł się do mnie na schodku  i poczęstował egipskim. Zamienił kilka miłych zdań.  Zaproponował kieliszek wiśniówki. Czasami poratował nawet kilkoma złotymi. Poklepał po męsku po ramieniu  i odszedł ku swemu mieszkaniu, klucząc za sobą drzwi. Byli jednak i tacy,  którzy brali mnie za narkomana i świra. Na czele z córką piekarza, którą znałem przecież od pacholęcia  a jej ojca od czasów beztroski kawalerskiej. A teraz przepędzała mnie z piekarni ilekroć choć tylko mój cień rzucił jej się w szaro błękitne oczęta.     Dochodziło nawet ku temu, że musiałem prosić postronne osoby by kupiły mi chleb  lub krasno wypieczone bułeczki. Lustrowali mnie wtedy od stóp do głów  i nie stwierdzając widać w mej aparycji, mężczyzny w średnim wieku, żadnych śladów  bezdomnego włóczęgi lub co gorsza obdartego i brudnego pijaka, zgadzali się w większości ochoczo pomóc a nierzadko nawet dorzucając mi pieniędzy na drugi bochenek lub coś słodkiego.   Rodziny tak bliskiej jak i dalekiej nie miałem. Przyjaciele z dawnych dni w większości porozjeżdżali się po czterech stronach świata. Część, pochłonęła wojna.  Ci którzy zostali blisko a udało im się zrobić kariery lub odziedziczyć niemałe majątki. Z dnia na dzień przestali odwzajemniać moich ukłonów lub ostentacyjnie przechodzili na drugą stronę ulicy, nie siląc się nawet na skinienie głową.     Byłem prawdziwym życiowym rozbitkiem. Wyrzuconym na bezludną wyspę. Wołać o pomoc z jej brzegu było bezzasadnym a nadzieja na to, że akurat w niedługim czasie na kursie jej piasków będzie płynął jakiś statek i mnie uratuje,  byłoby ironią wręcz prześmiewczą. Na przeprowadzkę brakło mi funduszy. Na ucieczkę w opium, brakło funduszy. Na oddanie się w ręce psychiatrów i przytułku. Zawsze był dobry moment. Choć zbyt mocno ceniłem  swój inteligencki świat. Przewagę chłodnego rozumu nad przekupnym sercem. Dlaczegóż miałbym nie wierzyć  w poznanie i wiedzę. Dokąd dane mi myśleć,  dotąd będę na tym świecie.   Jeśli coś faktycznie dawało mi wytchnienie  i choć chwilowy powrót  do beztroskich wspomnień, to było to pisanie. Starałem się zebrać od powrotu z frontu kilkukrotnie na rozpoczęcie opisywania doświadczeń z miesięcy spędzonych w okopach Wielkiej Wojny. Lecz ilekroć stalówka  już prawie stykała się z bielą kartki,  tylekroć nie potrafiłem zmusić się do postawienia choćby kreski. Dlaczego? Bo realizm tych dni był  przesiąknięty grozą śmierci. Oddany na pastwę opisów tak makabryczno szczegółowych, że zwykły odbiorca byłby porażony ogromem bólu i cierpienia nie jednostki człowieczej a całej cywilizacji małych, podłych ludzi, co jedynie potrafią się bić, strzelać, zabijać a potem godzić nagle i znów wbijać znienacka nóż w plecy.     Hołubią śmierć i zniszczenie. Eksterminację i dehumanizację. Oddają cześć politykom  jako złotemu cielcowi a potem idą pokornie  na rzeź w milczeniu i zgodzie. To są ich bohaterowie i obrońcy. Łotry bez czci i wiary. Wojna nie zmienia tylko tych, którzy udając się na jej fronty, już dawno byli martwi. Bez grama szacunku. Bez oznak uczuć. Nie odczuwając bólu. Poza istnieniem. Poza życiem na marginesie świata widzialnego a tym czego lepiej nie widzieć. Oddziały straceńców,  którzy wszystko i tak już stracili. Mogli wygrać jedynie trafienie miłosierną kulą. Poczuć ten chłód.  