Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki
Wesprzyj Polski Portal Literacki i wyłącz reklamy

jak to jest być debilem??


Rekomendowane odpowiedzi

przepraszam, że tak od razu, ale to od dziecka mnie zastanawia, a gdzie indziej jak nie na forum poetyckim takie pytanie zadać??;
czy ludzie - za przeproszeniem - głupi zdają sobie sprawę że są debilami?? czy może wręcz przeciwnie, są tak głupi, że nie potrafią obiektywnie i prawidłowo ocenić sytuacji i uważają się za mądrych?? (bo przecież przeważnie w stosunku do osób ze sporą niewydolnością umysłową zwracamy sie pobłażliwie, inni z kolei ironicznie mogą powiedzieć: "jakiś ty mądry" (a przecież wiadomo ze czlowiek ułomny nie potrafi rozpoznać ironii - któż z własnego doświadczenia nie zna przypadków, gdy na koloniach czy wręcz w szkole nabijano się z "nieszczęśliwych" wmawiając im przeróżne rzeczy...
tym samym mam pytanie do poetów, jako ludzi na takie rzeczy wrażliwych, jakie jest wasze zdanie na ten temat?? może udało wam się w jakiś sposób o tym przekonać? bo ja nigdy nie miałem okazji: przecież nie zapytam się "czy ty zdajesz sobie sprawę że jesteś palantem" ani też nikt się nie przyzna - zakładam ze komuś może świecić w głowie idea, że jest trochu przygłupi, ale na pewno nie będzie chciał o tym rozmawiać... a więc poeci do piór, wspólnym empatycznym wisiłkiem rozwiążmy jeden z największych dylematów filozofów!!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • Odpowiedzi 49
  • Dodano
  • Ostatniej odpowiedzi

Top użytkownicy w tym temacie

a ja nie boję się stwierdzić że jestem trochę przygłupi nawet bardzo głupi debil nad debilami...oczywiście w oczach własnych na własny sposób jestem wymienionymi charakterami...a w oczach subiektywnych które zauważyłem przeradzają się w oczy obiektywne jestem głupi w sensie negatywnym bo tak naprawdę nie wiedzą dlaczego robię owe rzeczy być może coś mnie trapi...być może miałem zły dzień...ale nie...ja po prostu akurat w swojej mieścinie chcę pokazać jaki jestem inny nie będę wymieniał co robię ale wszyscy powinni wiedzieć jeśli powiem że staram się olewać system jak tylko potrafię i dlatego ludzie rówieśnicy z którymi się nie zadaję (bo oczywiście jestem chyba jakiś niedorozwinięty) twierdzą że jak ty albo ty możesz go lubić rozumieć...mam kilku dosłownie kilku ludzi którym ufam oni mi też i dobrze mi z tym a to ze większość mojej młodzieżowej mieściny chciałaby chętnie abym się wyprowadził albo zginął to już się z tym nie obchodzę...ludzie tacy jak ja a ludzie niepełnosprawni to całkiem co innego... może na koniec przytoczę interesujący cytat

„człowiek, który wie, że jest głupcem, nie jest taki głupi.”

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


cytat, znam, ale tylko wprowadza większy zament w moich badaniach...
Twoja wypowiedź jest podwójnie interesująca (więc będę nalegał na kontynuację): "pokazać że jestem inny" - jesteś? w jakim sensie? i jaki jest twój stosunek do własnej "inności" (zakładam ze nie chodzi tu o "głupotę" tylko o inność w sensie odbiegania od standardów i norm ("olewanie systemu" ) (czy się jej wstydzisz, czy wręcz przeciwnie uznajesz ją za swoją zaletę (w końcu "szarych" ludzi jest miliardy) ??

i druga kwestia, już nie dotyczaca tomka bezpośrednio: czy szaleństwo można utożsamiać z głupotą?? czyli jeszcze szerzej: jak brzmi definicja głupoty??
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


no właśnie: czy postępowanie świadczy o człowieku, czy jego umiejętności? czy można zarzucać mądremu że postępuje "głupio" a tłumaczyć głupiego, że inaczej nie umie?
czy popularne stwierdzenie: "zdolny ale leniwy" można przypisywać "mądrym" czy raczej musi byćwyjątkowym debilem, że nie wykorzystuje swoich zdolności?? w końcu: co jest uznawane za przejaw takiego wykorzystywania (czyli co sprawia że człwoiek jest "mądry") ???

