Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Brygida Konia

Użytkownicy
  • Postów

    131
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Brygida Konia

  1. ma miły łąkowy klimacik. a ja bardzo lubię łąki. pozdrawiam.
  2. Przez uchylone okno wpada do pokoju zapach nocnej trawy i kociej sierści. Nawet jeśli nie otworzę oczu, to i tak będę wiedziała, że jesteśmy nadzy, cisi i niewinni; że jego długie, owłosione ramię wisi na moim brzuchu i że unosi się kiedy oddycham; że lubię kiedy jego palce trzymają mnie za pierś jakby to było coś bardzo ważnego, coś, czemu nie da się zaprzeczyć, jakby nie umiał żyć bez tego. /a ja wiem przecież, że umie/ I na chwilę robi mi się przykro, zanim jeszcze wyjdę przez okno z pantoflami w ręku; bo nawet jeśli nie otworzy oczu, to z pewnością będzie wiedział, że zostawiam go tu z zapachem trawnika i pcheł; i będzie nagi, cichy i niewinny; i to ta niewinność go najbardziej wkurwi.
  3. ograniczę się tylko do tego: piszesz naprawdę coraz ładniejsze wiersze :)
  4. Bajer :) Mam tylko te uwagi, których możesz się domyślić, które nie mają większego znaczenia. Poza tym moim zdaniem naprawdę świetny początek! Chcę dalej :)
  5. Pomimo wyniosłosci, jaka mogła zabrzmieć w mojej wypowiedzi nie uważam, że jesteś głupi :) Oki. Powykrecane zdania są fajne.
  6. Asiu, co ma piernik do wiatraka? Ja nic nie wspominałem obohaterze. Autor tekstu zastosował pewien sposób pisania, który przypomina składnię łacińską tylko połowicznie. Raz jest orzeczenie na końcu wyrazu, raz go nie ma. Chciałem tylko napisać, że nie mamy tu do czynienia ze stylistyką, a co najwyżej z próbą jej wprowadzenia w tekst. Nie rozumiem jaki maił zamysł autora względem tego zabiegu. powtarzam, ja nic nie pisałem o bohaterze. chyba źle zrozumiałaś mój koment:) To ma do wiatraka, że cały tekst jest wypowiedzią bohatera. Dlatego moim zdaniem to źle, że nie napisałeś nic o bohaterze, kiedy pisałeś o jego sposobie wypowiadania się. Bohater wypowiada się ze swoją własną świadomością i takim językiem, na jaki go stać. To, że lubi wykręcać zdania stawiając orzeczenie na końcu nie musi mieć nic wspólnego ze składnią łacińską. Rozumiesz o co mi chodzi? Gdyby to był tekst trzecioosobowy, to możnaby mówić o czymś takim, o czym Ty napisałeś, ale to jest napisane w pierwszej osobie, ktoś to mówi, opowiada, nie stylizyje swojej wypowiedzi świadomie na łacińską składnię, to autor stylizuje mowę bohatera na jego własną, indywidualną. Może źle używam słowa "stylizacja"... chodzi mi o to, że tekst jest napisany w specyficzny sposób, właśnie przez te wykręcanie zdań. Ok, zaczynam się powtarzać, to znak, że trzeba skończyć wypowiedź :P pozdrawiam ;)
  7. ja nie odniosłam wrażenia, żeby bohater miał być profesorem filologii klasycznej... konsekwentnie prowadzona stylistyka nie oznacza dla mnie, że każde zdanie jest napisane tak samo i że jak łacińska składnia (ja się nie znam, nawet mi to do głowy nie przyszło!) to od razu klasyczne, niedzisiejsze słownictwo. Po prostu w całym tekście wypowiada się ten sam bohater, to widać, to dobrze. dla mnie ten bohater jest interesujący. tyle chciałam dodać.
  8. "wzsystko się sprowadza do reality, przelanej na klawiaturę." - nie zgadzam się. po pierwsze lepiej nic nie lać na klawiaturę, bo się zepsuje, a po drugie pisarstwo to o wiele więcej niż reality. pozdrawiam Piotrku, ja zauważyłam jedną rzecz w Twoich tekstach - wymyśliłeś świetnego bohatera (już któryś raz powtarzam Ci, że go cholernie lubię, z resztą wiem, że nie cały jest wymyślony), stwarzasz mu fajne sytuacje (chociaż się dublują, zwłaszcza te w knajpach, kiedy spotyka laskę, którą chce przelecieć i jej faceta, któremu daje w mordę), masz dobry styl, dobrze się czyta to, co piszesz, ALE (bo zawsze mysi być jakieś wredne ale...) mi w tym wszystkim brakuje historii. Chciałabym wreszcie przeczytać Twojego pióra jakąś historię z początkiem, rozwinięciem i końcem. Na razie to są fragmenty, coś wyrwanego, niekompletnego. Trochę te teksty są dla mnie jak charakterystyka bohatera (poprzez sytuacje, w których się znajduje). Cały czas czekam na jakąś zamkniętą całość. Pozdrawiam serdecznie, Twoja "koleżanka, którą bardzo..." no z resztą nie ważne ;) i dziękuję :)
  9. Fajna stylizacja językowa, na początku trochę drażni, ale widać, że jest zamierzona i konsekwentnie prowadzona. Ogólnie bardzo mi się podoba, ma coś w sobie, jak dla mnie naprawdę dobry start :) pozdrawiam.
  10. Jest pan bardzo zarozumiały, panie Andrzeju. Dyskusja z panem nie ma sensu. Pan woli "rzeczy abstrakcyjne", a ja wolę literaturę. I niech każdy zostanie przy swoim.
  11. Andrzeju Figowy, po co publikujesz na tym forum? Żeby zbierać pochwały i obrażać krytyków? Na Twoim miejscu przemyślałabym to jeszcze raz, o ile w ogóle się nad tym zastanawiałeś. Teksty są jakieś dziwne. Nie mam pojęcia, o co w nich chodzi. Za dużo abstrakcji, za mało treści. Wolę klasyczną literaturę, taką, która przekazuje coś czytelnikowi, taką, z której mogę się czegoś ciekawego dowiedzieć, poznać interesującą historię, czy interesującego człowieka z jego przemyśleniami. Tutaj znalazłam tylko kilka przetrawionych dżdżownic i swędzące ręce. Nic ciekawego, a wręcz niesmaczne. Tyle ode mnie i cokolwiek niemiłego zechcesz mi odpowiedzieć, w ogóle mnie to nie ruszy, więc możesz sobie darować. pozdrawiam
  12. Specjalnie dla Sanestisa, bo nie planowałam komentować tego tekstu... Ja tam się nie czuję kurwą. Kurwa to kobieta, której mężczyźni płacą za seks, czyż nie? mi jak dotąd nikt nie zapłacił (i nie piszę tego z rozżaleniem :P). Już pomijam fakt, że bohaterka jest raczej nimfomanką niż dziwką (bo nie zaznaczyła, że bierze pieniądze). W innym znaczeniu "kurwa" jest jeszcze po prostu słowem obraźliwym i wulgarnym, w tym kontekście nie czuję się nią tym bardziej. Wszystko sprowadzone do seksu, a seks sprowadzony do fizjologii. Można i tak pojmować relacje kobieta-mężczyzna, nikomu nie bronię, ale sama się z tym nie zgadzam. Ja nie przeczę, że faceci to pociągające bestie, w gruncie rzeczy zgadzam się, że ta kobieta ze swoimi emocjami (podkreślam - z emocjami, a nie z zachowaniem) nie jest wcale odosobniona, ale dla mnie tekst nie przedstawia większych wartości literackich. Z resztą mam wrażenie, że w ogóle jest raczej nastawiony na bulwersowanie czytelnika właśnie tą puentą niż zachwycanie treścią, czy warsztatem. Co do treści, której się doszukałam: bohaterka zdradziła męża w parku na ławce z jakimś facetem, po czym się wyspowiadała i za jakiś czas kochała się z mężem. Doświadczenie na ławce spowodowało, że potem znajdowała sobie kolejnych kochanków. Rodzaj nimfomanii, czyż nie? Ach, no i doszła do wniosku, że jest kurwą. Oto cała treść. Nooo bogato. Chętnie przeczytam obronę tego tekstu. To tylko moja subiektywna opinia.
  13. ciekawy pomysł, żeby zdeprechowanego intelektualistę wysłać do zapijaczonej knajpy. tak odbieram ten tekst i w sumie podoba mi się, to zmniejaszanie i zwiększanie jest fajne, chociaż wołanie z głębi żołądka trzeba by jeszcze doszlifować. Na początku trochę mnie zirytowało, że tak grzecznie i łagodnie opisujesz tych pijaków, że nie są wiarygodni, realni, ale potem pomyślałam, że taki jest narrator: nie jest jednym z nich, jest osobą zupełnie z zewnątrz, więc opisuje knajpę własnymi słowami, z własnego (oryginalnego i interesującego) punktu widzenia. z jednej strony tekst jest jakby o realnym lokalu, a z drugiej strony sporo w nim magii. to jest fajne. ogólnie jest sporo błędów w stylu: "Ta jednak różniła się od innych knajp. Położona jest w urokliwym... " - zdecyduj się na czas, "położona była", albo "różni się od innych" "nieuleczalna, śmiertelna choroba" - jak dla mnie masło maślane, wybrać jedno z tych słów i tak dalej, pomijam już, że składniowo bym inaczej niektóre zdania napisała, ale nie jestem polonistą, więc nie będe się mądrzyć ;) ogólnie fajnie.
  14. no świetne! o ile z reguły nie przepadam za krótkimi tekstami, to Twoje jakoś bardzo mnie wciągają... nie wiesz jak to jest? ;) bardzo mi się podoba, świetna puenta zarówno z pieniędzmi jak i z klozetem :D pozdrawiam
  15. jest więcej tego typu błędów. i nazwiska na końcu nie potrzebne. w tak krótkim tekście lepiej żeby bohaterowie byli anonimowi, przemyśl to. ciekawy pomysł, fajny tekst. wciągający, a zakończenie zaskakuje, podoba mi się :) wymienię Ci błędy, które wypatrzyłam: zasłoniłem firany - zasunąłem firany (tak myślę, ale to akurat nie takie istotne) Rozklekotało mną mocno - zatelepało bym powiedziała raczej rysując krzyż na swoim tułowiu - na torsie moim zdaniem patrzyli się na mnie - patrzyli bez "się" z mocno rozwartymi oczami - szeroko otwartymi, ale to też mniej istotne pozdrawiam :)
  16. końcówka z tym wyrzuceniem poetów i prozaików mi się podoba. zostaniemy nadzy, urodzeni wczoraj, ładne :) ogólnie bardzo mi się podoba. melancholijna tęsknota do klasycznej kobecości. miło, że jeszcze ktoś do tego tęskni. takie teksty powodują, że staję przed lustrem i próbuję sobie wydłubać zagłębiena przy obojczykach (bo ich nie mam)... pozdrawiam
  17. "rozterki,których nawet nie zauważacie" Moja droga, nie zauważamy ich, bo ICH TAM NIE MA! może są w Twojej głowie, są w głowach dzieci, ale w tym tekście ICH NIE MA! i tyle, nie będę się powtarzać. to i tak bezcelowe. to wszystko co piszesz w odpowiedziach na nasze komentarze powinno być w tekście, a tego... cóż, no... NIE MA!
