Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

I
Przepraszam, mamusiu, że żyję, tak widocznie musiało być, Bóg ma we mnie swój cel, nie odwrócę obrotów rzeczy. To krzesło, na którym zawsze siadam rozparta wygodnie i rozchybotana, narażone jest na każdochwilne załamanie się pod wpływem intensywnego bujania. Ja wiem, że nie powinnam, ale dziś nic nie jest już proste, nic nie jest ścisłe i przewidywalne. Dlaczego mam siedzieć spokojnie i udawać, że nie ma we mnie nikogo prócz wyblakłej fotografii powieszonej za wystrzępione rogi do ruin Twojego pokoju? Właśnie dziś spadło słońce, co mam robić? Jabłka w sadzie śpiewały tak słodko, ziemia głucho krzyczała pomocy, wiatr ucichł, ale trawy i tak trzeszczały ogniem. Nie mogło być inaczej, sama rozumiesz, słońce to żarząca kula gazów, biegłam najszybciej jak tylko mogłam, było już trochę za późno, moje biedne popalone drzewa... Na jedno wezwanie słońce grzecznie przytoczyło się do moich stóp. Wydało mi się nadspodziewanie małe i niepozorne, myślałam kiedyś, że słońca są większe, że nie można ich nieść w dłoniach. Ognista pomarańcza pachniała miodem, moja skóra przybrała przy niej odcień rumianych jabłek. Myślisz, mamusiu, że naczynie żaroodporne to wystarczy by nie przepaliło mi stołu na wylot? Bardzo lubię ten stół, jego cztery nogi jak korzenie wrośnięte w podłogę z pociemniałych desek.
Słońce odbite w moich oczach oświetla każdy kąt, płynę przez pokoje, ono wyjaśnia mi wzory zapisane w każdej ścianie. Muszę przykryć je czymś ciemnym, inaczej nie zasnę, a sen jest mi tak potrzebny, nie spałam dobrze od stu lat... Otworzyłam okna na całą rozpiętość ich skrzydeł. Księżyc zajrzał mi prosto w twarz, badał ją natarczywie. Szukał czegoś? Może miał pilnować małego słońca i zgubił je zamyślając się nad swoją nieładną powierzchnią? Nieuważny, teraz śledzi każdy mój ruch, odrealnia znajome miejsca. Myję włosy w jego świetle, chłodzę skórę.
Jeszcze ciepła skaczę w sen, od stóp do końca myśli.

II
Myślisz, mamusiu, że poza a’la Kleopatra na kanapie mi przystoi? Że mogę tak półleżeć półsiedząc i podparta zajadać w ogrodzie wczesnoczerwone truskawki?
Słońce dziś wzeszło tak samo jak wczoraj, nie ma powodów do obaw, wszystko jest z góry sterowane.
W takim razie to, co rozkwita pośrodku mojego stołu musi być błędem w systemie, karygodnym niedopatrzeniem. Nie co dzień spadają pod jabłonie dzieci-słońca.
Dotykają mnie zapachy i dźwięki, żyję w innej bajce, zupełnie nowej i tylko mojej,
z zakrętami stronic i końca nie widać. Nie spałam sto lat i nie czekam na księcia, nie szukam szalona żabich ust do całowania i czarownej zamiany. Tylko ja, a ja jestem i czuję gdy moje słonko czepia się światłem jak rzep do naskórka. Już i tak zbrązowiałam, niedługo moja chora, zimowo-miejsko-pospolita bladość zniknie na zawsze i okrzepnę jak mulatka. Teraz skóra jak dojrzała brzoskwinia mięknie i pokrywa się srebrnym puszkiem. Włosy łapią ogień
i wiją się wokół szyi, knując cichy mord.
Nie jestem szczególnie zdziwiona, nie jestem taka, żeby mówić o mnie czarne-białe i śmiać się z moich nieszczególnie dowcipnych uwag, udawać zrozumienie i dawać do zrozumienia, że jestem nieco odchylona od pionu i kiedy staję w szeregu od razu koniuszek mojego nosa jest dalej, podbródek wyżej i to słońce w kieszeni błyska i czekamy razem na niewiadomo jakie cuda, żeby zapaść się jeszcze głębiej w siebie, przejść do następnego rozdziału, ten ostatni ciągnął się tak niemiłosiernie długo, mamusiu ja naprawdę potrzebuję odpoczynku...
Słońce wypuszcza kuliste pączki, zupełnie jak drożdże. Powiększa się, przelewa przez siebie, twardnieje. Coś tam w środku, pod powierzchnią dotykalności wiruje i zderza się ze sobą. Tak świeci mocno, ślepnę jakby ktoś szybko zapalił mi przed samą źrenicą latarkę. Oczy stają się coraz chłodniejsze, to w obronie własnej.
Ten pogański bezwstydnik wciąż mnie śledzi, ale z żalu robi się coraz cieńszy, jakby kruszył się właśnie przeze mnie. Nie martw się mamusiu, nic mi nie zrobi, to tylko taka gra, nocna gra, nasza gierka bez podtekstów. Tylko myśli i sny, sny... gra. Tylko czyj teraz ruch?

