Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

*
"Czułem się jak prywatna latryna cierpiącego na biegunkę Pecha" - wyczytałem na pociechę u Wilsona. Zdanie będące powieścią lub powieść będąca zdaniem - cokolwiek to było, przyniosło natychmiastową ulgę. Odłożyłem książkę, czując wyraźne symptomy pocieszenia.
Coś mnie użarło w nogę. Ukąszone miejsce stwardnialo, spuchło i swędzi nie do wytrzymania. Chyba to był pająk, którego wyprosiłem przedwczoraj za pomocą kubka i kartki papieru. Uprzejmie wyniosłem go przed dom i wypuściłem. Nigdy nie widziałem tak wielkiej bestii, więc w pierwszej chwili chciałem dać nogę. Pomyślałem jednak, że nie mam dokąd pójść i to on musi doświadczyć trudu życia poza domem. Może wrócił się zemścić? W każdym razie mam dodatkowy powód, żeby nie zasnąć – upierdliwe swędzenie.
Całą noc pada deszcz. Dach w korytarzu przecieka, krople paćkają o dywanik, a echo roznosi ich brzmienie po uśpionym domu. Z braku lepszych pomysłów rozmyślam, na co wydam pieniądze, które kiedyś zarobię. Przydałby się jakiś sprzęt grający, laptop, kino domowe, samochód. Co dnia pilnie przyglądam się zasadom ruchu na londyńskich ulicach i mam wrażenie, że dałbym rady tu jeźdźić. Jeden z tekstów, jakie napisałem do gazety, dotyczył kupowania aut. Endorfiny, te od marzeń, od razu zaczęły eksplodować. Bryczki są wyraźnie tańsze niż w Polsce. Za przyzwoitą wypłatę angielską mozna sobie sprawić sześcioletnie cacko. Nie znam się na psychoanalizie i nie wiem, jak to się przekłada na wielkość i jakość przyrodzenia, ale lubię średnie auta miejskie – Golfy, Fiestę, Fabię, Corsę... Fabia służyła mi dwa lata. Była w Wiedniu, Koszycach, Budapeszcie, Pradze, Berlinie. Po spłacie ostatniej raty leasingowej, sprzedałem kochane autko, żeby zlikwidować długi, lecz okazało się, że to za mało. Niech komuś służy tak, jak służyła mnie i Anecie.
Pisząc tekst o zakupach motoryzacyjnych, natknąłem się na kolejny brytyjski paradoks, przy którym mój kabelek do kompa za 3 funty, to pyłek marny. Znalazłem sobie Seata Leon w bardzo przyzwoitej, okazyjnej cenie i stwierdziłem, że za dwa miesiące mógłby być mój. Jeden z cytowanych w artykule rozmówców szybko pozbawił mnie złudzeń. Ubezpieczenie samochodu na wyspach nierzadko dorównuje wartości pojazdu! Co z tego zatem, że auta są tanie, skoro przez insurance, trzeba dać raz więcej?
Może jednak lepiej nie mieć, a być. Być w moim mniemaniu, to być gdzieś i coś widzieć albo zjeść, wydać pieniądze i cieszyć się samym nagim byciem. Odkąd mieszkam w Anglii, marzę o podróży do Oxfordu, Yorku, Edynburga, Dublina, czy nad Ocean. Nigdy nad żadnym nie byłem. To pewnie takie przerośnięte morze, ale dopóki nie zobaczę, nie zaznam spokoju. Z Londynu jest tak samo blisko do Paryża, Amsterdamu, Brukseli, trochę dalej do Barcelony.
Pusty portfel, pusty żołądek, pusta głowa – znakomity punkt wyjścia, żeby zacząć wszystko od nowa. Z tą myślą udaje mi się w końcu zasnąć.
Nazajutrz pada dalej. W wiklinowym fotelu siedzi zgarbiony Zibi. Posępna zazwyczaj twarz wydaje mi się soczewką wszystkich nieszczęść tego świata.
Lecę pod prysznic. Wracam. Zibi ani drgnie. Jem śniadanie, wypijam kawę. Zibi mrugnął powieką może raz. Przystaję.
- Co jest?
Unosi umęczone spojrzenie i zaciąga się Saint Georgem.
- Zwolnili mnie z pracy. Zupełnie bez powodu.
- To co? Jakiś materiał na artykuł masz.
- No niby mam...
Zaczynam rozumieć. To ból prostego człowieka, który dziennikarzem jest dopiero w następnej kolejności. Przede wszystkim chciał zarobić – nawet te 30 funciaków za nockę, bo za cały tydzień, to jednak daje 200. Nieistotne jakim kosztem. Może przesiąknął problemami pracujących przy chipsach ludzi, a może odnalazł w sobie tożsame. Omal nie płacze za swoimi 2,70 na godzinę, czterdziestominutowymi spacerami do fabryki i paroma godzinami snu.
- Teraz to opiszę – mówi gniewnie.
- Dlaczego dopiero teraz?
- Bo poczułem temat. Sprzedam to do Super Expressu, Europracy, Timesa albo jeszcze gdzie indziej. I dam popalić agencji, która pośredniczy w zatrudnianiu tam ludzi.
Smutno mi. A więc nie dziennikarska powinność, tylko zemsta. Nigdy nie spotkałem dziennikarza śledczego, który zatrudniał się gdzieś w celu zdemaskowania ukrytych mechanizmów i potem żałował, ze musi odejść.
- I wrócę do kraju – ciągnie Zibi - Jeśli parę gazet kupi mój tekst, będę miał pieniądze na rok życia. A wypłaty i tak nie podaruję. Już dzwoniłem. Ujawiniłem się i zażądałem wyjaśnień.