  18. Marianno Katarzyno, samo mi się to pytanie nasuwa po lekturze tekstu: O CZYM TO JEST? Może sama wyjaśnisz? tak by było najlepiej. bo to nie jest o kochającym sie rodzeństwie, nie jest o krasnoludkach, nie jest o zdziczałym sadzie, nie jest o rodzinnych baśniach, legendach i opowiastkach, ani o dziecięcej wyobraźni, ani nawet o tych kolorowych domkach, Marianno, Malarka wie co pisze, to jest O NICZYM! Zaczęłaś coś być może fajnego, bo mogła być z tego sympatyczna bajka dla dzieciaków, ale jej NIE MA! Skończyłaś tam, gdzie tak naprawdę coś się powinno zacząć, jejku, cokolwiek... aż trudno mi pisać o takim fragmenciku... i na dodatek jesteś oporna na sugestie, szkoda. a to, że być może Twój brat rzeczywiście opowiedział Ci kiedyś coś takiego (tudzież nawet pokazał te domki...), to to nie ma absolutnie nic wspólnego z literaturą. Literatura to tworzenie, a nie odtwarzanie, to wyobraźnia, nie tylko obserwacja. nie mogę dać Ci nawet żadnej rady, bo nie wiem, o co Ci chodzi... na poprzednią krytykę zareagowałaś bardzo opornie i defensywnie... cóż, pozdrawiam
  19. Sanestis, czy jesteś pewien, że tekst jest wart tak zaciętej obrony? ja zawsze powtarzam, że tekst powinien bronić się sam. i dobrze czasem odróżnić konstruktywną krytykę od pospolitego ataku na swoją osobę. zdecydowanie bardziej podobają mi się fragmenty pisane pierwszoosobowo, są ciekawe, bo narrator sprawia wrażenie jakiegoś szaleńca i nie wiadomo co zrobi za chwilę, z resztą chyba tylko na tej postaci w ogóle się jakoś skupiasz. natomiast fragmenty trzecioosobowe wyglądają jak spisane na bieżąco z oglądanego właśnie filmu sensacyjnego bardzo niskiej klasy. dla mnie nic nadzwyczajnego, drogi Sanestis. jeśli chodzi o tę trzecią część: jakiś tani kryminał. jeśli chodzi o wcześniejsze części: mając w pamięci tę ostatnią jakoś nie chce mi się do nich wracać. może po prostu nie gustuję w sensacjach i kryminałach... wolałabym przeczytać jakieś mroczne wynurzenia tego narratora (to by mi się mogło nawet spodobać) niż tekst w obecnej formie. w każdym razie zdecydowanie przydałoby się powiedzieć czytelnikowi o postaciach coś więcej niż to jak się nazywają i co w danej chwili robią. narratorowi trzecioosobowemu dać coś więcej do roboty niż tylko sprawozdanie z wydarzeń. On powinien tworzyć świat przedstawiony w opowieści, kreować postacie od początku do końca, a nie tylko stwierdzać, że one są i właśnie gdzieś idą. tak mi się wydaje, mogę sie mylić, co każdorazowo podkreślam. pozdrawiam
  20. Podoba mi się, fajnie napisane. Z zaciekawieniem przeczytałam do końca :) Zastanawiam się tylko jak huśtawki mogą byś "suto rozstawione"? Suto to stół może być zastawiony, ale huśtawki? Rozstawione? Chyba nie, ale ja polonistką nie jestem. Większość tutaj pewnie zaprotestuje, ale chciałabym, żeby to było dłuższe :P po prostu jak coś mi się dobrze czyta, to nie chcę kończyć po drugim akapicie. Tym bardziej, że chyba kilka rzeczy wypadałoby w tym tekście wyjaśnić...
  21. Oxymoron: ulżyłaś sobie? no to super.
  22. "Zawsze kończy się na dobrych chęciach" polemizowałabym, czy to są "dobre" chęci :( chyba będę chujowym psychologiem. sam wiesz, na jakim to jest poziomie pod względem literackim.
  23. Mówcie, co chcecie, zaprzeczajcie, albo śmiejcie mi się w twarz, ale Student był człowiekiem niesamowitym! Co w nim było niesamowitego? Cóż, prawdopodobnie właśnie sam fakt, że nikt tego dokładnie nie wiedział. Chyba nikt nie potrafiłby powiedzieć, co go w Studencie tak intryguje, dlaczego tak lubi jego towarzystwo, skąd bierze się szacunek, jakim go darzą? Wspomina się go z zamyśleniem i nutą niedowierzania. „To nie był realny facet” – powiedziała mi kiedyś jedna z licznych jego kobiet, kobieta, z którą związał się na czas dłuższy niż trzy miesiące. – „Nie jestem nawet pewna, czy w ogóle był ktoś taki w moim życiu… czy tylko mi się przyśnił.” Dużo pił i dużo palił. Dużo w jego przypadku znaczyło naprawdę bardzo dużo w przypadku każdego innego, normalnego człowieka. Nie przepuścił żadnej okazji, żeby zapalić papierosa. Przy piwie najchętniej odpalałby jeden od drugiego. Mówili mu: „człowieku, dym ci ucieka między żebrami! przepalisz sobie płuca, wykończysz się!”, a on im nic na to nie odpowiadał. Czasem tylko po takiej uwadze kaszlnął ostentacyjnie i uśmiechnął się do popielniczki. Znajomi kręcili głowami z rezygnacją i wychylali kolejne szklanki piwa. Na krótką chwilę zapadała cisza, a potem Student zaczynał mówić. Uwielbiał mówić. Najczęściej opowiadał o sobie. Cholera go wie, czy kiedykolwiek powiedział choć słowo prawdy, ale opowieści były naprawdę wciągające! Nigdy nie mówił o swoich studiach, ale wiem o nich co nieco z legend, jakie w końcu zaczęły krążyć na temat tego intrygującego człowieka. Spędził na uczelni osiem lat, w czasie których dorobił się stopnia magistra i swojego dozgonnego przezwiska. Obronił pracę jeszcze w kolejnym roku, a „Student” przylgnęło do niego do tego stopnia, że po pewnym czasie nikt już nie pamiętał jak naprawdę się nazywał. Rozmawiając o nim każdy się zastanawiał, po cholerę mu właściwie całe te studia? Żeby tyle czasu obijać się wciąż o te same ściany, o tych samych zgrzybiałych profesorków i o te same egzaminy, trzeba prawdziwej determinacji, albo dzikiego szaleństwa. Moim zdaniem Student był rodzajem wariata. Z wyjątkiem pierwszego roku, każdy kolejny powtarzał. Ciekawe, że go nie wyrzucili na zbity pysk, gdy kolejny raz z rzędu przyszedł na egzamin pijany, albo nie przyszedł wcale. Największą zagadką dla całego wydziału było to, że każde podanie Studenta o powtarzanie roku rozpatrywane było pomyślnie już za pierwszym razem, nawet jeśli oblał w sesji cztery egzaminy. Po prostu niebywałe! Na tej prestiżowej uczelni? Każdy inny z nie zaliczonym choć jednym przedmiotem miotał się w dziekanacie prawie na klęczkach, bo notorycznie odrzucano jego podanie, choć też inna sprawa, że były to raczej podania o warunki. (Student nie składał o warunki. Wiedział, że skoro nie zaliczył bieżącej sesji, to tym bardziej nie zaliczy jej skumulowanej z następną i zawali jedno, albo drugie… a najpewniej obie naraz). Ostatecznie wszystkim się udawało i nie musieli ani powtarzać, ani szukać innej uczelni, ale kosztowało to sporo nerwów i jak podejrzewam niemałą kasę. Może Student się po prostu nie denerwował? Może wcale nie szło mu tak gładko, ale nie dawał nic po sobie poznać? Prawda, że okazywanie uczuć, czy jakichkolwiek emocji przychodziło mu z trudem. Bożek nie studiował ze Studentem, tego zaszczytu nie dostąpił, spotkał go jednak inny, bardziej wartościowy. Został jego najlepszym (i w gruncie rzeczy jedynym) przyjacielem. Historia natomiast była bardzo prozaiczna, spotkali się kiedyś w barze. Żaden z nich nie wylewał za kołnierz i cenili sobie dobre towarzystwo. Dzień był piękny, czerwcowy – początek sesji egzaminacyjnej. Nie było jeszcze wtedy takich upałów jak obecnie, że człowiekowi włosy spływają z głowy razem z potem. Przyjemnie siedziało się w barowych ogródkach piwnych na warszawskich ulicach, przy chłodnym, nie pasteryzowanym piwku. Ogródki były pełne ludzi, którzy ukończyli już studia i brali urlopy w pracy, albo w ogóle nie pracowali. Nieszczęsnych studentów raczej na ten okres wymiatało z ulic i tym bardziej z ogródków barowych, by mogli wrócić do lokali za tydzień, czy dwa na sesyjne after-party. Student skierował się tego dnia do pubu prosto sprzed drzwi auli, w której za chwilę miał odbyć się jego pierwszy egzamin na drugim roku studiów. Zrezygnował z możliwości zaliczenia w terminie po tym jak usłyszał, że niezliczony egzamin wcale nie musi oznaczać jego ostatnich dni na uczelni. Przeczuwał to już na pierwszym roku, ale wtedy dopiero oswajał się z realiami warszawskiej uczelni. Nie potrzebował wcale stu procentowej pewności, której z resztą informator wcale mu nie dawał. „Wiesz co: chyba! Ja nie jestem pewien, bo może…” – ale Studenta już dawno wtedy nie było w budynku wydziału. Wszedł do baru uśmiechnięty tym swoim nonszalanckim, enigmatycznym uśmiechem i rozejrzał się za wolnym stolikiem. Wtedy jeszcze miał włosy do ramion, które zbierał w sterczący kucyk z tyłu głowy. Nie była to fryzura, w której wyglądał najlepiej. Kilka lat później ściął włosy i wtedy dopiero można było rzeczywiście zobaczyć jak bardzo był przystojny. Zmienił oprawki okularów na kwadratowe, a jeszcze później przestał je w ogóle nosić. Jego wada wzroku nie była na tyle poważna, by nie mógł sobie radzić bez szkieł, ale uważał, że okulary i kucyk z tyłu podobają się kobietom. Mylił się. To po prostu on im się podobał. Bożek akurat w tym samym barze, gdzieś w kącie przygotowywał się psychicznie do czekającej go nazajutrz obrony pracy magisterskiej. W pomieszczeniu było całkiem cicho i niezbyt tłoczno, większość gości wyległa bowiem do ogródka, ale jemu