III
To wszystko są brednie mamusiu, nie wierz im. Opowiadają ci o mnie straszne historie, a ja tylko biegam w południe po trawie, wchodzę do jeziora całkiem naga, śpiewam do siebie, a na śniadanie kupuję bułki, jajka i dwa litry śmietany. Nie kłaniam się przed ich kościołem i w ogóle rzadko mnie widać, bo ciągle siedzę pod lasem, a oni mówią, że wokół tyle rozrywek i pewnie tysiące chłopaków miejscowych i zamiejscowych chciałoby mnie wyrwać z mojego szaleństwa choć na kilka godzin. Taka tu jestem straszna dziwaczka, nie przeszkadza mi to, w końcu małe miasteczka zawsze pozostaną małymi miasteczkami. Skończył się na szczęście czas palenia na stosie, a i mój dom stoi daleko, nikt nie zagląda w okna, robię co uważam za słuszne. Więc jak najwięcej ciesz się słońcem tak samo jak ja, nie bój się kolejnych listów, otwieraj kopertę śmiało i nie wstydź się czytać moich szybkich zdań. I nie odwiedzaj mnie, proszę, zrób dla mnie tylko tyle, nie czuję tu twoich skrzydeł, musiałam ci uciec, tylko teraz jestem naprawdę bezpieczna.
Nie pytasz mnie o słońce, a ono tymczasem dziwnie wibruje przy każdym dotyku. Zanurzam palce w jego kulistości i czuję jak rośnie. Nabrało już rozmiarów sporego grejpfruta. Prawie czuję ten gorzki smak spływający z warg na język.

IV
Dzisiejszy wschód słońca jest wschodem dla ważki. Suchy, bezmglisty, prostuje jej skrzydła, dodaje lekkości, nabłyszcza mocniej straszne oczy.
Nieważkie ważki odlatują w trzciny, chowają się i straszą nagłymi zrywami. Niebieskie w czerni metaliczne odwłoki jak odlane z ołowiu; niedotykalne skrzydła. Mamusiu, ty zawsze bałaś się ważek, pamiętasz? Przypominały ci szarańczę, choć nigdy w życiu szarańczy nie widziałaś. Pewnie nie skrzywdziłaś ważek tym porównaniem, ważki są głuche na ludzkie myśli.
Spacer łódką po jeziorze – nie dziś, tak strasznie bolą mnie ręce, co rano podnoszę słońce... Co mam z nim zrobić? Żywię je światłem. Jak mały kurczak potrzebuje jego ciepła i miękkiej czułości, czujności spojrzenia.
Na łące maki przechylają ciężkie, pełne myśli głowy, ptaki wydziobują oczy wiśniom, krew-sok spływa po ich niewinnych dziobkach, kroplą wsiąka w trawę. Zapuszczam w nią stopy i tańczę w tej swojej półmatowej sukience, zwiewnej, szeleszczącej. Niech moich kroków nie czuje ziemia, dziś jestem ważką, kołyszę biodrami, kołyszę słońcem. W tysiącach drobnych poruszeń – ginę.
Już dobrze, już oddech spokojny i światło mojego domu niezwykłe, wakacje za krótkie, słońce wciąż rośnie, oby nie pękło. Obym nie pękła przed nim.