Stagnację. Ostatnie uderzenie serca.   Powietrze wpadające przez okno przedziału, tchnęło już lekko wilgotnym chłodem. Leżałem, wyciągnięty jak długi z nogami zarzuconymi prawie na miejsce naprzeciw. Mimo tej dojmującej pustki w krajobrazie,  mimo depresyjnie smutnych wspomnień. Mimo braku celu i własnej końcowej stacji. Było mi dziwnie błogo i beztrosko wręcz. Ostatni raz dane mi było podróżować  tą linią i składem. Ostatni raz  miałem na sobie mundur podoficerski. Jechałem do małej jednostki wojskowej by pożegnać się z rolą żołnierza i znów być zupełnie anonimowym człowiekiem. Zniszczonym i wyczerpanym trybikiem machiny społecznej. Anonimem, który cieniem już tylko  odznaczał swą bytność w skupiskach ludzi.     Lekarze po przebadaniu  mojego przypadku, stwierdzili u mnie  rozwinięta znacznie nerwicę frontową. Po krótkim wywiadzie i opisie im moich objawów choroby, stwierdzili na krótkim konsylium, że na kolejne moje skoszarowanie, pozwolić nie mogą, albowiem mój stan jest na tyle niestabilny psychicznie, że stwarzałbym zagrożenie śmiertelne, tak dla siebie samego jak i reszty oddziału. Komisja lekarska sporządziła stosowne dokumenty odnośnie mojej sytuacji i wsadziła je do niedużej, białej koperty, lakując ją jeszcze pieczęcią urzędową.  Po wszystkim wręczono mi ją ze słowną adnotacją o tym żebym jak najprędzej dostarczył dokumenty do swej jednostki przydziałowej.    A więc byłem w drodze ku temu.  Pociąg wyraźnie zwolnił. Stukot jego kół był teraz poprzecinany dłuższymi pauzami. Tłoki zmniejszyły obroty a nadmiar pary wyrzucono przez boczne osłony lokomotywy. Skład pokonywał właśnie dość ostro poprowadzony łuk szyn. Na tyle wygięty bym mógł ujrzeć w kompletnej już ciemni, zarys metalowego potwora, który zasapany przewodził oswietlonemu korowodowi wagonów.  W wielu oknach poprzedzających mój wagon, majaczyły ogolone głowy niedawnych towarzyszy broni.  Wielu z nich miało w ustach egipskie lub prezydenckie o krótkich, białych filtrach. Zajęci beztroską zabawą,  rozmową i śmiechem.     Zupełnie tak jakby koszmar wojny był jedynie niegroźnym zwidem, majakiem, snem, który przepadł bez wieści  gdzieś w zakamarkach umysłów. Zbłądził ku niepamięci i niezaistnieniu. Wyparcia. Ostatniej deski ratunku,  kruchej ludzkiej psychiki i natury. Ja wolałem pamiętać. I pielęgnować w sobie ten ból na tyle  by nigdy choćby i w obliczu  starczej kiedyś śmierci, nie zapomnieć  i przywołać żywe twarze tych, których pochłonął front i jego kolczaste zasieki. Choć wielokrotnie próbowałem oszukiwać swe ciało i umysł, że nic takiego jak wojna  nie miało miejsca a to jedynie moja defetystyczna i nihilistyczna gorączka umysłu spłodziła tego demona, który pożarł mi duszę.     