akurat odpowiadała samotność i półmrok wnętrza pubu. Tak niewiele brakowało mu, by skończyć definitywnie wydział architektury Warszawskiej Politechniki… Sam jeszcze nie wiedział, co ma mu to dać, ale lubił rysunki techniczne. Jest kolejnym facet z pseudonimem. Ciekawe, że właśnie pseudonimy mówią nam najwięcej o ludziach, których poznajemy. Jeśli pseudonim jest zabawny, tajemniczy, ekstrawagancki, czy głupi, możemy być prawie pewni, że jego właściciel też taki będzie. Jeśli człowiek nie ma przezwiska, przeważnie nie jest z początku interesujący, nic o nim nie wiadomo, przeciętniak. Marcin, Łukasz, Piotrek, albo inny Sebastian. Każdy może się tak nazywać, ale ksywę dostaną tylko naprawdę ciekawi ludzie. Jako niemowlak Bożek częściej robił w pieluchy w Częstochowie pod klasztorem niż we własnym domu. Brała go tam ze sobą matka – hipiska zwariowana na punkcie Zen i kultu Jezusa i tam też jej przyjaciele hipisi ochrzcili go Bożkiem. Motywowali pomysł tym, że bobas istotnie przypominał malutkiego boga we wszystkich tych kolorowych prześcieradełkach, w kwiecistym wózku, lub zupełnie golutki biegający po trawniku z wiankiem na głowie. „Istny Pan Kriszna!” – wołano za nim i kwilono mu do ucha, kiedy ktoś go trzymał na rękach. Chyba tylko cudem nie przylgnęło do niego „Pan Kriszna” i chyba samemu Krisznie powinien za to dziękować! Może uznano, że to jednak byłby już rodzaj świętokradztwa? Zostało „Bożek”. Mały, słodki Bożek. Co prawda potem mały Bożek urósł dość znacznie, matka również wyrosła z medytacji i kadzidełek i zarzuciła tradycję wędrówki po świecie, ale jego przydomek był jak spalenizna po konfiturach na blaszanym garnku – przywarł na dobre. „Bożek, kurwa! Wyniósłbyś śmieci!” – miał wtedy dwadzieścia dwa lata i wciąż z nią mieszkał. Już wtedy trochę więcej piła i przeklinała. Ojciec już wtedy miał nową kochankę, a niedługo potem miał wypadek. Najbardziej irytowało ją, gdy chciała westchnąć i wyrywało jej się: „O Boże, Bożek!” Matka Bożka jak się rzekło była hipiską bez wykształcenia, ale do szaleństwa zakochaną w niższej (być może najniższej…) klasy dziennikarzu sportowym z gazety o klasie niezaprzeczalnie jeszcze niższej. Wystarczyło jednak, że miał długie, blond włosy, mówił do niej „maleńka” i był w stanie utrzymać ją wraz z jej dzieckiem. Nie liczyło się przy tym kompletnie, że był ostatnim sukinsynem i notorycznie ją zdradzał z odpicowanymi dziennikareczkami z działu mody i urody w jego podrzędnej gazecie. Dopóki matka nic o tym nie wiedziała, było wszystko w porządku, ale kiedy któregoś razu zabrał ją na kolację do restauracji, po czym zniknął na piętnaście minut i przyłapała go z obcą babą w damskiej toalecie – zaczęła bardzo dużo płakać po nocach. Bożek widział, że płakała, ale kiedy pytał, co się stało, zbywała go byle wymówką. Kiedy sięgała po kieliszek i piła przez pół nocy, Bożek również pytał ją „mamo, co się stało?” i ona również odpowiadała: „nic, synku, idź spać”. Więc Bożek szedł do swojego pokoju, ale nie spał. Za smutki mamy zawsze winił ojca. Jak na ironię poprawiło jej się pół roku później, kiedy dowiedziała się, że jej mąż do końca życia będzie kaleką. Uległ wprost niesamowitemu wypadkowi, który teoretycznie w ogóle nie miał prawa się zdarzyć! Sam często zastanawiam się, czy to rzeczywiście możliwe! Facet robił zdjęcia do reportażu z jakichś podrzędnych ligowych mistrzostw w piłce nożnej i stał za bandą jak wszyscy fotografowie ze swoim gigantycznym teleobiektywem, wyczekując sensacji. Najlepiej by było, gdyby ktoś komuś wybił zęba przy pojedynku główkowym (na zdjęciu powinno być widać jak ząb szybuje w powietrzu gdzieś poza kadr), kopnął w krocze przy wyskoku, wsadził obrońcy palec w oko przy ataku z prawego skrzydła lub nawet przyłożył z plaskacza po ostrej dyskusji z arbitrem. Takie zdjęcia opłacano najlepiej w jego plotkarskiej gazecie, bezczelnie nazywającej siebie gazetą sportową. On sam też nie był w niej tak naprawdę żadnym sportowym dziennikarzem, a jedynie zwykłym fotografem z ledwo ukończoną jakąś nikomu nieznana ruską szkołą fotograficzną. Ojciec Bożka pochodził z Rosji i po nim chłopak odziedziczył swoja bujną czuprynę blond loków, którą jednak ścinał dosyć często. Tego dnia akurat żadna super okazja nie chciała się wydarzyć i przez całą pierwszą połowę mężczyzna pstrykał zdjęcia bardzo dynamiczne i być może nawet niezłe artystycznie, wymagające jedynie drobnej obróbki, ale nie mające żadnej szansy na spieniężenie przez jego redakcję. Właśnie kadrował wyskakującą w górę chmarę piłkarzy zdeterminowanych wbić bramkę (bądź ją wybronić) z rzutu rożnego, kiedy poczuł jak ktoś puka go w ramie. Po długości paznokcia powinien poznać, że to redaktorka od mody z jego gazety. Kilka dni temu te same paznokcie wbijały się w jego nagie plecy w pokoju hotelowym, zostawiając na skórze czerwone pręgi, które prawdopodobnie jeszcze tego dnia mogły być widoczne pod koszulką. Teoretycznie nie powinno jej tam być, ale dla tej kobiety żaden „zakaz wstępu dla nieuprawnionych” nie był w rzeczywistości zakazem, jeśli wstęp był strzeżony przez mężczyznę (choć kto wie, czy i z kobietą nie poradziłaby sobie podobnym sposobem i z podobna łatwością…). Nasz dziennikarzyk tak się zdziwił i ucieszył widokiem koleżanki, że pocałował ją w usta namiętnie, nie zauważywszy, że piłka przeniosła się pod bandę przy której kucał i że wszyscy wokoło przezornie chowają obiektywy. W pewnym momencie któryś z obrońców postanowił przerwać akcję przeciwników i wybić piłkę na aut. Nie powinno być zaskoczeniem, że trafił akurat w ten jeden jedyny wystawiony nad bandę aparat i nagle redaktorce z działu mody jakaś dziwna siła zmiotła kochanka sprzed nosa, a ona sama została zawadzona obiektywem, nieomal również tracąc ten swój piękny, chirurgicznie wyprofilowany nosek. Było dużo krwi i dużo krzyku, meczu jednak nie przerwano. Bo czy warto? To tylko jakiś pseudo dziennikarz z jakiejś pseudo gazety dostał piłką w nos. Nic nadzwyczajnego… Do matki zadzwonili ze szpitala, więc natychmiast wsiadła w pociąg i była na miejscu po czterech godzinach. Bożek miał już wtedy tyle lat, że uważał się za mądrego człowieka, którego należy co najmniej uważnie wysłuchać. Poczuł się więc poważnie zignorowany i urażony, kiedy po jego pełnym wyrzutów monologu na temat „tego pieprzonego Casanovy z radzieckiego Wypizdówka pod Moskwą” i setki pytań „po cholerę tam jedziesz? chcesz zobaczyć jego nową dziwkę? Myślisz, że nie wiem, co jest grane?” – matka spokojnie ucałowała go w czoło i zamykając za sobą drzwi powiedziała cicho: „to twój ojciec, kochanie.” Chuj, nie ojciec – pomyślał chłopak, podchodząc do okna i patrząc jak matka wsiada do taksówki i odjeżdża z piskiem opon. Niemal słyszał jej rozemocjonowany głos, może nawet płakała, kiedy mówiła: „Na Centralny, szybko! Mój mąż jest w szpitalu.” Prawda była taka, że ojciec nigdy się specjalnie Bożkiem nie interesował. Chłopak nie mógł narzekać, bo zawsze dostawał od niego pieniądze, na co tylko były mu potrzebne; wykształcił się również za jego dochody (bo matka nie miała żadnych), ale za to, jak traktował swoją żonę szczerze tym człowiekiem pogardzał. Facet rzadko bywał w domu, z synem spędzał tyle czasu co urodziny, Boże Narodzenie i Wielkanoc. Poza tym albo nie mógł choćby zamienić z nim słowa, bo „pracował”, albo był bardzo zmęczony po „pracy”. Dlatego też Bożek czuł raczej, że ma hojnego sponsora niż ojca. A teraz matka przywlekła tego obcego patałacha z powrotem do domu z zabandażowaną całą prawą częścią twarzy (nie fortunne wybicie pozbawiło go prawego oka, zgruchotało kość jarzmową, nie mówiąc już o obiektywie Nikona za kilkaset tysięcy, którego odłamki wciąż jeszcze tkwiły w twarzy swego właściciela) i z niezwykle smutną lewą połową. Bożkowi wydawało się, że sprawną połową ust próbował wymówić „przepraszam”, ale z całej siły starał się ignorować ten nagły (jak uparcie sam siebie w duchu przekonywał: wcale nieszczery) przypływ skruchy i poczucia winy. Kobieta od mody nawet nie zadzwoniła zapytać swego kochanka jak się czuje, nie wspominając już o tym, że próbowała wytoczyć mu sprawę w sądzie. Prawnik nie do końca wiedział o co mógłby oskarżyć okaleczonego fotografa, a argumentem, że znalazła się w tej części stadionu nielegalnie i że to jej powinien zostać wytoczony proces, zamknął dziennikarce jej pięknie uszminkowane usta. Potem przespał się z nią, kiedy próbowała w ten sposób zdobyć jego poparcie, ale zaraz po tej przyjemności bardzo jasno dał kobiecie do zrozumienia, że ma „całkiem miłe ciało, ale to wszystko”. Wpadła w szał i prawnik musiał zadzwonić na policję, bo próbowała go udusić ręcznikiem. Bożek potem przeczytał na ten temat artykuł w gazecie i jeszcze bardziej znienawidził swojego ojca. Żeby z taką zdzirą! Od wypadku ojciec spokorniał, a matka rozpromieniła się, mając go znów przy sobie. Dzięki sprytnemu adwokatowi mogli żyć dalej spokojnie z jego renty i odszkodowania. Dla Bożka jednak cała ta sytuacja oznaczała jednoznacznie, że musi się jak najprędzej wyprowadzić. Z jednej strony z powodu pieniędzy (których nie było już tak dużo jak wcześniej i jego utrzymanie stało się ciężarem) i z drugiej dlatego, że coraz gorzej się czuł w towarzystwie znienawidzonego kaleki. Odczuwał presję o charakterze szantażu, kiedy matka syczała do niego na korytarzu przy drzwiach tak, by jej mąż nie słyszał: „to twój ojciec, do cholery i kaleka! Okaż mu trochę szacunku choćby z jednego z tych dwóch powodów, kurwa!”