V
Mamusiu, noc jest dziś taka czerwona niebo płonie, księżyc z żałości umarł, jemu palą te stosy nad wodą. Gwiazdy spadają garściami, rozbijają się o moje jabłonie. Słońce stwardniało i ostygło.
Pożera światło, wciąga je jak czarna dziura, skraca dni, zaciemnia chmury.
Kolejny niezdrowy sen. Pożar obraca ciało w popiół. Nie ma bólu. Ogień jest mokry, wciąga. Zimno zalewa usta, nos, oczy. Kulki lodu bombardują plecy. Wyrywam się pościeli, włosy lepią się do czoła, okno szarpie się z wiatrem, gradem, deszczem.
Wypływa na trawę wilgotny świt. Wydzieram ziemi zagrzebane w niej gwiazdy, chropawe kamyczki świecące cichutko. Układam z nich na stole koła i kwiaty, usypuję góry, podrzucam. Pod skorupką słyszę chlupotanie wody. Silniej ściskam gwiazdę w dłoni, trzeszcząc oddaje mi swoją tajemnicę. Spomiędzy palców wypływa strumień rtęci.
Z wahaniem zanurzam w niej koniuszek języka. Słona.
Nie miałam rąk pełnych gwiazd, mamusiu. To były tylko ich łzy.

VI
Schowałam się dzisiaj w szklankach wody z lodem, nie chciałam ostatecznie roztopić się w upale. Pamiętasz, mamusiu, zawsze mówiłaś, że w takie dni trudno uwierzyć w śnieg.
Mam całkiem spalony kark, skóra zwija się, błaga o ratunek. To nie jest dobra pora na sadzenie drzew.
A moje słońce wyraźnie domaga się wilgotnej ziemi. Moje słonko-dziecko, słonko-ziarno, spadło na ziemię, na moją ziemię z zimnego księżyca, pustyni, gdzie nie zapuściłoby korzeni. Skazane wśród słońc na żałosną banicję, co ono mogło zrobić? Więc to ziarno zwinęło się w sobie jak pięść, chce wypuścić pędy, ale z ziemi został popiół, musimy poczekać na deszcz. Gdy krople uderzą we mnie gorączka wyparuje, zostanę JA we mgle,
w chmurze.

VII
Nie wierzę w czas, mamusiu, tu nie można wierzyć w czas. On rozciąga tą przestrzeń, jest go więcej i nie mija tylko spływa powoli jak kropelka potu po skale. Drąży ludzi i sprawia, że pewnego dnia budzą się pomarszczeni po stu latach młodości. Patrzą w lustro i widzą siebie przez siatkę zmarszczek, coś w nich pęka i nie chcą już swoich ciał. Szybko rozsypują się, załatwiając ważne sprawy wrastają w ziemię, ich słowa prochem wirują w powietrzu.

VIII
Naprawdę, mamusiu, wszystko ze mną w porządku, nie musisz się dziwić. Zakładasz istnienie ludzkich, półludzkich, nieludzkich deformacji, klonów i niestworzonych jeszcze potworów uśpionych w każdym nawet normalnym zupełnie umyśle, a nie możesz uwierzyć w spadające słońce, chociaż mogłabyś go dotknąć tu teraz?! Wszystko jest prawdą, nie ma dziś kłamstw, są tylko błędy w obliczeniach, tylko rachunek nieprawdopodobieństwa... Odbieram zjawiska wszystkimi zmysłami, w trójwymiarze, a może nawet w czterech, żyję.
Większy coraz księżyc i karmiony złudzeniem spada na moje powieki. Słowa wymykają się z rąk, po kawałeczku wpadam w sen.

IX
Nie, mamusiu, nie chcę wracać do domu, proszę nie dzwoń, wyłączyłam telefon, chcę być bliżej ludzi. Chcę załatwiać sprawy osobiście, patrzeć w oczy, gubić się spojrzeniem w zmieszanych twarzach.
Dni suną teraz pochmurne i marne, tysiąc tomów poezji nie starczy na nudę.
Słońce nie daje znaku życia, wygląda na puste i głuche, choć umuzyczniam nam chwile poruszającymi dźwiękami.