ps. nidgdzie nie pisałem, że ma być krótko :)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



tak jestem inny większość podporządkowuje się innym teraz ludzie chcą być ludźmi obok siebie chcą być ludźmi towarzystwa zabijają samych siebie przeszczepiają obcą osobowość obce nawyki nie potrafią wyciągać własnych wniosków przytakują jak kolega powie to ja też się z nim zgadzam unikają konfrontacji nie próbują nie ulegać innym w to wchodzi też szpan albo abym nie był gorszy w towarzystwie...ja do tych ludzi nie należę mam swoje zdanie odróżniam się czym??? właściwie odwrotnymi poglądami do większości ludzi bardzo często brakuje ludziom wrażliwości uczciwości w dużej mierze uczuć...nie wstydzę się tego jaki jestem ludzie którzy słuchają wyciągają więcej wniosków i uczą się bardziej niż ci którzy dużo gadają...ja dużo słucham można by wnioskować z powyższego...szaleństwo z głupotą...to też zależy indywidualnie ale często właśnie ta indywidualność w gronie ludzi którzy są jedną wielką klonową paczką jest obiektywnym odczuciem...niektóre szaleństwa są postrzegane jako głupie dla innych są mądre dla jeszcze innych obrzydliwe upokarzające wywyższające złośliwe itd...szaleństwem może być jazda na rowerze ‘bez tszymanki’ jak i skok z 5 piętrowca do basenu z wodą i to samo może dla innych być głupotą nie mieszczącą sie w głowie ludzie podejmują extrima ażeby właśnie jakoś wejść w opinię ludzi a jaka ona będzie to sami się ciekawią...a z tego co zrobią często są zadowoleni...a podporządkowane masy siedzą i lamentują obgadują bo sami to nie byli by w stanie czegoś takiego zrobić...tutaj też wkrada się brak godności dla innych godność jest niczym dla drugich godność jest Bogiem...

odnośnie ludzi tutaj jest co nieco... http://www.poezja.org/debiuty/viewtopic.php?id=24972
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

no właśnie - znowu wracamy do tego nieszczęsnego punktu wyjścia: kto w tym wypadku ma rację... ci którzy chcą być "szarzy" równać do szeregu, czy buntownicy? osobna kwestią jest czy można utożsamiać buntownika z odmieńcem, na zewnątrz w sumie nie ma różnicy, ale motywacja zupełnie różna) w końcu, czy głupm jest ten kto godzi się na własną nijakość, uniformizację i w efekcie upodlenie, czy ten który próbuje z tym walczyć (podejmując walkę z wiatrakami)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



nie można utożsamiać to zupełnie dwa inne gatunki aczkolwiek bunt może wszcząć zarówno szary jak i buntownik...ja bym nie określał tego buntownikiem bardziej 'klasycznym przykładem' odmieńcy mają to co jest dla nich najświętsze swoją idee a klasyczni coraz to częściej mają taką samą idee.. ludzi można podzielić na te dwa gatunki tych którzy wspólnie mają jedną idee i tych którzy reprezentują
każdy coś innego...

tak głupim jest ten który się godzi na własną nijakość...ale jest głupi tylko w oczach tych drugich a w oczach tych nielicznych jest tolerowany...

i na tym polega ta głupota jedni ukrywają albo nie mają drugiego ja albo mają zapożyczone a inni mają i nie boją się ani nie wstydzą odsłaniać swoich racji...
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

najpierw zaczne od czepiania sie ;). proponuje nie używać podwójnych znaków interpunkcyjnych, to błąd ortograficzny. pozwole sobie spytać dlaczego jest pan skłonny uważać że jest jakaś prawda obiektywna która mówi kto jest głupi i co na to wskazuje? czemu uważa pan że człowiek którego uważa pan za głupiego taki jest? po pierwsze kim pan jest żeby stwierdzać że ktoś jest debilem a ktoś inny nie jest? czy naprawde sądzi pan że jest to mądre zakładanie z gróry że ktoś kogo pan uzna za 'ułoma' jest nim na pewno, trzeba tylko zadać sobie pytanie czy o tym wie? pana ego musi być naprawde olbrzymie ;].
pozdrawiam


ps, pozwole sobie przytoczyć sympatyczny aczkolwiek feministyczny dowcip:
jaki jest najłatwiejszy sposób na samobóstwo dla mężczyzny? rzucenie sie ze swojego ego na IQ ;).