. Bożek nie miał ochoty okazywać szacunku, czy współczucia, którego wcale nie czuł. I nie znosił, kiedy jego matka przeklinała. Tego wieczoru, kiedy spotkał się ze Studentem w barze, podpił się wystarczająco, by opowiedzieć mu historię swego życia. Student zaś podpił się na tyle, by jej wysłuchać. Zwykle potem bywało na odwrót. To Student mówił, a Bożek przysłuchiwał się jego opowieściom, jakby słyszał je po raz pierwszy w życiu, choć nie zawsze było to prawdą. Pamiętam kilka opowieści Studenta, nie z własnych wspomnień, lecz z opowieść Bożka, który w pewnym momencie poczuł się w obowiązku, by przejąć schedę po przyjacielu. Nic nigdy nie wywarło na mnie takiego wrażenia jak wyobrażanie sobie chudego, wysokiego bruneta nad kuflem piwa („w szklankach pijam tylko perfumowane wódki, mój drogi” – mawiał do barmanów, kiedy próbowali zaserwować my piwo w cienkim szkle) z papierosem w zębach, cedzącego słowa swoich niesamowitym opowieści. Mógłby mieć jeszcze kowbojski kapelusz naciągnięty na oczy i trzydniowy zarost na szczęce. Czarny podkoszulek z Harley’em Davidsonem, górskie buty na nogach, niebieskie, sprane, obcisłe dżinsy... tak i w ten oto sposób z tego naprawdę niesamowitego faceta zrobiłem kowboja – króla kiczu Ameryki lat osiemdziesiątych! Musicie mi uwierzyć na słowo: Student nie miał w sobie absolutnie nic z kiczu, czy tym bardziej z Ameryki. Opowiadał o swoich kobietach. Prawdopodobnie nie wszystkie były jego prawdziwymi kobietami (chociaż słysząc jego słowa po prostu nie dało się to wątpić!), ale mówił o nich z takim ciepłem, że twoja własna wybranka wydałaby ci się zimna jak żaba przy uroku tych dziewczyn, jakiego dodawał im jego niski, zmęczony, czy rozmarzony głos. Jako dwudziestosześcioletni facet Student mówił kiedyś o Barbarce. Tak na nią mówiono na całym wydziale: Barbarka, albo jak co złośliwsi – Barabarka. Wydawało mu się, że był jej wielką miłością, ale po pewnym czasie zorientował się, że nawet jeśli była to prawda, to nie był jej miłością ani pierwsza, ani ostatnią. Podkreślał, że zawsze interesowały go tylko kobiety do szaleństwa piękne, o idealnie wyprofilowanej kibici, z wąską talią i nie przesadnie szerokimi biodrami. Nieskazitelna cera gładka jak u niemowlaka, grube, czarne rzęsy i czerwone usta oraz pukle włosów prosto od fryzjera przez długi czas były tym, co podniecało Studenta najbardziej. Problem tylko polegał na tym, że tego typu dziewczyny z reguły nie interesowały się w jego osobie niczym więcej niż zawartością jego spodni. A Student w głębi duszy był romantykiem… tylko wtedy jeszcze nie wiedział, że jednak będzie musiał poddać się tej swojej słabości. Poznał boską Basię na ognisku u kumpla z roku. Był to jeszcze kumpel z tego rocznika, z którym Student spędził całe pierwsze dwa lata swoich studiów. Zapoznano go z upatrzoną dziewczyną z jego wyraźnej inicjatywy i nie trwało długo zanim poznali się naprawdę dogłębnie. Noc była lipcowa, cieplutka, więc pieścili się gdzieś za domem na pozostawionej do ich dyspozycji ogrodowej huśtawce. Dziewczyna znała się na rzeczy, co było widać (lub raczej czuć w jej dotyku) a poza tym miała te ogromne, niesamowicie niebieskie oczy, za które niejeden facet dałby się pokroić. Po co się jednak kroić, skoro ona rozdawała te swoje oczka każdemu, kto ładnie poprosił? Nie wymagało to nawet specjalnego wysiłku. Byli ze sobą całe trzy miesiące i wyglądało, że jest im ze sobą naprawdę dobrze. Student nieraz opowiadał o spacerach przez jesienne warszawskie parki, o wyjazdach za miasto, o kraciastym kocu gdzieś na majowej łące… Zachwycał się Basieńką jakby była najcenniejszym, bo najlepiej obrobionym kawałkiem diamentu. Dopiero później się dowiedział ilu jego kolegów miało wcześniej okazję „obrabiać” ją na takie cudo i nagle jej blask przygasł z lekka. „Nie łudziłem się, że będę jej pierwszym – miał zawsze w tym miejscu zaznaczać – ale trochę mnie wkurwiło, że jestem dziesiąty.” Dziewięciu wcześniejszych partnerów Barabarki okazało się względnie sympatycznymi facetami i już wkrótce student upijał się z nimi w barach, w których wcześniej umawiał się z Basią. Któregoś wieczora spotkali się wszyscy razem, co oczywiście zaaranżował sam Student. Zabrał nieszczęsną Barbarkę do pubu, w którym przy największym stoliku, na narożnej kanapie czekało na nich wszystkich dziewięciu jej były facetów. Nie musiał ich długo zapraszać, każdy miał coś do powiedzenia pięknej Basi, a z reguły nie rozstawała się z nimi w przyjaznych okolicznościach, toteż nie było to niestety nic szczególnie miłego. Zatrzymała się zszokowana przed stolikiem, z którego machało do niej z uśmiechem dziewięciu mężczyzn i zapraszało by się przysiadła. Niektórych nawet nie poznała. Popatrzyła przestraszona na Studenta, a on uśmiechnął się do niej, przygarniając ramieniem w stronę stolika. Zaskoczenie nie pozwoliło jej protestować wystarczająco skutecznie i już po chwili siedziała na kanapie pomiędzy wszystkimi swoimi byłymi facetami i jednym obecnym. Przedstawienie skończyło się tak, że któryś w końcu ją zbyt mocno obraził, inny mu zawtórował, wszyscy się roześmiali, a ona wychyliła każdemu piwo nad głową, po czym wstała, żeby wyjść, ale nie chcieli jej wypuścić, a siedziała na samym środku narożnika. Z największą determinacja, na jaką było ją stać wspięła się więc na stół, zrzucając po drodze szklanki i świecznik, po czym wybiegła z baru czerwona ze złości. Jej obecny chłopak pobiegł za nią praktycznie tylko po to, by dostać z plaskacza w twarz (ochlapało ją piwo, którym przed chwilą zmoczyła mu głowę). Chociaż może nie tylko po to… na pewno z widoku jej zezłoszczonej twarzyczki miał także mnóstwo satysfakcji. „Ja nie jestem złośliwy. Nie mam takiej natury. Ale jak ktoś robi ze mnie nowy model maszynki do pierdolenia, to się wkurwiam. Po prostu.” Student nigdy nie przebierał w słowach, a z biegiem lat klął coraz bardziej. Podobnie też coraz więcej pił i palił, choć postronnym mogło się to wydawać niemożliwe. Raz przyszedł zupełnie zalany na ustny egzamin. Profesor nie zgadzał się, by w ogóle dopuścić go do odpowiedzi, ale on się uparł. Profesor zagroził mu telefonem na policję i izbą wytrzeźwień, ale on nie reagował. Stwierdził, że nie wyjdzie z sali, dopóki nie dostanie możliwości odpowiadania, bo takie ma prawo, jak każdy student. W takim wypadku profesor zadał mu pierwsze pytanie, na które Student nie znał odpowiedzi, ale lał wodę. Bez żadnej reakcji na jego słowotok, profesor przerwał mu, zadał następne pytanie i zanim chłopak zdążył skończyć udzielać, tym razem poprawnej! odpowiedzi, znów mu przerwał i zadał trzecie pytanie z zagadnienia, o którym prawdopodobnie on sam niewiele wiedział. Zanim Student miał szansę zaprotestować, wpisał mu dwóję do indeksu i wyprosił z sali. Potem Student powtarzał rok. Bożek któregoś razu próbował zasugerować przyjacielowi, że ma problemy z używkami. Dodał pośpiesznie, że wie, o czym mówi, w końcu jego matka była obecnie alkoholiczką, a wcześniej porządnie raczyła się opiatami w Częstochowie. Z narkotyków wyszła dokumentnie, kiedy poznała ojca, wtedy też doszła do wniosku, że chce mieć dziecko i urodził się Bożek. „To nic takiego, stary! Trzeba się tylko do tego przyznać!” Ale Student nie miał zamiaru się do niczego przyznawać. Jak zwykle w takich sytuacjach, po prostu zaciągnął się fajkiem i powoli wypuścił dym przed siebie, gapiąc się w stół. Bożek po chwili zaczynał już pieprzyć głupoty, że każdy miewa takie momenty załamania, że nie jest sam, trzeba tylko to ograniczyć, on mu pomoże… a Student bardzo się powstrzymywał, żeby nie wybuchnąć śmiechem i powstrzymywał się tylko dlatego, że Bożek był jego najlepszym i jedynym przyjacielem. Kiedy jego paplanina rzeczywiście zaczynała działać Studentowi na nerwy, zamawiał zwykle następną butelkę wódki, sygnalizując tym samym, że nie dostrzega u siebie, ani u nikogo w najbliższej okolicy żadnego problemu alkoholowego. O ile na temat Baśki, za wyjątkiem tej jednej historyjki, Student raczej nie lubił mówić, o tyle potrafił dosłownie rozwodzić się na temat innej swojej niewiasty. Była brzydsza od Barabarki, „ale nogi jej się tak nie rozjeżdżały i była słodziutka”. Miała