Zibi ma tę charakterystyczną cechę, że nie potrafi spuentować tematu. Wszyscy od niego uciekają, bo jak już zacznie gawędzić, to kazdy jego monolog wystarcza na sporą, nudną jednoaktówkę. Mimo to słucham. Ten ktoś po drugiej stronie słuchawki wcale nie przejął się rewelacjami Zibiego. Spokojnym tonem oświadczył, że jest zatrudniony na etacie jako specjalista do spraw rekrutacji i nie interesują go warunki, na jakich fabryka zatrudnia swoich robotników. Zibi może zgłosić się po część wypłaty za dwa dni, wtedy też dowie się, kiedy reszta.
- Jutro się stąd wyprowadzam – mruczy wyraźnie zadowolony – Archie mnie przyjął tylko na czas zbierania materiału do artykułu.
- To już nie zagramy w karty – mówię z błyskiem w oku.
- Może za rok. Może w lepszym nastroju...
Pichcę sobie kotlety mielone (zrobiłem tyle, że starczyło na cztery dni), wracam do pokoju i słucham deszczu. Z pozoru bezsensowna czynność znacznie poprawia mi nastrój. Przychodzi mi do głowy równie bezsensowna myśl, żeby napisać wiersz. Właściwie to nie myśl, tylko imperatyw wewnętrzny, który każe mi wziąć długopis i splamić kartkę kolejnym nerwobólem mózgu. Pisze jeden, drugi, trzeci, potem nagle odkładam długopis i zapominam o sprawie.
Krótka komenda niebios wystarcza, by przestało padać. Po prawie dwudniowym ślęczeniu w pokoju, rozpiera mnie energia. Wybiegam na mokrą ulicę, odprowadzany przez tuptającą przy nodze Squatkę. Jest znów leciutka, jak piórko. Zapomniałem wspomnieć, że ze dwa dni temu asystowałem przy porodzie małych kociaków. Poszło łatwo i pięć malutkich, kudłatych stworzeń od razu rozpoczęło szturm na rodzinną jadłodajnię.
Robię sobie odprężający spacer po okolicy, powłócząc zdrętwiałymi od nicnierobienia nogami. Trzymanie głowy nisko nie pozwala może wiele dostrzec, ale potrafi człowieka wzbogacić. Pewnego dnia znalazłem 20 pensów, innym razem funta. Teraz idę sobie, a tu pod murkiem leży harmonijka z papieru, który jest mi bardzo bliski. Nie wierząc własnym oczom, podnoszę 10 funtów i oglądam ze wszystkich stron. Wygląda na całkiem zdatne do użycia. Pomijam fakt, że ilekroć patrzę na tutejsze pieniądze, widzę jak brzydkie są angielskie kobiety. Przykład idzie z góry...
Niebo powoli ciemnieje. Wiatr potrząsa wierzchołkami drzew, które dumnie kłaniają się jego potędze. Chmury pędzą na zatracenie, obcierając gębę promiennego księżyca. A ja? Ja rozmyślam, co począć z tak pieknie rozpoczętym wieczorem. Postanawiam zrobić sobie jakąś przyjemność. Łatwo przyszło, łatwo pójdzie. Wstępuję do pubu Greystoke (tak wiem, Tarzan tak miał na nazwisko, zanim zaczął robić hu hu hu). Raźnym krokiem podchodzę do baru i uśmiecham się do dziewczyny, która nalewa piwo.
- Co podać? – pyta bez cienia radości.
Wypuszczam powietrze, nie kryjąc złości. Chyba będę musiał się przyzwyczaić, że wszyscy tutaj wiedzą skąd jestem.
- Carlsberga, proszę – mruczę zdeprymowany.
Łapię szklankę i siadam w kącie za jakimś filarem. Nie chcę razić szanownych bywalców swoją słowiańską gębą, skoro wszystkim to tak przeszkadza.
Anglicy piją w pubach na stojąco. Jest to dość ostentacyjny gest, który działa mi na nerwy. Twierdzą, że skoro przez cały dzień siedzą w biurach, mogą postać przy browcu, lecz nie mogę oprzeć się wrażeniu, że chcą zaznaczyć swoją szlachetniejszą odmienność. Archie opowiadał mi, że w starych dokach przerobionych na atrakcję turystyczną i na Soho, to w ogóle w pubach nie stoją, tylko na ulicy. Ja i ze trzydziestu normalnych kolesi siedzimy, stoi może dwóch, w tym jeden Ciapak. Po paru łykach piwa zaczynam w duchu szydzić z jego brytyjskości. A w ogóle, to piwo jest do bani – za słabo schłodzone i gazowane. Ot, sikacz nie wart wspomnienia.
Kupuję jeszcze jedno i wracam na swoje miejsce. Już czuję się pewniej, w duszy gra mi zapomniana nieco melodia, humor też mam niczego sobie. Nagle opada mi szczęka. Przecieram ze zdumienia oczy, lecz te nie kłamią. Podchodzi do mnie uśmiechnięty tajemniczo Matuś. Przyjaźnimy się od pierwszej klasy liceum – tak na całe życie. Siada naprzeciw mnie, wali szklanką o blat i podbiera mi papierosa, choć podobno sto lat temu rzucił palenie. Odzywa się gwarą, którą wymyśliliśmy na własny użytek:
- Zarobiłżeś co, synku? Martwię się. Nic się nie odzywasz, bucu. Dać ci kasę na smsy?
Prawie płaczę ze wzruszenia.
- Trudny okres. Lada dzień będę jak nowy. Zarobiłżem, ale za mało. W Norłeju my mieli lepiej. Robota stała, wypłata na czas.
- Ale na browca mosz, ino o mnie żeś zapomnioł.
- Nie zapomnołżem, ci godom, tylko nastroju ni mom.
- No dobra. Opowiadaj jak ci tu.
Wzdycham. Od czego tu zacząć.
- Znalazłem dziś dychę...