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

dodam jeszcze że przeczytałam pozostałe komentarze i nadal widze że pan naprawde uważa że są pewne obiektywne prawdy 'kto jest mądry a kto nie?' bądź 'kto jest inny a kto nie?'. zastanawia mnie tylko skąd pan czerpie te wiedze. są jakieś klucze mówiące o tym że człowiek o danych cechach bądź poziomie IQ jest głupi? człowiek mądry, za którego jak mniemam pan sie uważa, wie że ludzka natura jest tak wielopłaszczyznowa że nie mozna człowieka nazwać mądrym bądź głupim, świadczy to o graniczeniu. każdy ma inne zdanie na temat tego jaki człowiek jest inteligentny, jaki nie jest, i zapewniam pana że żaden z nich nie ma 'racji' bo coś takiego nie istnieje. tego chyba również nie musze panu tłumaczyć, zapewne dskonale zna pan twierdzenie einsteina o tym ze wszystko jest względne. pozdrawiam

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

dziwi mnie trochę prowadzenie takich badań - bo i czemu one służą? będziemy wiedzieli, co to jest głupota? i ją potem wyeliminujemy? a nie lepiej działać objawowo? gdy widzimy, że ktoś sobie nie radzi - pomóc mu; gdy ktoś chce zrobić coś głupiego - przekonać, że nie warto [nie myślcie, że ja jestem jakimś misjonarzem, ale staram się propagować pozytywne wartości w innych i przede wszystkim W SOBIE;)]; zamykając się w badaniach i dyskusjach odczłowieczymy ich wyniki... zresztą - wyjdź na ulicę i popatrz na ludzi, a ukujesz sobie definicję głupoty na użytek własny; potem możesz podstawić się do wzoru i sprawdzić, jaki jest wynik - zakładam, że pasujesz do definicji, jak chyba każdy z nas*:))

pozdrawiam

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

dodatkowo jeszcze jedna ciekawa uwaga:

Kiedy zaś twoja miłość zostanie przyjęta i otworzą się gotowe cię przyjąć ramiona, proś Boga, aby zachował tę miłość od poniżenia, albowiem lękam się o serca, które doczekały się spełnienia.

(Antoine de Saint – Exupéry, Twierdza)

pewnych rzeczy nigdy się nie dowiemy, a pewnych nie powinniśmy próbować się dowiedzieć...

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

koleżanko drewniane palce - gdybym rzeczywiście miał takie poglądy jakie raczyłąśmi przypisać, nie zakłądałbym tego wątku.
Owszem temat jest drażliwy, nic tak nie upakarza czy denerwuje człowieka jak insynuowanie mu indolencji w tej dziedzinie, w końcu w świadomości zbiorowej funkcjonuje definicja człowieka jako istoty inteligentnej; brak tejże swiadczyłby wręcz o niepełnym człowieczeństwie.Dlatego chociaż drażliwy wydaje mi się niezwykle ciekawy.
A jednym z najbardziej fascynujących tu problemów, jest ta właśnie wspomniana przez ciebie względność (czy jak to wolą mówić niektórzy: niemiarodajność introspekcji :) ): czyli fakt, że pomimo że każdy z nas ma jakąś tam definicję głupoty, czy nawet skrajnego debilizmu, nie możemy mieć pewności czy przypadkiem nie jest ona przekłamana przez naszą własną "zaćmę".
Czy zatem o "mądrości" decyduje czyjaś wiedza czy może IQ? a przecież wiedza na temat testów IQ ziększa wyraźnie osiągane w nich wyniki, a więc trzababy stwierdzić że te czynniki wzajemnie na siebie oddziałują i wpływają - ale wtedy znowu wracamy do punktu wyjśica...

I tu dochodzę do odpowiedzi dla Michała - oczywiście ża z racji wymienionych utrudnien nie ma mozliwości stworzenia jednolitej definicji, jednak każda nowa informacja czyni tę definicję dokładniejszą, dlatego dyskusja wydaje mi się nie tylk ociekawa ale i pożyteczna :)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



wiem do czego zmierzasz - w dyskusji chcesz określić wszystkie strony, aspekty, odcienie głupoty, tak, aby definicja była jak najbardziej dokładna - mądre postępowanie, ale moim zdaniem nie w tym temacie; dla mnie to po prostu nie ma sensu;

sa chyba dwie podstawowe reakcje organizmu ludzkiego na głód [ale nie bijcie, jeślim w błędzie] - jedni chudną, a inni puchną; nie jestem biologiem, dlatego nie dociekam, co jest powodem takiej rozbieżności [zakładam, że brak odpowiednich substancji odżywczych], ale wydaje mi się, że Ty badasz głód, a tak naprawdę powinieneś [powinniśmy] go zwalczać i przeciwdziałać [we wszystkich jego postaciach];

częściowo podpisuję się pod opinią przedmówczyni i pozdrawiam;
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Człowiek jest mądry - od urodzenia. Z biologicznego punktu widzenia ma najbardziej pofałdowaną korę mózgową ze wszystkich zwierząt na ziemi, posiada więc potencjał (czy tego chce czy nie). Możliwość szybkiego i trwałego przyswajania wiedzy oraz równie skuteczne jej wykorzystywanie w życiu celem przetrwania i zapewnienia sobie bytu. Mądrością nazywamy właśnie tą cechę.

Zaś taka cecha jak "głupota" to subiektywne twierdzenie drugiej osoby nie będącej wstanie (lub tylko tak twierdzącej) powielać irracjonalnych zachowań.