na imię Maria, ale Student nie cierpiał jej imienia, więc nazywał ją Kwiatek (od nazwiska, nazywała się Kwiatkowska). Prawdziwe imię jego kobiety (było to na jego pierwszym piątym roku) wydawało mu się zbyt pruderyjne i wprost ją o tym poinformował przy pierwszej okazji, czyli gdy tylko mu się przedstawiła. Jeżeli w ogóle się kiedyś potem otwarcie kłócili, to tylko z tego powodu. Dziewczyna była dumna z bycia Marysią, nie była jednak na tyle głupia przy tej swojej dumie, by rozwalić przez nią swój naprawdę udany związek. Dla Studenta pozostawała więc Kwiatkiem. Kwiatek pisała wiersze, podobnie jak kiedyś Student, z tym, ze Student zdecydowanie nie zdradzał talentu poetyckiego. Jego wiersze były króciutkie, przypominały trochę limeryki i na dłuższą metę niewiele miały w sobie sensu. Bardzo dużo pisał o rozstaniach i o irytującym go świecie. Bożek wiedział doskonale, że każdy pojedynczy utworek był przesiąknięty irytacją, największą życiową irytacją, jaką można sobie wyobrazić. Wbrew wszelkim pozorom nie było w nich żadnej tęsknoty, żalu, czy miłości – była w nich jedynie gorzka irytacja i odrobina smutku. Student pokazał Bożkowi wszystkie swoje wiersze, ale on potem cytował tylko kilka z nich i szczególnie jeden zapadł mi w pamięć. Nazywał go „Odejdź i zabierz psa”: Odejdź i zabierz psa Niech nie sika więcej na kanapę Ty zabierz psa, a kanapa jest moja Będę na niej wył do księżyca Za twoimi udami Na studiach Student skończył z wierszoklectwem, nie chcąc więcej robić z siebie „przymulonego ważniaka”. Tak właśnie widział grafomanię, grafoman to taki „przymulony ważniak”, nadęty, jakby pozjadał wszystkie rozumy, ale zupełnie pozbawiony charyzmy i jakichkolwiek umiejętności. Ostatecznie robi z siebie pośmiewisko, zamiast poruszać tłumy i Student bał się takiej sytuacji najbardziej na świecie! Pośmiewisko to było coś, czego nie zniósłby za żadne skarby, wobec tego rzucił pisanie i wrócił do mówienia. I to wychodziło mu zdecydowanie wspaniale! Kwiatek pisywała zupełnie inaczej. Najczęściej tworzyła ostre wiersze, tak mocno podszyte erotyką, że mało kto chciał je czytać, czy tym bardziej ich słuchać. Dodatkowo zaś wszystkich oburzało, że technicznie te utwory były naprawdę dobre! Najczęściej białe, a jeśli już zdarzyło jej się stworzyć „rymowańca”, to był po prostu idealny. Zero zgrzytów, zero banałów, na niektóre rymy mało kto by w ogóle wpadł, nie mówiąc już o idealnej melodyczności i że każdy wers miał co najmniej jedenaście sylab. Jej kunszt imponował Studentowi i jednocześnie go zawstydzał, bo sam chciałby tak genialnie pisać. „I gdybym potrafił, na pewno nie pisałbym takich pierdół o pieprzeniu i cyckach.” – Kwiatek zawsze śmiała się, kiedy to mówił, bo nigdy nie krępował się jej obecnością. Ona i tak wiedziała, że mu się podobają. Jeśli zaś chodzi o treść, to Student lubił czytać poezję swojej dziewczyny tuż przed tym jak wyszła wieczorem spod prysznica, by wślizgnąć się pod kołdrę do jego łóżka i kochać się z nim przez pół nocy. W takich momentach cenił jej wiersze zdecydowanie najbardziej i bynajmniej nie za warsztat poetycki. Zamieszkali razem po trzech miesiącach spotykania się w kawiarniach i pubach. Student uznał, że jest to okres czasu najbardziej odpowiedni. Do tej pory właśnie tyle trwał jego najdłuższy związek z dziewczyną i był to związek z Basią. Po niej przygruchał sobie jeszcze kilka panienek, ale te związki ograniczały się głównie do seksu i nie trwały dłużej niż miesiąc. Z Kwiatkiem to było coś innego. Z Kwiatkiem jeszcze po trzech miesiącach ciągle miał o czym rozmawiać, nadal całował jej szyję z takim samym podnieceniem, lub nawet każdego kolejnego wieczora z coraz większym (pisała coraz to nowe i bardziej odważne wiersze). Kiedy po ostatnim cudownym stosunku całowali się na dobranoc i już mieli wtulić się w siebie, by nie wypuścić się z objęć aż do rana, Student zawsze szeptał jej do ucha: „Dobranoc. Niech ci się przyśni drzewo wiśni.”, a ona mruczała: „mhm”. Bożek też miał wtedy dziewczynę – dla odmiany tę samą od dwóch lat i tę, z którą miał wkrótce wziąć ślub i nie rozstać się przez sześć kolejnych. Aga była największa życiową miłością Bożka i można chyba powiedzieć, że vice versa. Pracowali wspólnie nad projektami dla niezbyt znanej firmy budowlanej za dosyć skromne wynagrodzenie, leczy wystarczało im ono na utrzymanie małego mieszkanka na Mokotowie, w pobliżu wydziału i mieszkania Studenta. Często się we czwórkę spotykali, choć życiowe drogi obu par nie krzyżowały się specjalnie. Chwilami tylko szły wobec siebie równolegle, co nie przeszkadzało temu, by Bożek kochał swego kumpla jak brata. Najczęściej widywali się w małej knajpce dokładnie w połowie drogi między ich mieszkaniami. Najczęściej Student upijał się wtedy okropnie i Kwiatek holowała go potem do domu, sama nie do końca trzeźwa. Bożek nie pił praktycznie wcale (odkąd umieścił matkę w ośrodku dla alkoholików wraz z ojcem, którego uznano za „ważny element terapii” – praktycznie nie tykał się alkoholu. Zupełnie jakby alkoholizm mógł być chorobą dziedziczną…), a Agnieszka w granicach rozsądku – do pierwszego szumu w głowie. Kto by pomyślał, że tak zróżnicowane pod tym względem towarzystwo może się razem tak wspaniale bawić? Żartowali, śmiali się z siebie nawzajem i zawsze brali udział w konkursie, jeśli zorganizowano w barze śpiewanki karaoke. Bożek jako jedyny miał szanse wygrać, bo zawsze był trzeźwy, ale nigdy nie miał zamiaru występować solo. „Jeen za-szyskich, szyszy za-enego!” – bełkotał Student, kiedy znajomi ociągali się z decyzją, a potem wszyscy razem wdrapywali się na scenę. Gwarantowali pozostałym gościom świetną zabawę, za co sam właściciel pubu złożył im któregoś razu gratulacje i podziękowania (zaserwował nawet podwójną kolejkę Johnny-Walkera na koszt firmy!), ale nigdy nie mieli szans wygrać konkursu. Przyjaźń kwitła i wydawało się, że kwitnie uczucie pomiędzy Kwiatkiem i Studentem. Pomagała mu w nauce. Głównie pomagała w ten sposób, że udawało jej się go motywować, kiedy zapominał, że chce skończyć studia i powstrzymywać, kiedy przed egzaminem próbował napruć się jak messershmitt. Dzięki niej miał nawet szanse skończyć piąty rok w terminie (z dwoma warunkami z przedmiotów, których pechem nie zaliczył), ale udało mu się zniszczyć wszystkie jej starania, kiedy na ostatnim ustnym egzaminie uderzył pięścią w stół i powiedział profesorowi, że „nie będzie odpowiadał na pytania spoza lektury obowiązkowej”. Pytania oczywiście były w lekturze zawarte, a Student był zbyt leniwy i zbyt uparty, by nauczyć się rzetelnie i zaliczyć ostatni głupi egzamin. Dostał porządny opieprz od Kwiatka i wrócił we wrześniu na piąty rok – wreszcie ostatni rok swoich studiów. Student opowiadał też bardzo często o rozstaniu z Kwiatkiem na początku swojego drugiego piątego roku, zaraz po wakacjach, których nie udało im się całych spędzić razem. Dziewczyna wyjechała na sierpień do rodziców, jak robiła to w każde wakacje, by pomóc przy zbieraniu czereśni. Rodzina miała ogromny czereśniowy sad na południu Polski i pozwalali dziewczynie trochę dorobić, jeśli miała ochotę do nich przyjechać ze swoją pomocą. A ona zawsze miała ochotę, bo po pierwsze uwielbiała swoich rodziców i ich sad i po drugie za zarobione tam pieniądze wymieniała nie modną, przeterminowaną po poprzednim sezonie garderobę. Bardzo lubiła się stroić i rzeczywiście miała wspaniały gust. Bożek opowiadał, że jego Aga czasem radziła się jej w kwestii stroju, lub wręcz pożyczała jakieś cichy, kiedy chciała się pokazać, chociażby na imprezach w pracy. Dla Bożka nawet w szmacianym worku byłaby najcudowniejsza na świecie. Którejś z ostatnich sobót października Student wrócił do mieszkania bardzo późno i kompletnie zalany. Nie była to nowość, więc Kwiatek po prostu przykryła go kocem na kanapie, na którą legł ze słowami „Kocham cię, Marysiu!” i natychmiast zasnął. Nie żeby nie doceniła, że użył jej prawdziwego imienia, ale nauczyła się nie reagować na jego pijacki bełkot. Powiedziała „dobranoc” i ucałowała go w policzek, po czym wróciła do biurka, gdzie ukończyła kolejny wiersz o „szarej prostytutce, której nogi były ci bramą, której włosy były ci poduszką”. I tylko czytelnikowi pozostało się domyślić, które włosy miała na myśli. Wtedy już Student zazwyczaj nie budził się z kacem. Po prostu budził się jeszcze nie do końca trzeźwy i od razu sięgał do lodówki po klina. Nad ranem zatem tego dnia również skierował się do lodówki i potem z zimnym piwkiem przycupnął na podłodze przy kanapie przed małym, czarno-białym telewizorkiem. Kwiatek podeszła do niego i usiadła obok, choć nigdy zazwyczaj tego nie robiła. „Idź po wódkę” – powiedziała cicho, nie patrząc mu w twarz, a Student, zdziwiony lecz posłuszny, przyniósł do połowy opróżnioną butelkę i dwa małe kieliszki. Nalał