X
Wiesz, mamusiu, zdarzyła mi się dziś śmieszna historia. Siedziałam właśnie na ganku obierając jabłka (gotuję z nich dżem – tak pięknie bulgocze w garnku, wybornie smakuje...), gdy pod bramę wsunął się raczej cicho niż podjechał dość brudny samochód. Wysiadł z niego mężczyzna, mógł mieć około trzydziestu lat, nie wiem, nigdy nie przyglądałam się im pod tym kątem. Bardzo miło się przedstawił, dzień dobry, witam panią, piękny dzień, nazywam się tak i tak, jestem reporterem takiej a takiej gazety. Ja niewyraźnie uśmiechnięta (kompletnie zdezorientowana, zmieszana, zagubiona) słucham, że on chce napisać właśnie o mnie, tylko o mnie. Bo żyję na skraju pola i łąki, mam pięć kroków do lasu i dziesięć do jeziora i w ogóle czego on o mnie nie słyszał...
Odmówiłam grzecznie, on zmartwił się widocznie bardzo mu zależało na tych zdjęciach i tekście, jestem przecież całkiem zwyczajna, powiedziałam. Tylko czuję czasem we krwi muzykę i odrywam się od tutejszych spraw, żyję własnym rytmem, nie śpieszę się, czas tu jest rozciągliwy, wiedział pan? Dzięki temu tu jest wolniej, tam szybciej i nie myśli się dobrze w natłoku spraw.
Mogę za to panu pokazać słońce, może pan wejdzie, na chwilę, malutką chwileczkę, mam znakomity sok z jabłek? – zapytałam tak uprzejmie jak tylko mogłam, na ile dziwna sytuacja pozwalała. Może pan sfotografować sad, jezioro, łąkę, tak, ten dzień jest promienną wyrwą w ostatnim maratonie deszczu, ale proszę nie mierzyć obiektywem we mnie, nie w mój dom, ja uciekłam od fleszów i swojej twarzy na głównych nagłówkach samych znakomitych gazet. Nie życzę sobie by ktoś tu trafił, zaciekawiony szukał cudów. Tu dzieją się cuda tylko dla mnie. Nie, proszę pana, jabłka o niczym nie świadczą, nie nazywam się Ewa, to byłoby naprawdę zbyt proste. Jest o wiele śmieszniej, to znaczy moje imię jest śmieszne, mamusia za dużo powieści czytała w bezgrzesznej młodości. Proszę więc, niech pan wejdzie na chwilę, a kiedy już pan opuści mój czas, nie powinien pan mówić o nim nikomu, ludzie i tak panu nie uwierzą, oni już nie wierzą....
Zupełnie urzeczony wyszedł wieczorem. Mam nadzieję, mamusiu, że nikt taki więcej tu nie trafi.

XI
Ciało rwie się do lotu, wzbija kurz. Nie trzeba siedzieć w miejscu, trzeba być
w ruchu, kręcić się i padać, kręcić się i padać... Świat wiruje w oczach ciemno, gwiazdy zlewają się w świecące pasy.
Ile czasu można tak tańczyć zahaczając głową o niebo bez odrywania stóp od ziemi, na plecach nieść pamiątki słońca i nie bać się, że się odpłynie, a bać się spadania?
Pamiętasz, mamusiu, ty zawsze mówiłaś, że nogi są błogosławieństwem, dojdziesz na nich tam, gdzie nie zaniosą cię koła. W niektóre miejsca trzeba wstępować boso, ziemia krwawi wodą, wypuszcza liście, pąki, zapachy. W korytarze chłodnych lasów, gdzie nie kadzidło dusi piersi, ale nagrzane sosny pachną żywicą, ich igły gęsto spadają we włosy.
Słońce toczy się po stole, przerzucam je z ręki do ręki. Tamta kula na niebie należy do wszystkich żywych, to jest moje i tylko moje, na wyciągnięcie ręki, na jeden dotyk ust.
Nie jestem wariatką i widzę jasno, ostrym wzrokiem tnę krajobrazy, z powrotem składa je wiatr. Cisza... ciszszaaa... szaaa... aaa... To nie sen, że tu jestem, że jabłka dojrzałe i miękkie wyginają gałęzie, że sok porzeczkowy na końcu języka jest kwaśny i gęsty, że naskórek pęka i ciało znów mam białe.
Będę miała drzewo, mamusiu, wielkie drzewo pomiędzy jabłoniami. Będę pod nim siadywała za każdym razem, gdy tu wrócę, gdy zostawię za sobą obłąkane sprawy, przepychanie się łokciami do każdego następnego dnia.
Dlatego daj mi teraz pożyć, daj mi dzień.
Trzymam się siebie i czekam na jeszcze trochę deszczu, wilgoci z nieba, która wsiąknie w najciemniejsze warstwy ziemi.
Trzymam się siebie i krzyczę do echa, mój śmiech zatacza coraz szersze kręgi. Kładę się spać, przez otwarte okno wpada księżyc – już pyzaty i gniewny. Na parapecie wiruje słonko i wszystko jest jeszcze takie jak być powinno.