Czasem zdarzyło mi się poznać, lub obserwować zachowanie kilku ludzi. Subiektywnie mógłbym ich nazwać głupcami, ale rzeczywistość jest zupełnie nie po mojej myśli.

Sądzę więc, że twierdzenie "Ty jesteś głupi" nie ma racji bytu, bo każdy jest mądry na swój sposób.

Pozdrawiam serdecznie

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


kolejny piękny przykład - gdyby Pani znała ich przyczynę sądzę że zmieniłaby zdanie... czy więc debilnym jest zachowanie które na takie wygląda, cyz debilem jest ten kto ocenia po pozorach (a przecież w 99% przypadkach mamy tylko te pozory i one w zupełności wystarczają)

natomiast tak jednoznaczne potępienie teko rodzaju dyskusji wynika z jednej z dwóch przyczyn:
1. czuje się niepewnie z włąsnym intelektem (boi sie że ta romowa obnaży pewne braki)
2.uważa sie za zbyt inteligentnego na takie rozmowy (czyli patrz punkt 1)

pozdrawiam
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



wiem do czego zmierzasz - w dyskusji chcesz określić wszystkie strony, aspekty, odcienie głupoty, tak, aby definicja była jak najbardziej dokładna - mądre postępowanie, ale moim zdaniem nie w tym temacie; dla mnie to po prostu nie ma sensu;

sa chyba dwie podstawowe reakcje organizmu ludzkiego na głód [ale nie bijcie, jeślim w błędzie] - jedni chudną, a inni puchną; nie jestem biologiem, dlatego nie dociekam, co jest powodem takiej rozbieżności [zakładam, że brak odpowiednich substancji odżywczych], ale wydaje mi się, że Ty badasz głód, a tak naprawdę powinieneś [powinniśmy] go zwalczać i przeciwdziałać [we wszystkich jego postaciach];

częściowo podpisuję się pod opinią przedmówczyni i pozdrawiam;
racja, ale na głód istnieją niezykle proste środki zaradcze (pozornie, bo przecież nie jest tajemnicą, że świat produkuje więcej żywności niż ludzkość jest w stanie przejeść, a jednak ludzie umierająz głodu)... natomiast na głupotę lekarstwa nie wymyślono... a więc trzeba ją dalej badać
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się