im obojgu i Kwiatek wychyliła wódkę jednym łykiem. Potem zaczęła się ich ostatnia rozmowa. Zaznaczyła, że bardzo go kocha, zawsze będzie kochać jego wewnętrzne piękno, ale musi wybrać inaczej. Kiedy Student opowiadał tę historię, ktoś skwitował Kwiatka „głupia dziwka, moim zdaniem”. Ale on nie reagował, tyko mówił dalej. Kiedy milczał, dodała, że pojawił się ktoś, kto ją kocha i zapewni dobre życie jej i jej dziecku, którego od bardzo dawna pragnęła jak niczego na świecie. Jemu wcześniej nic nie wspominała na ten temat, a teraz nagle wypaliła z czymś takim… Student mimowolnie pomyślał, że nie sama musiała zbierać te czereśnie w sadzie rodziców. Po tych słowach, kiedy na kilka chwil zapadła cisza, pocałował ją w rękę i spojrzał jej w oczy. A potem po prostu odwrócił się, zapalając papierosa i odstawiając butelkę daleko od siebie. I jak ona mogła go nie kochać? No jak mogła? Zarówno wieczorem i rano Student był tak pijany, że nie zauważył nawet jej spakowanych walizek na korytarzu przy drzwiach. Nawet, gdyby się o nie potknął i przewrócił, prawdopodobnie by ich nie zauważył, w takim był stanie. Kto inny miał teraz mówić Kwiatkowi dobranoc wieczorem, ale nie sądzę, by kiedykolwiek wspominał o wiśniach. Nawet jeśli razem zrywali czereśnie. Kiedy zaś już o tym opowiedział swej garstce słuchaczy w barze, dodał któregoś razu: -I ona mi napisała wiersz. – Bożek pamiętał dokładnie ciszę, jaka wtedy zapadła. Student miał około trzydziestu pięciu lat, Bożek był po czterdziestce i nie był już wtedy z Agnieszką, która zginęła w wypadku samochodowym. Była to jedyna możliwość rozstania, na jaką Bożek mógł się zdobyć. Ci dwaj przyajciele byli zawsze zupełnym przeciwieństwem nawet w tej kwestii – dokładnie tak jak jej przysiągł w kościele: kochał do śmierci. Student nigdy się nie ożenił ani tego nie rozważał. Omijał temat nawet w żartach. Pora była tak późna (lub tak wczesna, zważywszy, że była godzina między drugą, a trzecią w nocy), że niewielu już gości było w barze poza kręgiem znajomych Bożka i Studenta. A przy ich stoliku nikt nie odezwał się słowem. W tej świdrującej uszy ciszy, wypełnionej jedynie ledwo słyszalną muzyką z barowego radia każdy się zastanawiał, jaki to wiersz mogła mu zmalować ta jego słodka zbereźnica. Student kontynuował: -Napisała wiersz tylko dla mnie. I jest to najpiękniejszy wiersz jaki w życiu czytałem. -Hehe, to chyba nie czytałeś Mickiewicza, stary! – miał wtedy przerwać mu ktoś z obecnych, a inni roześmiać się, choć nie był to szczególnie radosny śmiech. Raczej jeden z rodzaju tych zduszonych, niekontrolowanych, wyciśniętych z człowieka przez konwenanse. Facet powiedział coś zabawnego, wypadałoby się zaśmiać. Student powtórzył, patrząc Bożkowi w oczy: -Najpiękniejszy wiersz, jaki w życiu czytałem. – po czym powiedział go z pamięci ku zdumieniu wszystkich obecnych, w tym samego Bożka, któremu wydawało się, że wiedział wszystko o swoim przyjacielu i w tym momencie odkrył, że się bardzo pomylił. Dobranoc Niech ci się przyśni Drzewo wiśni A rano Niech spadnie wazon z fortepianu I niech powie Ci „na zdrowie!” I że ciągle śnię o tobie Kiedy we śnie Jem czereśnie Wtedy słyszę twe „Dobranoc Niech ci się przyśni Drzewo wiśni” A rano Spada wciąż wazon z fortepianu I nic nie mówi, tylko słucha Jaka porcelana krucha Cisza jakby stała się jeszcze cichsza, brzęcząca w uszach. Na Bożku wiersz zrobił duże wrażenie. Był zupełnie inny od pozostałych wierszy tej dziewczyny. Rymy zdecydowanie częstochowskie, ale jednocześnie miał w sobie jakiś zajmujący urok i słodycz. W przeciwieństwie do pozostałych jej mistrzowsko dopracowanych, wychuchanych i wypieszczonych technicznie utworów – naprawdę chciało się go słuchać! Ja nawet podejrzewam, że Student mógł sam go napisać i przedstawić jako wiersz ukochanej. Byłby do tego zdolny, jak już wspominałem: cholera go wie, czy kiedykolwiek powiedział choć słowo prawdy w swoich opowieściach. Właściwie nikomu w barze nie wydał się to wtedy specjalnie dobry wiersz, lecz uznali wszyscy, że jest bardzo osobisty. Dlatego też milczeli, kiedy Student zapalał kolejnego papierosa i zanim jeszcze zdążył wypuścić z płuc dym, połykał na raz całą wódkę z dużego, kwadratowego kieliszka, mogącego z powodzeniem uchodzić za małą szklankę. Już wtedy jego twarz była szara i zniszczona, oczy podkreślone głębokimi sińcami, a usta blade, a mimo wszystko, w ściętych nareszcie włosach musiał kobietom wydawać się bardzo pociągający. Oczy wciąż mu się błyszczały, nieprzerwanie błyszczały się i Bożek nigdy nie był w stanie powiedzieć: smutkiem, czy alkoholem. Znajomych Studenta zawsze intrygowała jego praca magisterska. Z nikim na jej temat nie rozmawiał, może tylko trochę z Kwiatkiem, zanim jeszcze „wybrała inaczej”, ale ona już się potem w ogóle nie liczyła. Czasem ktoś wprost go pytał, na jaki temat pisał i było to przeważnie pytanie rzucone z głupia franc, w końcu wydawałoby się, że to nic specjalnego, a wręcz, że ludzie lubią chwalić się różnymi swoimi osiągnięciami, choćby takimi jak zdobycie nareszcie tego najniższego stopnia naukowego po ośmiu latach studiów. Ale Student nigdy nie potrafił (albo nie chciał) powtórzyć tematu swojej pracy. Na natrętne pytania zwykle odpowiadał wymijająco, a obronę zaczynał atakiem: „Wiem, o co ci chodzi! Ale jeśli wydaje ci się, że siedem lat to kupa czasu, by wymyślić sobie jakiś ciekawy i oryginalny temat na magisterkę, to tylko byś się rozczarował.” Natomiast zaraz po tym jak Student wreszcie napisał i oddał do promotora tę swoją pracę, Bożkowi urodziło się dziecko. Było bardzo małe i słabe, mimo, że urodziło się w odpowiednim terminie. Wymagało bardzo dużo opieki, w związku z czym Agnieszka musiała zrezygnować z pracy i przez ostatnich kilka lat ograniczyć się do bycia mamą. Student dzielnie jej w tym pomagał, za co Bożek był mu dozgonnie wdzięczny, zachodził jednak w głowę, skąd facet bierze pieniądze na własne życie i jeszcze na to, by im pomagać? Zapytany jednak zbywał go jakąś głupią odpowiedzią i wkrótce przyjaciel pogodził się z faktem, że pozostanie to dla niego taką samą zagadką jak zdolność Studenta do utrzymywania się na studiach bez konieczności zaliczania egzaminów w terminie. Swoją drogą zadawanie jakichkolwiek pytań Studentowi było bezcelowe. Nigdy nie odpowiadał. Być może wychodził z założenia, że tak naprawdę wszystkie odpowiedzi tkwią w jego knajpowych opowieściach? Dziecko było dziewczynką o imieniu Różyczka i było wyraźnie zachwycone z posiadania trójki rodziców: mamy Agnieszki, pierwszego tatusia Bożka i drugiego tatusia Studenta. Wyjeżdżali razem na wakacje, nawet na pewien czas przestali się spotykać w barze, gdzie dziecku szkodziłby tytoniowy dym. Odwiedzali w tym czasie bar mleczny i wydawało się, że Student znacznie przyhamował z piciem i z fajkami. Bożek miał wrażenie, że nigdy nie widział go tak szczęśliwego, nawet jego radość na początku związku z Kwiatkiem nie mogła równać się z tym, co prezentował w obecności Różyczki. Gaworzył z nią w nieskończoność, podrzucał, okręcał, robił samolot i konika. Agnieszka zaś przyglądała się temu z uśmiechem, ale przez skórę czuła, że za całą tą radością kryje się jakiś potworny smutek. Któregoś razu, kiedy Bożek wyszedł z małą wieczorem na spacer, a Student i Agnieszka zostali we dwoje w kuchni, robiąc kolację, odważyła się zapytać: -Student… Ty nie chciałbyś mieć dziecka? – Popatrzył na nią wtedy oszołomiony i spróbował obrócić w żart to niebezpieczne pytanie, przypominając jej, że jest nadal żoną jego najlepszego przyjaciela i że to raczej swojego męża powinna poprosić o kolejną córkę, ale nie dała się zbyć. – Ja mówię poważnie. Kochasz ją jak swoją własną i wiesz, że my nie mamy absolutnie nic przeciwko, bardzo nam pomagasz, doceniam to i cieszę się, bo sprawia Ci to wiele radości, ale przecież widzę, jak bardzo boli cię, że jednak nie jesteś jej ojcem. Dlaczego nie postarasz się o swoje dziecko? -Nie zrobiłbym dziecku takiego ojca – odpowiedział szybko i bez namysłu tonem tak stanowczym, że Aga zamilkła nie wiedząc, co powiedzieć. Student był niezaprzeczalnie alkoholikiem, wiedziała o tym jeszcze lepiej niż on sam i w kwestii odpowiedzialności również było u niego cienko. Ale i tak było to dla niej zupełnie jasne: niczego nie pragnął bardziej niż kochającej kobiety i własnego dziecka. I spokojnego, ustabilizowanego życia, na które jego własna natura nigdy by mu nie pozwoliła. Dziewczynka rosła bardzo powoli, ale nie chorowała więcej niż przeciętne dziecko w jej wieku. Mając sześć lat była już niezwykle rozumną osóbką i prowadziła ze Studentem długie polemiki, których motywem przewodnim było pytanie „dlaczego?”