XII
Mamusiu, nadszedł czas sadzenia. Nie mogę dłużej czekać, muszę szybko
i bezboleśnie ukryć ziarno w głębi kolorowych piasków. Nasycone światłem będzie pęcznieć, aż w końcu stanie się za małe dla siebie, środek przedrze warstwy ziemi, wyryje w niej tunele. Wystrzeli w górę, do trawy, powietrza i nieba, z którego spadło. W irracjonalnym pędzie będzie starało się wrócić tam, wyrwać się. Zanim spostrzeże, ze nie jest już swobodnym ziarenkiem, a żałośnie nieruchomym drzewem, jego serce będzie zbyt twarde by pękać. Może tylko gałęzie westchną czasem, zdmuchując jesienią trochę listków żalu.

XIII
Tak, mamusiu, wracam do was. Czujesz ciszę wrześniowych dni? Zapach
i chłód jesieni? I we mnie brak już szaleństwa pierwszych minut lata, gasnę coraz szybciej, to nie boli, przynajmniej nie tak bardzo jak myślałam.
Przykrywam meble płaszczami prześcieradeł, nie chcę oglądać na nich kurzu dziewięciu miesięcy. Moje imię nie będzie już brzmiało w tych ścianach, moje śmieszne imię jak z taniej piosenki.

XIV
W oknach i drzwiach mam całkiem nowoczesne żaluzje pancerne i jeszcze zaklinam, modlę się żeby nikt tu nie przychodził, to miejsce będzie się cieszyło złą sławą, będzie miało prawdziwie święty spokój i urok odludzia. A teraz zabieram swój ogromny plecak, jeszcze torbę na jabłka i ruszam gdzieś tam, przez lekko wrześniowe chodniki tylko po to, żeby znów tu wrócić i poczuć, że naprawdę jest gdzie żyć. Wstawać i kłaść się, siedzieć pod drzewem, spędzać sen z powiek na liczeniu liści, nie martwić się i wyspać, naprawdę się wyspać.
Moje słońce zachodzi głęboko pod ziemię, słyszę, że wypuszcza pierwsze korzenie – będzie tak jak mówiłam, wybije się zaraz, do przyszłego roku wyrośnie. To tylko dziewięć miesięcy. Czas letargu i udawania, zarabiania, powtarzania zdań, które dawno już straciły moc i straszą tylko czasem w noce ciemne i zimne, kiedy największą ochotę mam krzyknąć przez wszystkie bure osiedla świata: DOBRANOC!!!
Dobranoc, mówiła Marianna.

  • 3 tygodnie później...