Opublikowano

No pojawiło się nieco liryzmu (przez deszcz, czy z powodu przyjazdu żony?)- cała historia pięknie się rozwija. Jednak takie pokawałkowanie tekstu wywołuje we mnie objawy frustracji. To tak, jakbym zamiast pięciodaniowego obiadu dostał samą przystawkę. Nie mógłbyś dawać troche większych porcji? To tylko pobudza apaetyt.

Opublikowano

asherku kochany!ja czekam na coś "osobnego" bo to już siódma część ,a ja ani jednej nie czytałam:( muszę nadrobić,ale nie mam kiedy:( a uwielbiam czytać Twoje teksty i chciałam tylko powiedzieć ,że z chęcią bym poczytała coś krótkiego:)))
pozdrawiam strasznie gorąco!:**

Opublikowano

Wiecie, jak to jest. Praca czleka wzbogaca, a jednak zuboza...postaram sie niebawem przysiasc solidnie, bo naprawde jest o czym pisac, a ja tkwie w historiach sprzed 3 tygodni...

Wlasnie byla u nas prewencyjnie policja. Ale my z Polski, wiec popatrzyli i poszli...

Opublikowano

więc napisz coś innego !! napewno masz wiele pomysłow ! to opowiadanie jakos wymęczyłeś- takie moje skromiutkie zdanie....
pozdrawiam i dzięki za Pw
pozdrawiam

Opublikowano

jakoś?
płynie płynnie w dychę, tj. w dechę, tzn. dech zapiera, bo Odkrywasz i Londynek i siebie,
z przewodnika-poradnika Wyzierasz nieco innym spojrzeniem -rozmarzonym i powłóczystym //krokiem prozaicznym Zaciągasz w poetyckie obszary