. Najpierw ona zadawała je w kółko, a on wymyślał coraz głupsze odpowiedzi, a potem zamieniali się rolami i przychodziła jej kolej na produkowanie nowej teorii wszechrzeczy. W końcu jednak pojawiło się pytanie, na które żadne z nich nie mogło znaleźć wystarczająco dobrej odpowiedzi, a każda głupia odpowiedź wydawała się bardzo nie na miejscu. Kiedy po wypadku mama wciąż nie wracała do domu, a jedyne co na ten temat tata był wstanie powiedzieć to ciche i urywane „mama odeszła”, mała Różyczka zadała Studentowi to najtrudniejsze pytanie: -Wujku, a dlaczego mama odeszła? -Nie wiem, mała – odpowiedział po chwili bardzo poważnie i szczerze. Dziewczynka patrzyła na niego z oczami pełnymi łez, a on nie mógł powiedzieć nic więcej, więc tylko przytulił ją do siebie i słuchał jak szlocha. Co i raz powtarzała: „ja chce mamę, tęsknię za mamą, gdzie jest mama?”. Nic nie mówił, a kiedy wreszcie usnęła, wyciągał z szafki butelkę koniaku. Wypadek był całkiem banalny. Tak banalny, że tym bardziej bolesny dla Bożka. Agnieszka wracała właśnie z większych zakupów w jakimś hipermarkecie i na jej drogę wytoczył się człowiek, prawdopodobnie pijany. Przerażona ostro skręciła kierownica i wjechała prosto w drzewo. Pień był tak blisko, a ona jechała z taką prędkością, że nawet pasy bezpieczeństwa nie były w stanie jej uratować. Sześcioletnia Róża jeszcze mimo wszystko niewiele rozumiała i chociaż bardzo brakowało jej matki, całkiem nieźle radziła sobie z informacją, że „mama odeszła”, czyli że mama nie żyje, czyli że już nigdy do niej nie wróci. Bożek natomiast jakby jeszcze bardziej się wyciszył i zamknął w sobie. Wszystko było jakby po staremu, ale nic nie mogło już być takie jak dawniej. Mała Róża podrosła, poszła do szkoły, Bożek opiekował się nią wręcz perfekcyjnie. Zebrał w sobie wszystkie siły, by nie myśleć o utracie Agnieszki i skupić się na dobru jedynaczki. Student w tym czasie coraz częściej znikał. Wracał na noce do swojego mieszkania, zbyt pijany, by móc pokazać się na oczy zarówno dziecku, jak i samemu Bożkowi. Wtedy też najwięcej opowiadał. Wiele opowieści Bożek usłyszał dopiero wtedy, kiedy dziewczynka nocowała u koleżanek, a on pił z przyjaciółmi w barze do rana. Wtedy usłyszał kilka smaczków o Basi (na przykład o tym, jak różnie rozumiała słowa „seks na pieska” w zależności od tego, z którym ze swoich chłopaków miała do czynienia. Gdyby wiedziała, że będą potem tworzyć o niej dowcipy i legendy przy kuflu piwa, być może byłaby osobą bardziej powściągłą i skromniejszą) i dowiedział się o „najpiękniejszym wierszu jaki Student w życiu usłyszał.” Tutaj też obserwował bezsilnie jak jego przyjaciel staczał się do reszty. Poważne rozmowy o używkach wciąż puszczał mimo uszu, a może nawet olewał je z każdym dniem coraz bardziej, więc Bożek w końcu przestał próbować. Kilka dni przed tym jak widział Studenta po raz ostatni, zauważył w jego towarzystwie kobietę. Z urody zupełnie przeciętną, o prostych, długich i jasnych włosach – taką, na jaką kiedyś Student nawet by nie spojrzał. Ubierała się w długie spódnice i bardzo szerokie szale noszone zazwyczaj w charakterze poncho. Prawie nie była umalowana, a jeżeli tak, to na tyle dyskretnie, by Bożek niczego nie zauważył. Miała około trzydziestu ośmiu lat, podczas gdy Student miał czterdzieści, choć wyglądał na znacznie więcej. Zapuścił brodę (prawdopodobnie nie tyle nawet z lenistwa, co z zupełnego niedbalstwa) i ona go dodatkowo postarzała przy szarej, ziemistej cerze i podkrążonych, smutnych, niebieskich oczach. Nigdy nie rozmawiał z Bożkiem w jej towarzystwie, nie zapraszał, choć nigdy też nie dopuścił do sytuacji, by przyjaciel poczuł się zignorowany. Kreował te przypadkowe spotkania tak, by można było o nich powiedzieć „jakoś się nie złożyło, żeby zagadać” i aby nie zabrzmiało to jak tania wymówka. Z resztą z ust Studenta nic nie brzmiało jak tania wymówka, bo mało kiedy go w ogóle obchodziło, czy ktokolwiek uwierzy w jego słowa. Potem Bożek zupełnie przestał go widywać. Jakby zapadł się pod ziemię, nawet Różyczka zaniepokoiła się jego tak długą nieobecnością. A miała już wtedy dwanaście lat i zaczynała mówić na niego Student. Ojciec tłumaczył jak umiał nieobecność przyjaciela, ale sam zaczynał się niepokoić. Nie było go w żadnej knajpie, w żadnym pubie, w żadnym barze mlecznym w okolicy, ani bliższej, ani dalszej. Nie było go we własnym mieszkaniu, które jednak sprawdził Bożek dość późno, bo mimo wszystko za środowisko naturalne przyjaciela bardziej uznawał lokale z alkoholem niż zacisze własnego m2. Zaczynał się poważnie niepokoić, że Student mógł „odejść”, choć cały czas odganiał od siebie tę myśl jak natrętną muchę. Po dwóch tygodniach nieobecności przyjaciela w Warszawie (Bożek był pewny, że nie ma go w mieście, skoro nie zagląda do niego, ani do swojego mieszkania) przyszedł do Bożka list, starannie zaadresowany pochyłym, kobiecym pismem. Nie było adresu zwrotnego, a pieczątka pocztowa była rozmazana. Zastanawiał się przez chwilę, czy zrobiono to celowo, a zaczął w to jeszcze mocniej wierzyć, kiedy zauważył, że znaczek przedstawia lampkę szampana i serpentyny. Znaczek sylwestrowy – jedyny znaczek z alkoholem, jaki Student był wstanie wyprosić na poczcie. Z papierosami nie mieli żadnych, nie mówiąc już o znaczku z napisem „kurwa”, albo analogicznym. Bożek długo się zbierał, by otworzyć kopertę i w końcu po trzech dniach zerkania na nią spode łba – zdecydował się. Gdy Róża spała u koleżanki i mógł przeczytać list spokojnie z lampką dwumiesięcznego Beaujolais-Primeur, usiadł wygodnie w dużym bujanym fotelu. Zaraz po doczytaniu do końca usnął w nim (mimo, że był bardzo nie wygodny do dłuższego siedzenia) opróżniwszy całą butelkę młodziutkiego wina. List wydał mu się tak smutny, że Bożek w pewnym momencie pociągał już z gwinta, ignorując dobre obyczaje i raniąc boleśnie wysoki prestiż wytrawnego Beaujolais. Wiedział, że jeśli się nie upije, to się rozklei i będzie całą noc płakał jak dzieciak. Alkohol dodawał mu jakiejś dziwnej siły i odwagi, jednocześnie odbierając rozum. Cześć Bożek, Wiem, spierdoliłem jak jakiś chuj. Wiem, nienawidzisz kiedy przeklinam. Przepraszam. Piszę z jakiegoś niesamowitego, jednogwiazdkowego motelu na przedmieściach. Nie uwierzysz, jaki jest cudowny! W łóżku mam zajebisty oddział mrówek, który właśnie gryzie mnie w dupę. Mam tu oczywiście jeszcze coś zajebistego, ale o niej za chwilę. („O niej”? Czyżbym się wygadał?). Bożek, czy Ty wiesz, jakim jesteś idealnym przyjacielem? Czy Ty sobie zdajesz z tego sprawę? Mam nadzieję, że tak, bo powinieneś, stary, zasługujesz na najwyższe odznaczenie w dziedzinie przyjaźni! Wiesz oczywiście, że gdyby nie Ty, to ja bym się już dawno zapił w pizdu i tyle? Nie chcę Ci robić nadziei – nie przestałem pić. I nie przestałem palić, stary, przykro mi. Przestałem tylko mówić. Więcej całuję niż mówię, rozumiesz, stary? Sto razy więcej całuję niż kiedyś mówiłem, to jest niesamowite! Bo mam tu taką jedną w łóżku obok tych mrówek… Niech ona nie ma imienia. Niech ona jedna nie musi mieć imienia, żeby nie musieć jej wymyślać głupiego pseudonimu! Przykro mi, że nie możesz jej poznać, przyjacielu, ale tak będzie dobrze. Nie wiem, czy będzie najlepiej, ale będzie chyba dobrze. Ona też ma problemy z facetami. Tak jak ja z babeczkami, rozumiesz, stary? Może z nią… Może z nią i może tutaj, może wreszcie z mojego pieprzonego życia coś będzie. Bo do tej pory nie było nic. Tylko od chuja chlania i pierdolenia. WIEM, że nienawidzisz kiedy przeklinam. Piszę do Ciebie z tego cudownego motelu, bo chciałbym tu zostać do końca życia! Niestety nie pozwalają mi, kiedy ich pytam. Pieprzą jakieś urzędnicze formułki, ale nikt na prawdę nie potrafi mi wytłumaczyć, dlaczego nie miałbym się tutaj zatrzymać na stałe, płacąc co miesiąc za pokój jak czynsz za mieszkanie… Ona też by tego chciała wiesz? Wierzysz w to? Bo ja nie wierzę. Ona chce ze mną być, naprawdę chce ze mną być. Ja pierdolę. A wiesz, co jest najważniejsze? Nie napisała mi żadnego wiersza. Kurwa! Nie napisała w życiu ani jednego, pieprzonego wierszyka! Czujesz, jakie to fantastyczne? Ok, nie zabieram ci czasu. Masz na pewno lepsze plany niż czytanie moich biadoleń.