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @Berenika97   Nika.   Ty całe swoje piękno oddajesz w komentarzach !!!   "Bo lepiej skończyć źle niż pięknie nie zacząć".   proste wersy a głęboka myśl filozoficzna   filozofia utylitaryzmu. ale bardziej  prymat Egzystencji nad Esencją.      "Egzystencja poprzedza Esencję" - Jean-Paul Sartre.     Twój najstarszy uczeń odebrał kolejną lekcję.     dziękuję pięknie.   pozdrowienia śle :)         @viola arvensis   czekałem z nadzieją na Twój komentarz bo każdy z nich jest bliski mojemu sercu.   za ciepłe i mądre słowa pięknie  Wiolu dziękuję :)      
    • Alu daj ud, a Szatan Ewę. Wena, ta z sadu, jad ula.
    • Jeśli Drogi Czytelniku, swego czasu zaczytywałeś się w prozie Grabińskiego lub onirycznych wizjach Schulza, lub jeśli bliski jest Ci francuski modernizm, Belle Epoque czy dekadentyzm. To zerknij proszę i jeśli masz takie życzenie, pozostaw komentarz i ocenę  pod moim poematem "Odyseja". Jest nieukończony jak wiele moich prac. Lecz może kiedyś uda mi się doprowadzić go do końca.     Hamulce i kotły grzały się  w piekielnym ukropie, nie spuszczanego  od dłuższego czasu powietrza. Żółte, cyklopowe oko lokomotywy, rozbłysło  nagłym i ostrym światłem na torze,  lewitując w rozrzedzonym powietrzu, skwarnego nadal zmierzchu. Żelazny smok gnał przed siebie coraz to śmielej i prędzej. Ciągły ruch, idealnie zgranych kół, turkoczących na świeżo ułożonych szynach, Ciągnących się wężową strugą  ku kolejnej stacji przetokowej  lub przeładunkowej.     Na tej bocznej linii używanej sporadycznie jedynie w wybitnie ważnej potrzebie nie było stacji pasażerskich  jak i gminnych, niewielkich przystanków. Była to linia głównie używana przez wojsko i na jego potrzeby stworzona. A teraz gdy echa kawaleryjskich szarż  i armatnich salw przebrzmiały już wśród poszarpanej i wykrwawionej linii frontu. Gdy wrogie armie nie składając sobie winszującego hołdu  ani nawet nie ściskając na pojednanie dłoni. Odeszły, zwrócone plecami ku sobie i mącąc jedynie kurz i piach, zaległy po ustronnych, półdzikich gościńcach, prześlizgnęły się na powrót przez umowne jedynie linie granic. Mijając bez słowa wstydu i hańby  a może jednak glorii zwyciężonych, wapienne, zatarte smugami słoty i wichru słupki graniczne.  Starali się nad wyraz mężnie i heroicznie, by przesunąć je choćby o cal, metr, kilometr.     Na nic to wszystko.  Ich pobratymcy. Często chłopcy,  wchodzący dopiero w wiek męski. Zostali tam na ziemi spalonej, niczyjej. Ich ciała posiniaczone i splamione juchą. Wkręcone w sidła kolczastych krzewów drutu. Ich czaszki spękane, końskimi kopytami, A oczy wybałuszone w zdziwieniu,  że to już na samym wręcz początku życia, nastał jego kres. Wojna płodzi bohaterów. Leżą tam na ugorach bez ciemni grobu  i krzyża z brzozowej kory. Legli tysiącami we śnie  z którego nie wybudzą się już nigdy. Muchy jedynie płodzą w ich oczodołach i ustach rozwartych śmiertelnym spazmem  swe plugawe potomstwo.     Rozłączeni brutalnie ze światem jaki znali. Ze szkołami i uniwersytetami. Z fabrykami i kopalniami. Z sadami i polami  Wreszcie z uciechami jak kina, teatry, opery. Muzea, restauracje, bary. Parki i kafejki. Zostawili je żywym. Tak samo jak swe połowice. Zalęknione i wiernie trwające przy nich  choćby i w godzinie śmierci. Listy z odbitymi szminką ustami.  Zroszone wonią perfum. Gniły teraz na równi z ich kochankami  w ciemnych transzejach okopów.     