  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Wiesz, Zygmuncie, węże są właściwie głuche, głuche jak pień, tak jak te zaskrońce (natrix, natrix), którym czytasz swoje opowiastki, które słuchają twojego chropawego głosu. Głuche jak małpi pień buka, a może jak gryf mandoliny, jak lelki, które słyszą tylko głos duchów i beczenie kóz i kręcą się wokół koron drzew wyłącznie po to, aby dostąpić dobrodziejstwa dźwięków, znaleźć się między nimi, umościć w nich gniazdo. Próbując uchwycić linię melodii, wiją się w górę pni, wspinają w górę kozich racic, omamiają i usypiają rogate kozły, budując ornament dla ciszy. Ale czy wiesz, że potrafią pływać i nurkować? I popatrz, te ich żółte plamki za uszami, kioski żółtych łodzi podwodnych jak szkatułki meandrującej między nami opowieści, zausznice zdobne niby żółte piórka, jakbyś zobaczył opierzonego węża Majów, samego Kukulkana, syna bogini dziewicy Coatlicue, tego, co przybywa ze wschodu, aby przejrzeć się w obliczu swojego brata Xolotla, a może aksolotla. Dymiące zwierciadło, rybowąż, w którego zamienił się Wodnik, aby przyjąć od Uka w ofierze święcone monety, przyjąć dumne wizerunki słonecznej tarczy, otworzyć portal, przez który wędrujemy do gwiazd, aby znaleźć tam porozrzucane kości rzeźbione oczami węża, pięcioma oczami, które pozwalają widzieć wszystko. Wąż, który wyrósł na potylicy Ofelii, udając kwitnącego kosaćca, to ich brat, ozdobiony został piórami ptaka  Kwezala, po to, aby zdołał pokonać ziemskiego potwora, a może opierzoną rybę, w którą zamienił się Bruno Schulz, zanim wtopił się w srebrną ławicę, jak święcona, srebrna kula, szlifowana latami, aby stała się tą jedną jedyną, co trafia w ciemno, co trafia na wylot i nie pozostawia śladu. Wąż połykający własny ogon, przezorny Ouroboros – jedno ciało, jeden gest, zero – kostnica liczb, którymi zimni rachmistrze wybijają o grobowe deski taneczny rytm; słowo jedno, może nawet to, co będzie na koniec albo to, co było na początku i to, co było, a nie jest, wpisane do rejestru sadowych ksiąg, w księgę gości odwiedzających dwór zielonołuskiego Wodnika,  zaginionych po wsze czasy w nas, zaginionych od wszech czasów, co w wilgotnej gazie, ślepi jak nas Pan stworzył, siejemy nasiona rzeżuchy na wielką noc.   Pamiętam ciągle, jak mi opowiadałeś: Jestem do snu. Później odchodzę uczyć się kaligrafii. Z wszystkich przykazań wody: tertium non datur. Płyń we mnie. Ziemio, zgódź się. Nie cierpię, gdy kwitną wiśnie, przez ich pory przyznaję się do bieli, z lękiem przewidując przymrozek. Kiedy drzewa rozniosą świat w pył, przyjdzie zamknąć oczy. Kapelusze kwietne, kruche białogłowy, na objeździe Janusów w czasopad kwietniowy – caryce (lub nie kto nie lubi) coraz mocniej uderzają do głów, chociaż to tylko sok. Zaraz po nim listopadowy wieczór – szrama na plecach dokumentuje przechodzenie i stajesz się śladem długiego spadania. Obcy wobec doświadczeń, a jednak we własnej skórze, wymieniam cię między błogosławieństwami. Jednym tchem odwrócisz los, kiedy tylko zajdzie konieczność, kiedy tylko wzejdzie słońce.   Zauważ, jak uważnie słuchają cię zaskrońce. Jak pilnymi potrafią być uczniami, a może uczą się ciebie przedrzeźniać, uczą się kołysać na tej samej fali co ty. Nawet nie sam głos, bo on jest nieistotny, nie linia melodii, ani tląca się kadencja, ale te wibracje powietrza, delikatne jak rysy twarzy zanurzonej w wodzie, delikatne fale eteru rozchodzące się uważnie, w przeczuciu, że nie będą miały do czego wracać, że muszą wtopić się w szklisty piasek, że rzeczy mają uszy, a czasem tylko za dużo wosku nakapie w gwiaździstą, andrzejkową noc, za dużo gabinetów woskowych figur trwa zastygłych  w gotowości, aby, gdy tylko nadarzy się okazja, objąć rząd dusz, za dużo przetrwało delikatnych, woskowych cylindrów, jak te na dnie szafy Uka, przechowujących głosy umarłych, za dużo wypalono świec, zbyt dużo wosku nakapało ze świecy, którą twoja matka stawiała w oknie jak morską latarnię, nawołując burze, hucząc mgielnym tłuczkiem w ciemność, niby tłuczkiem do mięsa, co łamie żebra zatwardziałych, nawołując ptaka Kwezala,  grom i błyskawicę, żeby darły ziemię na strzępy, a ona później delikatnie zdezynfekuje i zaszyje rany i dla niepoznaki zostawi ozdobne szwy z malw i piwonii, dalii i bratków, które zwiążą i zamienią w ciało każde słowo, co padło na żyzny grunt.   