pozdrowionka ciepłe

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @Alicja_WysockaPięknie to ujęłaś - chociaż Bóg czasem stwarza człowieka bez jakiegoś zmysłu - lub później go odbiera - daje też choroby i cierpienia - nie rozumiem takiego Boga - wiersz ma 5 lat - wtedy myślałem inaczej - okruchy miłości otrzymałem - na parę lat aż przyszła choroba  
    • @huzarc Twój wiersz czytam jak gotycką scenę, pełną symboli i teatralnego mroku. Nie mój świat, ale ciekawa, mocna wizja.
    • @violetta   do twarzy Ci w nim :)
    • - Patrz przed siebie, nie w dół. - Wstrząsnęła małym listkiem gałązka. Był koniec października, listek jako jeden z nielicznych, trzymał się kurczowo swojego drzewa. Otworzył mocno zmrużone oczy i spojrzał na oddalony park. Liście błyszczały tam przy dostojnych drzewach, jak kolorowe fale u stóp nadmorskich fiordów. - Jesteś pewny, że wiatr mnie tam zaniesie i nie spadnę do tych okropnych śmieci? - Mruknął raz jeszcze, zerkając z grymasem na śmietnik. Tuż pod nim, przy autobusowym przystanku, stał kosz na śmieci. - Jestem pewny. - Łagodnym głosem przekonywała gałązka. Żółto-pomarańczowy listek wziął głęboki oddech, lekko się zaczerwienił i z przymkniętymi oczami odczepił się od gałązki. Serce biło mu jak szalone, nic innego nie czuł, poza strachem. Mocnym ramieniem, wiatr pochwycił go w stronę upragnionego parku, lecz szybko zmienił kierunek i zawrócił. Listek wylądował na śmietniku. - Nie panikuj, jesteś na koszu nie w koszu...Patrz nadal przed siebie, nie zerkaj do środka. Być może za chwilę, wiatr ponownie cię porwie...- Szeptała z góry gałązka. Z kosza dobywał się nieprzyjemny zapach. Listek starał się tam nie zaglądać. Z nadal mocno bijącym sercem, patrzył na wysokie drzewa. - Przepraszam piękny listeczku, czy mógłbyś mnie zabrać ze sobą?...Przypadkiem usłyszałem, że wybierasz się do parku. - - Nie zabieram ze sobą żadnego brzydko pachnącego papierka...- Listek odwrócił się od wnęki kosza. - To świetnie się składa, bo nie jestem papierkiem. Mam na imię Feliks. - Przed listkiem stanęła mała, choć dość pulchna, mrówka. - Ledwo się wygrzebałem z tego śmierdzącego worka. - Przedstawił się Feliks, zlizując z łapek resztki jakiegoś lepkiego płynu. -Witaj mróweczko... A jak się tam znalazłeś? - Zapytał, przyjemnie zaskoczony listek. - Noo wiesz... Czasami w parku coś niecoś skubnę, liznę... Człowiek wyrzuca na trawnik różne rzeczy. Tym razem napiłem się kilka kropelek słodkiego napoju i ktoś z pustą butelką wrzucił mnie do tego kosza. Ludzie to takie dziwne istoty, jedni śmiecą, a drudzy po nich sprzątają. -Wyjaśniła mrówka. - Tak...Zauważyłem, że to bardzo dziwne stworzenia. Podobo wiedzą że słodycze im szkodzą, a mimo to, objadają się nimi. Dużo dzieci ma przez to chore ząbki. Ty też lepiej uważaj, bo w końcu się pochorujesz, albo ugrzęźniesz w tym śmietniku, jeśli jeszcze raz tutaj trafisz...- Z wielką ochotą, listek wdał się w rozmowę. - Zgadzam się z tobą listeczku, od dzisiaj przechodzę na dietę. Koniec z ludzkimi smakołykami - Uśmiechnął się Feliks, zlizując ukradkiem przyklejony do tylnej łapki, kryształek cukru. - Wdrap się na plecy i trzymaj się mocno. Jeśli nam się trochę poszczęści, z wiatrem dostaniemy się do parku. -Zachęcił go listek. Nawet nie zauważył, że przestał się bać. Sympatyczna mróweczka, wdrapała się na jego plecy. Po chwili oczekiwania, wiatr ponownie objął listka swoim silnym ramieniem. Tym razem, nie zamykał oczu. Patrzył odważnie przed siebie, zachwycając się lotem i siłą wiatru. -Uff, co za ulga. Bardzo Ci dziękuję, nie spotkałem jeszcze tak życzliwego i odważnego liścia. - Dziękowała z entuzjazmem mróweczka, kiedy delikatnie wylądowali pod wymarzonymi drzewami. - Nie ma za co Feliksie. Cieszę się, że mogłem Ci pomóc. Obiecaj, że już nie będziesz podjadał słodyczy...- - Obiecuję, hi hi hi. Być może do zobaczenia wkrótce. - Mrówka ześliznęła się jego pleców i podreptała swoją drogą, znikając pod kolorową falą liści. - Do zobaczenia Feliksie. Uważaj na siebie. - Zaszumiał w harmonii z falą, szczęśliwy liść brzozy.
    • Mam dziewięć, może dziesięć lat. Jadę windą w stronę nieba, stamtąd wszystko wygląda inaczej: miejski park zamienia się w głęboki dywan, w zatoczce pod blokiem cumują resorki, a ludzie, na pierwszy rzut oka z jedenastego piętra,  są tacy mali.        
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...