[a Bożek właśnie w tej chwili przyspieszył czytanie, rozpaczliwie poszukując informacji, kiedy Student wreszcie wróci do domu] Słuchaj, stary… żegnaj po prostu. Nie będę płakał, bo ja nigdy nie płaczę, wiesz o tym. Piszę Ci „żegnaj”, bo ja już nie wrócę do Warszawy i jeśli się kiedyś spotkamy, to będzie to czysty przypadek. Jeśli z tą moją słodką kocicą jakoś mi się ułoży, to możesz być spokojny, że będę najszczęśliwszy jak potrafię. A jeśli mi się nie ułoży… No… to wiesz, „Whisky, moja żono, jednak tyś najlepszą z dam” he he. Ucałuj Różyczkę, Bożek, kup jej ode mnie coś ładnego na urodziny. Sam bym to zrobił, ale jestem tylko zapijaczonym, egoistycznym skurwysynem i Ty bardzo dobrze o tym wiesz. Moja nowa pani zagląda mi przez ramię, też chce Ciebie pozdrowić. He he, wiesz, co powiedziała? Żebyś się nie martwił, zaopiekuje się mną. Dobra, Bożek, skoro ona tak mówi, to może rzeczywiście nie ma sensu, żebyś się martwił. Żegnaj przyjacielu. Możesz mnie znienawidzić, wiesz, że zignoruję to dokładnie tak samo jak to, że nienawidzisz, kiedy piję, pale i klnę. Kocham cię, Student (& jego Kocica, he he, mrauu!) P.S. Tylko pro forma, stary, wiesz, ze zawsze musi być jakiś „pees”. Trzymaj się. Ja też będę się trzymał. Nie wiem, dlaczego to zrobiłem, zabij mnie, nie wiem. I tylko nie próbuj się obwiniać, bo wrócę i Cię zamorduję! Mi jest tu dobrze… może nareszcie coś zrobię z tym pijakiem, palaczem i ostatnim chujem, jakiego przyszło mi w życiu zagrać… Pomijając już fakt, że Bożek właściwie nigdy nie dostał prawdziwego listu, ten był najdziwniejszy, jaki umiał sobie wyobrazić. Gdyby nie wydoił butelki wina, na pewno by się popłakał, a potem poszedł do baru, żeby się upić. A w tej sytuacji po prostu usnął w fotelu. Rano znalazła go córka, wróciwszy z noclegu i okryła kocem, zaś list złożyła starannie i schowała do koperty. Nie przeczytała, choć bardzo miała na to ochotę. Kątem oka zobaczyła, że był od Studenta. Sam poznałem kiedyś tę kobietę, o której Student tak uroczo napisał „kocica”. Pomińmy imię, skoro stwierdził, że jest nieistotne, ale dodam jedynie, że jest zabawne i egzotyczne. To niesamowite, ale spotkałem ją przypadkiem, kiedy jeszcze Studenta nie znała. Bardzo lubiła jeden lokal, do którego i ja często zaglądałem. Siadała przy barze i sączyła drinki przez około dwie godziny. W tym czasie zazwyczaj udawało jej się poznać jakiegoś faceta, który odprowadzał ją do domu (byłem jednym z nich) i zarzekała się, że na tym się kończyło. W moim przypadku rzeczywiście, ale nie wierzę, by żadnego nie zaprosiła na górę… Kiedy zrozumiałem, że to o niej przeczytał Bożek w liście od Studenta, nie mogłem się nadziwić! to zdecydowanie nie był typ kobiety, jaka mogłaby mu odpowiadać. Za dużo słuchała Cohena, była zdecydowanie zbyt wrażliwa i sentymentalna, a Student przyznał się kiedyś, że nigdy nie wiedział jak należy obchodzić się z takimi kobietami. „Takie kobiety nie nadają się do użytku” – powtarzał stale – „Najmniejszy ślad twojej niezależności sprawia, że czują się niepotrzebne i beczą przez całe noce.” Na koniec dodawał w charakterze przestrogi, Bożek bardzo dobrze pamiętał jego głos, kiedy to mówił i że przed wygłoszeniem ostatniego zdania zawsze porządnie zaciągał się papierosem: „Nigdy nie wiąż się z taką, jeśli masz jeszcze w planach jakieś życie towarzyskie i jeśli ciągle podnieca cię odrobina samotności.” A jednak stało się, że jedną z takich właśnie pokochał i że się z nią poważnie związał. Kiedy już plecy i kark przestały Bożka napierniczać po niespokojnym śnie w niewygodnym bujanym fotelu, po kilku dniach opowiedział córce, że wujek wyjechał i nie wróci. Zapytała wtedy, czy odszedł tak, jak mama, ale ojciec zaprzeczył, choć nie zrobił tego z takim entuzjazmem i ulgą, jakich sam się spodziewał. Bo dla niego Student rzeczywiście odszedł... tak jak Agnieszka... Zebrał się wtedy jednak na odwagę i powiedział, że mama nie żyje (co Róża już doskonale wiedziała, miała wtedy piętnaście lat), a Student po prostu wyjechał i żyje dalej, tylko gdzie indziej. Poczuł niewyobrażalną wdzięczność, kiedy Róża odpowiedziała „rozumiem” i przytuliła się do jego brzucha, bo nie miał siły tłumaczyć jej tych porąbanych spraw związanych ze śmiercią i nagłym znikaniem ludzi z naszego życia, których sam naprawdę nie rozumiał. I nigdy by nie uwierzył, że w ogóle ktoś może to zrozumieć. Bożek już chyba nigdy nie otrząsnął się z tego trwającego czternaście lat huraganu w swoim życiu, jakim był Student. Kiedy oboje jego rodzice już nie żyli, przestał nienawidzić ojca i potwornie zatęsknił za matką. Chodził po barach, pił dużo piwa i opowiadał o swoim przyjacielu, stąd i ja go poznałem. Skojarzyłem wtedy, że widywałem faceta parokrotnie, czy to na głównym kampusie uczelni, czy gdzieś w barze. Wcześniej wydawał mi się zwykłym gościem, trochę przyćmionym, ponurym, ale nie widziałem w nim nic, czym należałoby się zachwycić, a potem o nim usłyszałem. Zastanawiam się, czy to możliwe, aby Bożek miał dar opowiadania taki, że człowiek zaczyna wierzyć w każde słowo i czuje się, jakby siedział w centrum wydarzeń? Czy możliwe, że to tylko ten jego domniemany talent? Ja w to nie wierzę, Bożek wcale nie umiał mówić jakoś szczególnie ciekawie, to musiała być sama ta treść. To musiała być sama legenda tego człowieka, gościa, na którego przez całe życie wołano Student (zakładając, że jego życie zaczęło się na studiach, bo o wcześniejszych latach nikt nic nie umiał powiedzieć). Opowieści Bożka rozśmieszały mnie do łez, często (może nawet częściej) smuciły, ale zdecydowanie najczęściej budziły niesłychany podziw i fascynację. Czasem sam siebie zrugałem za te uczucia, przecież to totalny absurd! Wiesz, co… to było jak film. Jak najlepszy film, po którym masz wrażenie, że umrzesz, jeśli nie dotkniesz głównego bohatera, jeśli nie zamienisz z nim słowa! Film, po którym tak cholernie żałujesz, że to tylko film i że sam tego nie przeżyłeś. Wydaje mi się, że Bożek miał świadomość swojej słabości do Studenta i tego co w związku z nią robi: że maksymalnie idealizuje jego osobę, tak maksymalnie, jak tylko to możliwe w granicach zdrowego rozsądku, by nie stworzyć nowej odsłony bajki o Supermanie. Wyolbrzymiał wszystko! Jego wady, z których był zbudowany jak dom z cegieł i zalety, które tkwiły w nim niepewnie jak ubogie, romańskie elementy dekoracyjne. Wszystkie te legendy i anegdoty ukształtowały mój sposób postrzegania tego człowieka. Znałem Studenta tylko z widzenia, on mnie nie znał wcale, ale wyraźnie czuję, że nie potrafię być wobec niego obojętny. Mam jakieś śmieszne zobowiązania, jakby jakiś jego wirtualny przyjaciel, jakiś ogłupiały Anioł Stróż! Dla mnie był człowiekiem nieziemskim, enigmatycznym i fascynującym! Jego opowieści, jego anegdoty, jego słabości… one też mnie fascynują. Fascynuje mnie to, że pił i palił w takich dawkach, od jakich ja mógłbym z miejsca wykitować. I to jak utrzymał się na swoich studiach mimo przeciwności losu… trzeba być do tego człowiekiem niesamowitym, bo jak to inaczej nazwać? Po prostu wciąż zachwyca mnie jego tajemniczy sposób bycia! Ale czasem patrzę na to wszystko zupełnie trzeźwo (także w tym znaczeniu, że nie jestem pijany, bo chyba zaczyna mi się udzielać jedna ze skłonności mojego idola). Wtedy czuję się jak jego przyjaciel, ale chyba jeszcze bardziej jak skończony dupek. Bo kim tak naprawdę był Student? Student był tylko potwornie smutnym człowiekiem, który nie wiedział, co zrobić ze swoim życiem i wobec tego nie robił z nim nic przez całe czterdzieści lat. Jedyne, co tak naprawdę dostał od życia to ta niepohamowana skłonność do mówienia. I tyle. To wszystko, co czyniło go wyjątkowym, a i to nie do końca było dla niego pozytywnym darem. Widzisz na pewno, że Student był przeciętnym facetem z powszechnymi problemami. Po prostu bardzo, bardzo smutnym, ale zwyczajnym facetem. Ech… My, przyjaciele (cisi wielbiciele), zawsze wszystko wyolbrzymiamy. Prawda, Bożek?
  24. Sanestis: dzięki ogólnie. większa całość nie jest o dziennikarzyku. i nawet nie jest o Błażeju (który nawet się tam tak nie nazywa). Słyszałam opinie, że ta większa całość jest nudna, dlatego wrzuciłam tylko ten mały fragmencik o ojcu Bożka (bo tak się on nazywa w "Studencie"). Wrzucę całość, chociaż wiem, że powinnam nad tym tekstem jeszcze bardzo dużo popracować, jest bardzo niedoskonały. Gosiu: dzięki za komentarz, odpowiedziałam Ci na niego i oczywiście masz rację, pomyślę nad tymi sztalugami, chociaż nie bardzo widzę swój błąd. Ale to Ty jesteś tutaj kompetentną osobą, ja tylko czytuję Whortona :) Pozdrawiam, dzięki wielkie!
  25. "bo merytorycznie jest do kitu. " - spoko :) Dzięki za uwagi zwłaszcza względem tych zbyt współczesnych słów, masz oczywiście rację, zmienię je. A dalej: wiem, że płótno jest na blejtramie, ale czy sztalugi dzierżące blejtram z naciągniętym półtnem nie dzierżą tez pośrednio samego płótna? naciągnięte - rozciągnięte... może jestem za mało wrażliwa w tej dziedzinie, by wyczuć istotną różnicę; z tym zagruntowaniem - o to chodziło, skoro nie zostało zagruntowane, to nie poczuje werniksu, ani farby, ani niczego, po prostu nigdy nie powstanie na nim żaden obraz. nie zbyt jasno widzę błąd. przyznaję - całe moje doświadczenie z techniką malarstwa to książki Whortona. Nie znam się jakoś specjalnie, ale nie ma to być podręcznik użytkownika, tylko opis w opowiadaniu... ja tam się nie upieram, zależy mi na rzetelności tekstu i popracuję jeszcze nad tym fragmentem ale szczerze - nie czuję, abym popełniła tutaj jakiś straszny błąd. pozdrawiam, dzięki jeszcze raz!
×
×
  • Dodaj nową pozycję...