Zygmunt często wspominał gabinet woskowych figur – tę świecę i matkę, burze, przez które przeszedł boso i wilgotne stopy pod kołdrą, które powoli obsychały przez całą noc, żeby rano, gdy wzeszło słońce, zamienić się w cierpkie i kwaśne listki szczawiu. Szczawiu, po którego liściach później biegał i deptał go, tłukąc suchym patykiem, który potem zrywał na pastwisku, układał w uroczyste bukiety i przynosił matce na wiosenną zupę okraszoną jajem i śmietaną. A ona wkładała do garnka żeberka, żeberka, które przypominały mu abażur nocnej lampki, ożebrowanie wyrzuconej na brzeg nocnej arki. Dodawała ziemniaki, por, cebulę i marchewkę, a później łyżką cedzakową wydobywała ugotowane składniki i zostawał sam rosół, czysty jak obraz w dymiącym zwierciadle z obsydianu, kamień filozoficzny, eliksir praczasu, do którego wkładała z powrotem pokrojone kawałki mięsa, mięsa odłączonego od kości ojca jego i gotowała na wolnym ogniu, hartując śmietanę, hartując jak wykutą z najlepszej stali białą broń, damasceńskie ostrze, miecz, którym chrzciła wygłodniałych domowników, pokolenie błogosławionych głodomorów, komponujących marsze na ziemniaczaną kiszkę, a szczaw jak liście wawrzynu wieńczył ich zwycięstwo nad głodem, zwycięstwo nad godzinami bezdennej pustki, nad gromem i błyskawicą.   – Jestem ze Śląska, ale nie jestem Ślązakiem – zaznaczał Zygmunt z naciskiem i trochę wstydliwie. Może dlatego, żeby nie traktowano go jak wyrwane z korzeniem drzewo, ale raczej  doniczkową roślinę, którą można ustawić, gdzie się chce, ale trzeba o niej pamiętać, podlewać i zraszać, nawozić i mówić do niej – jesteś piękna, kwitniesz i wydajesz owoce, chociaż tylko kapka ziemi i te granice, których nie możesz przekroczyć. A przecież garstka ziemi musi często wystarczyć, ta garstka, której grudki znalazłem w kieszeni jego płaszcza, daleko od domu, daleko od gdziekolwiek, jak u wyrwanego ze swojego macierzystego grobu potępieńca, bezgłowego, przebitego osikowy kołkiem, z ustami pełnymi suchych liści szczawiu i ziarenek soli. Wystawionego w środku dnia na palące słońce, nocnego marka,  wyrwanego z ojczystej mogiły  księcia skalistej Transylwanii,  który wybrał się na światowe tournée, wędruje ramię w ramię ze swoim przeznaczeniem i rodzinną ziemią w kieszeniach. Garstka pępowinowej ziemi i te macierzyste skrzynki zbite z desek, w których pysznią się fikusy i eukaliptusy, oleandry i mandarynki, których człowiek się chwyta, gdy tonie wraz z Brunonem w ławicy wypukłookich, srebrnolicych ryb, ginie przykuty do skały na dworze Wodnika,  ginie o suchym pysku wśród obudzonych z letargu lemurów, w małpim gaju, rozpuszczony jak wosk przez majowe słońce, zamieniony przez Pana w dziczejące zielsko, lub zamienia się w wyrzuconą na piasek rybę, langustę, kraba pustelnika i szuka pustej muszli, w której może zamieszkać i odzyskać siły, wsłuchać się w gardłowy koncert orkiestry Louisa Armstronga, przetrwać najdłuższą z wielkich nocy.   I wtedy właśnie Uku odkrył nową krainę, odkrył portal w drzwiczkach duchówki, a może tylko przyjął jej posłów przynoszących mu przebłagalne dary – ani to Transylwania, ani Siedmiogród, ani matecznik, ani Śląsk, ale również nie miedza z dziadkową gruszą, gdzie noga ludzka nie zostawia śladów, a tłusty cień wpełza między liście drzewa i nie posępna olszyna detronizująca królów, co mają na pieńku z drzewcami. Przyszli do niego jednak jej wysłannicy i powiedzieli – zbuduj nam dom. – Zbuduj, gdzie chcesz, nie jesteśmy wymagający. – Może być zapiecek, może sterta kompostu albo podszafie, może być też pęknięcie w podłogowej desce. – Ale najlepiej wynieś nas wysoko, wynieś pod samą powałę, załóż nam miasteczko wśród gałęzi drzew, w koronach starodrzewu, jak cieśla co dźwiga belkę, kreator, który wieńczy los zielonym wiechciem, jak matka, co potrafi przebłagać los listkami szczawiu, wydaj głos, który powołuje do życia albo weź w rękę pędzel, który nadaje mu kształt. – Chcemy wiedzieć, gdzie popłynęła wielka rzeka, gdzie podział się czar i dlaczego pękła bańka, w której cieszyło nas widło i powidło, gdzie tysiąc jeden drobiazgów było jak tysiąc jeden nocy, bo jesteśmy zaginionymi potomkami Sindbada Żeglarza i wiemy wiele o tobie, wiemy o tobie wszystko, co chciałbyś wiedzieć o sobie.     