Nie lubiłem i nie chciałem  wspominać obrazów wojny,  nawet w gronie towarzyszy niedoli. Zresztą nie ciągnęło mnie do ich towarzystwa. Wolałem samotność i cichą żałobę serca. Ale nie byłem im ani wrogiem ani przeszkodą  w ich okazywaniu i odreagowywaniu traum. Nie bolało mnie gdy widziałem ich na ulicach, barach czy dworcach w uściskach młodych dzierlatek, statecznych wydawać by się mogło panien czy rzadziej w pułapce wymalowanych ust ulicznic i barowych naciągaczek, które za dawkę białego proszku czy opium były gotowe oddać się w ręce rozkoszy bluźnierczych i obcować z technikami miłosnymi, których nie skąpiły swym darczyńcom.     Po latach głodu, lęku i cierpienia. Wszyscy gotowi byli choćby duszę diabłu zastawić, byle tylko uczuć ulgę  i bawić się, kochać.  Czuć się jak wolni wreszcie ludzie. Na takich jak ja spoglądano, ze współczuciem i zarzenowaniem. Tylko dlatego, że nigdy nie wróciłem tak naprawdę z wojny, która już się zakończyła. Nie ja ją w sobie rozpętałem i nie ja będę musiał ją zakończyć. Nawet nie wiem czy mógłbym. I czy w ogóle chcę.   Słyszałem dobrze ich wesołe rozmowy, śmiechy i szampańską zabawę. Westchnąłem ciężko. Poprawiłem się w fotelu  i znów starałem się wyizolować.  Odejść w mrok. Pociąg poszedł widać za moim przykładem bo westchnął również po raz ostatni i zatrzymał nad wyraz delikatnie.  Początkowo myślałem, że stoi przez jakiś nagły sygnał na linii oznajmiający przepuszczenie innego składu lub lokomotywy z drużyną konduktorską z pobliskiej stacji. Później pomyślałem o semaforach stacyjnych, które wstrzymały skład z przyczyn technicznych. Możliwe, że nie usłyszano lub nie dostrzeżono nas na czas i dyżurny ruchu lub naczelnik wydali spóźniony rozkaz oczyszczenia toru lub nastawienia zwrotnicy we właściwe położenie. A może i sam postój był nie planowy i gdzieś w oddali wydarzył się wypadek innego pociągu lub dwóch składów i przez to wstrzymano wszystkie pociągi w okolicy.   Tymczasem na korytarzu  posłyszałem głośne kroki, w dobrze podbitych i ciężkich butach. Za firaną drzwi przedziału, mignął mi mundur konduktorski i czapka. Minęła ledwie krótka chwila i w rozchylonych drzwiach stanął młody konduktor.  Był niski ale krępy. Jasne włosy miał starannie zaczesane pod czapką, która była chyba o numer lub dwa za duża na jego lekko trójkątną głowę bo zamiast siedzieć sztywno na jej obrysie, osiadła dość prześmiewczo na odstających mocno uszach. Twarz jego nosiła ślady po ospie. Krzywa i zadarta lekko górna warga, odsłaniała prawie górne zęby. Oczy miał małe i zaczerwienione.  Ich niebieskawa bladość kontrastowała mocno z purpurowymi wręcz wypiekami.  Widać mocno zaskoczyło go to, że przedział zajmowałem sam. Bo rozglądał się po nim raz w lewo to znów w prawo tak jakby w trakcie zabawy w chowanego lustrował każdy kąt pomieszczenia będąc święcie przekonanym, że wszyscy ledwie sekundę przed jego wejściem pochowali się dla draki lub kaprysu. Wreszcie skupił wzrok na mnie i pełnym zaskoczenia głosem zapytał   - Pan podróżuję tutaj sam? - Nie dał mi wiele czasu na odpowiedź bo po chwili nie czekając na nią poprosił o bilet lub legitymację wojskową. Gdy on lustrował moje dane ja odpowiedziałem.   - Jak Pan widzi, podróżuję sam lecz czy to oznacza, że określić mnie można samotnikiem? Wszędzie ludzie dobrze się bawią, śmieją się i piją na umór. A ja widzi Pan. Tylko siedzę przy oknie i wyglądam w milczeniu na ten boży świat. Czy to pana nie dziwi?   - Drogi Panie… nie wgłębiam się w odczucia pasażerów aż tak głęboko by po ledwie omiotaniu wzrokiem, będąc bezsprzecznie pewien kto kim i jak się czuję. Jestem konduktorem. Odczuwam duszę i emocję pociągu bo taka tu moja rola i dola kolejowa.    - A więc jest Pan częścią serca i jestestwa tego pociągu. Trwałym elementem jego doczesnej roli i trwania. - odebrałem z jego ręki dokument i ułożyłem go na półeczce - Atomem w wiecznym ruchu na fali szyn. W trzewiach tego maszynowego potwora, który pożera kolejne kilometry trasy, całe dnie, tygodnie… lata. Bez końca. W ciągłym ruchu. Gonitwie za celem. Piękne jest życie konduktora.    Widziałem, że chcę ruszyć już dalej ku kolejnym przedziałom, spieszno mu było bardzo więc rzucił tylko na odchodne   - Nie tak piękne i chwalebne jak życie żołnierza - wskazał na pagony na moim mundurze i tarcze.   - Zasczytnie i chwalebnie jest ginąć za ojczyznę i jej wolność a nie rozpamiętywać ślepy los fortuny, której pociski mijały mnie widać skutecznie. I konsekwencje tej ślepoty losu będę dźwigał jako najsroższy ciężar aż do samego końca.    Widać z jednej strony odczytał słusznie moje słowa a z drugiej nie chciał  dać tego po sobie poznać.    - Kolejna stacja przed nami. Żuromin… czy będzie Pan na niej wysiadał?   - Nie. Jadę z Wami aż do końca. Ale dziękuję, że Pan zapytał.   Wiele osób wysiadło na stacji. Kilkoro nowych pasażerów zasiliło stan osobowy.  Tak się złożyło, że zyskałem dzięki temu współpasażera w przedziale.  A było to widać zrządzenie losu. Bo zbyt wiele nastepstw  przedziwnie zaskakujących  wynikło z naszej rozmowy.   Młody konduktor, uchylił sztywny, skórzany róg czapki w pozdrowieniu i z życzeniem spokojnej dalszej części wieczoru, opuścił przedział i delikatnie zamknął za sobą drzwi. Znów mogłem chłonąć  to co działo się wokół pociągu. Tak na peronie jak i korytarzu. Dzwonki telegrafu biły jak oszalałe.  Radiotelegrafista ostały na nocnym dyżurze  w budynku stacji musiał harować w pocie czoła by wyłapywać sens meldunków, które wpływały jak szalone. Musiał sprawnie i rzetelnie odpowiadać sąsiednim posterunkom na każde zadane przez nich pytanie odnośnie opóźnienia składu, jego długości czy opisania wszelkich przeszkód na które pociąg natrafił po drodze lub na które może się jeszcze natknąć...    
    • przemijam otulony w ciepły szal istnienia mruczy kot dookoła usychają liście zmieniają się pory i zmarszczki każdego roku   w ciemnej kuchni czytam wiersz bez światła      
    • @Nata_Kruk   zgadzam się Nata z Tobą.   masz jak zwykle rację.   dziękuję i pozdrawiam :)       @Nata_Kruk   zgadzam się Nata z Tobą.   masz jak zwykle rację.   dziękuję i pozdrawiam :)       @Alicja_Wysocka   siebie też trafiłem.   i w nerw i w serce.   dziękuję Aluś :)         @iwonaroma   o tak !!!!   niezdecydowanie to ciężka choroba którą człowiek wpycha sam w siebie.     dziękuję bardzo.         @KOBIETA   Dominiko.   odwzajemniam Twój uśmiech :)   smutno mi dzisiaj.   i ta cholerna mokra gazeta z prognozą pogody na wczoraj !     pozdrawiam Cię sedecznie :)          
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...