Tak właśnie, po raz kolejny, Sindbad Żeglarz dowiódł, że to on właśnie, wyłowiony został spośród tylu innych, żeby nas odkryć i ukryć w swoich słowach – mówisz, Uku, dodając, że są  także ptaki, które wylatują z muszli i gniazda zakładają na wodzie, żywiąc nią młode. – Trudno je jednak rozpoznać  wśród setek odbić, ani uchwycić w locie, bo tylko mowa jest płodna, pewny jedynie los Odysa, kiedy na koniec zostaje jeden mądry, żeby na naszych oczach zakończyć wszystkie podwodne podróże. Ofiarnym dawcą obrazu, zostałeś Uku, choćby miarą szerokiego na piędź, tyle, co korytko dłoni  i chwila przejścia, kiedy otwiera się horyzont i nikt już nie jest w stanie dłużej się za nim ukrywać.   Wkrótce później Uku odszedł, ale wcześniej spełnił ich życzenia. Założył w  domu krasnoludzką spółdzielnię pracy i nauczył ich fachu pielęgnowania losu, krasnoludzkie stowarzyszenie rzemiosł różnych, cech żerców piastujących wysokie, najwyższe,  leśne urzędy. Krasnoludzką rzeczpospolitą  wypełnił południcami, bagienicami i biesami, zaludnił karykaturalnymi i pokracznymi mieszkańcami ostępów i mateczników. Dębowe i bukowe chatki zajęły brodate skrzaty, pod drzewami wystawały borowe dziady. Dziwożony i licha opuściły moczary i zaczęły wieść korowody wśród ciemnych sadzawek, a wszystko to na ścianach jadalni i sypialni, niby platońskich jaskiń, gdzie ich losy mogły rozsmakować się w czystej ułudzie. Poprzez zarośnięte dukty korytarza do najciemniejszych zakamarków kuchni i łazienki – Uku odszedł i zostawił  na pastwę światła leśne mocarstwo, aby żyło swoim życiem, radziło i świętowało, choćby miała to być tylko nieruchomość, iluzja posiadania, działka wydzielona kreskami geometry w miejscowym planie, świat uświęcony śladem pędzla, co kreuje, a nic nie zabiera dla siebie, co tworzy, aby tylko sprowokować krnąbrną dolę, podstępną idyllę leśnych knowań. Uku odszedł, zostawiając Zygmunta, jako samozwańczego plenipotenta krasnoludzkiej domeny, umocowanego przez leśne księgi, prokurenta, zostawiając na stoliku kubek czereśni, zagubione między wymiarami tęczowe muchy, mandolinę z małpiej skóry, woskowe cylindry przechowujące głosy umarłych i stary, mosiężny  żyrandol z kurkami na gaz, który wieczorami czyścił kredą i octem. Uku odszedł, zostawiając powołane do życia w czerwcowe święta, leśne sadyby dziwadeł, mówiąc im: radźcie i wyrokujcie, czyńcie poddanymi sobie jadalnię i sypialnię, ustanawiajcie prawa, dobijajcie się o swoje, a jeśli wam czegoś zabraknie, to wyślijcie Zygmunta, aby prosił waszą władczynię, królową, co trzyma w dłoni złote jabłko, co trzyma za gardło najświętszego z węży, świętą i miłościwą patronkę waszego królestwa. Proście Ofelię o gest łaski, o wyrozumiałość i poczucie wspólnoty, proście ją o ratunek i modlitwę.   I została im Ofelia, chociaż nigdy do końca nie zdołali jej zaufać. Ofelia na czele zastygłego w pół gestu, zwierzyńca, coraz mocniej osiadająca na brzegu czasu, między ziarenkami piasku z pękniętej klepsydry, z wąskim gardłem, przez które sączyła coraz bardziej rozmyte obrazy. I plątały jej się włosy i plątały jej się słowa, a Zygmunt próbował je rozplątać, w zastępstwie Uka, przeczesując żółtym grzebieniem z bakelitu i czytał, czytał jej historię żółtego piórka, aż do chwili kiedy zaczynała go bić po rękach.   Zygmunt,  czyli historia żółtego piórka – 2 – Bywa i tak – mawia Zygmunt – że jak człowiek nie znajdzie właściwego pierwiastka, to może się zgubić nawet we własnej łazience, zwłaszcza gdy akurat dokonuje skomplikowanych obliczeń. –  Tak to już jest z tą matematyką, że gdy próbuje się rozwiązać najprostsze równanie, nagle okazuje się, że nieskończoność razy nieskończoność równa się osiem kwadratowych metrów, w których trzeba zmieścić kilka niezależnych źródeł, a w dodatku obdarzać się intymnym płynem, a tego to już nie obejmuje pierwsza z brzegu nauka, a szczególnie taka co to musi się borykać z ciężką przestrzenią. – Z tego wszystkiego – zauważa Zygmunt – jak zamknąć się w łazience to dobrze chyba myśleć o jedzeniu albo astronomii, a najlepiej o jednym i o drugim, co nie jest takie trudne,  jak tylko się ma odpowiednie medium. Dajmy na to, Zygmunt, jak tylko pomyśli o Zośce, zaraz znajduje się całym sobą w jej nasączonym wanilią niebie, rozsiada się na miękkim obłoku z bitej śmietany, a stąd to już przecież tylko mały krok do bardziej namacalnych odległości. Bo szczerze mówiąc, to przez Zośkę i te jej poglądy, Zygmuntowi  wszystko przypomina kosmos i czuje, że coś musi być na rzeczy. – Dajmy na to – zauważa Zośka – pouczająco jest popatrzeć sobie na takiego Saturna, co się codziennie przechadza pod blokiem ze swoim  psem, i zdarza się, że już przed dziewiątą wchodzi w kolizję  z niewielką kometą spod szóstki, która wraca akurat ze sklepu i nie lubi, jak jej pies obsikuje zamszowe kozaczki, i wtedy bardzo wyraźnie widać te wszystkie  jego zagadkowe pierścienie i to bez użycia skomplikowanej technologii. –  Albo co ciekawe, nawet taki Saturn – twierdzi Zośka – chociaż wydaje się potężny i złowrogi ,wcale nie zbliża się od tego ani na jotę do słońca, bo dokładnie zna swoje miejsce w szeregu, zresztą zupełnie tak jak nasza stara ziemia, która nawet, gdy wraca już przed obiadem do domu i ma wyraźnie mniejszą gęstość, nie zdarza się przecież, żeby wypadła z orbity. – Bo kosmos już taki jest – dodaje Zośka tajemniczo – dużo bardziej rozsądny od naszych do niego pożądliwości, a niektórym to się wydaje, że mogliby go przelecieć jak jakąś naiwną małolatę, przelecieć, wziąć na pamiątkę kilka gadżetów i wcale nie interesują się jego głębokimi uczuciami dojrzałej kobiety. – Ludzie jak to ludzie, chcieliby mieć taki układ słoneczny, najchętniej bez żadnych zobowiązań. –  Nawet taki nasz wielki Kopernik, co to robił mu nieprzystojne propozycje jako uczony bawidamek, to po prawdzie  też go chciał przelecieć, tylko że na swój naukowy sposób. – A najgorsze – wyznaje w końcu Zośka – to jak się komuś wydaje, że jest mądrzejszy od ustalonego porządku, bo co człowiekowi przeszkadzało, dajmy na to, że takie słońce się rusza, a ziemia nie, tym bardziej że z kosmicznego punktu widzenia to i tak wszystko się porusza, tylko nie wiadomo w jakim kierunku, a równie dobrze mogłoby się w ogóle nie ruszać. Zośka się irytuje  i przygryza wargę, a po chwili dodaje – teraz takie czasy, że podobno o wszystkim wie nawet papież, ale i tak nie doznaje od tego pobożnej  satysfakcji, bo co tu dużo mówić,  ludzie chyba nigdy nie docenią swojej międzyplanetarnej wyobraźni. A co to właściwie ma znaczyć, żeby jedni drugich przekonywali, że rozpiętość słońca wynosi tylko jakieś głupie osiem czy dziewięć planet, skoro taka Zośka tylko przed południem, przy obieraniu ziemniaków dostrzega wyraźnie co najmniej piętnaście niebieskich ciał, zwłaszcza gdy akurat Zygmunt za pomocą swojego żółtego piórka dotyka jej ostatecznej struny. – Taki mam z nimi układ – mawia Zośka – i koniec, a inni niech się zadawalają jakimiś tam ograniczeniami. Zygmunt docenia  wkład Zośki do astronomii, a nawet  w stołowym  ma  małe obserwatorium, gdzie jak sam mistrz Kopernik, za pomocą żółtego piórka wyzwala biodra Zośki z nieznośnego egocentryzmu. Zygmunt wie, że nie musnął jeszcze najbliższej choćby gwiazdy, ale nie martwi się tym, bo kto by myślał o gwiazdach w takich czasach.
    • @violetta   Czeska komedia na podstawie scenariusza tego samego reżysera, wcześniej była wystawiana jako sztuka teatralna, teraz z innej beczki: sędzia, który uciekł na Białoruś i poprosił o azyl polityczny - nie jest Słowianinem (patrz: niemieckie nazwisko) - Słowianie na Białorusi są prześladowani za próbę obalenia dyktatury, a sam prezydent Białorusi ma żydowskie pochodzenie jak prezydent Ukrainy, prezydent Rosji: ma chazarskie pochodzenie, dlaczego to mówię? Kolejny pajac zaczyna pieprzyć o zjednoczonej słowiańszczyznie, niech pani uważa i niech pani nie da się nabrać, Słowianinem to był car Aleksander I - miał szacunek dla polskich żołnierzy walczących po stronie cesarza Napoleona I i pozwolił im pozostać w Królestwie Polskim (Kongresowym), nomen omen: wyżej wymieniony car był masonem, kończąc: Poganie, Słowianie i Masoni mają dużo wspólnego ze sobą jak kulturę osobistą, higieniczną i seksualną...   Łukasz Jasiński 
    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      Ta oryginalność jest po prostu skutkiem przezwyciężania bólu, od kilku lat stosuję taką metodę zamiast leków. Pewnie dlatego to może dość dziwne cale te pisanie. Radość ogromna dla mnie zejść, że jeszcze się udało. Tam naprawdę ulica Fiołkowa prowadzi do lasu, przed którym ha polance rosną małe niepozorne fiołki.  Dziękuję     
    • jej palce głaszczą ogień w kominku   z każdym ruchem skrzydeł mroźny powiew przedświtu maluje freski na szybach okien   dni odległej przeszłości pachną jak kwiaty jabłoni      
    • @Łukasz Jasiński jak komedia, to obejrzę, jutro jestem w domu, co tu pracować, jak chce się powłóczyć po mieszkaniu:) 
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...