Ale byli i tacy, którym się udało. Choć przez to czego doświadczyli. Modlili się co dzień o lekką śmierć. Przeżyli jednak na przekór rozumowi  A dzięki frantowatej zachciance Boga i jego stróżujących niby to nad ludzkością aniołów. Przeżyli może i w imię miłości. Na przekór nam, ludziom z serc wyprutym. Z emocji i pragnień  skutecznie wypatroszonym. Przez ten świat i miłość właśnie. Nam też niewielu pozwolono  przeżyć to piekło wojny. Choć dla nas śmierć  nie byłaby karą ni zbrodnią. A wyzwoleniem z kajdanów życia.   Świeże pokłady bukowe  tłumiły wstrząsy lecz nie dźwięk. Tuk, tuk….tuk, tuk…. tak, tak….  Skład szedł nadal na pełnej prędkości. Z rzadka na ostrym łuku  lub zejściu z przewyższenia, zagrały metaliczną skargą hamulce. Para uciekała przez  nieszczelne miejscami osłony.  Rozmywała w budzącą się noc,  białymi obłoczkami. Gdyby kto patrzył z dalsza. Powiedziałby, że pociąg gubi swe duszę. Jak demon w ruchu nad przeklęta ziemią. Krążący od przystanku do stacji,  coraz to dalej i prędzej. Coraz śmielej i pewniej. Mając za nic potrzeby swych pasażerów. Ich emocje i namiętności. Skargi czy żale.     Żyjący tylko dla potrzeby wiecznego ruchu. Tańca, gdzie sceną  była jedynie szerokość szyn. Spełniającego mit o Odyseuszu. Wiecznym tułaczu, który na żadnej ze stacji  nie może czuć się jak w domu. Jego pojawienie się  na linii stacyjnych semaforów  i dróżniczej budki. Jest przyjęte tak samo obojętnie jak odjazd z przypisanego peronu. Dla każdego jest jedynie bestią w ruchu. Wolnej od ludzkiej powierzchowności. Jednak i on ma serce.  Złożone z kotła i tłoków. I cóż z tego, że goreje ono wręcz od środka. Skoro to nie miłość go ogrzewa  a potrzeba ucieczki, tułaczki. Samotności.   Tak,tak … tak,tak… tuk,tuk… Przedział oświetlony gazowymi lampami  był przytulnym i ciepłym miejscem. Dającym wytchnienie po miesiącach spędzonych w błotnistych, wypełnionych  do kostek, brudną choleryczną wodą, śmierdzących prochem, potem  i gnilnych rozkładem ciał, zawsze zbyt płytkich  i zbyt wąskich okopów. Nie licząc stukotu kół, trzasku klejonych obramowań okna i drzwi, dość głośnego drgania stolika podróżnego oraz sporadycznych rozmów współpasażerów, dobiegających z sąsiednich przedziałów oraz korytarza a także odwiedzin konduktora. Panowała cisza. Potęgowana jeszcze tym co ujrzeć można było za oknem, uchylonym na oścież, by wiry zasysanego tu powietrza, mogły przyjemnie chłodzić zmęczone oblicza.      Za oknem obraz był monotonny  w swej idyllicznie, wiejskiej prostocie  tej zubożałej prowincji. Jedyną oznaką nadchodzących, cywilizacyjnych zmian  była nitka torów kolejowych, zaplanowana w ministerstwie  a ułożona przez robotników tak by  omijać jak najszerszymi łukami i serpentynami  osiedla ludzkie. Wyglądało to tak jakby cud techniki i postępu  uciekał od strzech  i drewnianych, dusznych izb. Z rzadka gontów i murowanych chałup. O ciężkich okiennicach, uszczelnianych kitem. Jedynym podobieństwem, mieniły się kominy chlebowych pieców kaflowych. Strzeliste i smukłe to znów grube i owalne. Niczym ich odpowiedniki na transatlantykach czy wojennych pancernikach. Dymiły aż miło w te bezkresy stepu.  W ich dotąd nienaruszoną,  świętą wręcz strukturę naturalizmu.     Demoniczny tułacz, widział te osiedla, Te strzechy i dymy kominów. Wielokrotnie zwalniano mu osłony i wtedy  mógł wydać swój przeciągły okrzyk, nie mający żywego odpowiednika w świecie. Tony grały równo.  Z początku może trochę zachryple, lecz już po kilku sekundach gwizd odbijał się echem po polach, zaścielonych dojrzałym już zbożem, wchodził gładko jak nóż w lesiste, gałęziste granice zagajników i małych odseparowanych sztucznie dębin. Na ten dźwięk  natura jeszcze nie była tu widać gotowa.     Trwożyły się jej małe dzieci. Te skrzydlate, ulatywały w niebo by po chwili jednak chmarą osiąść na kolejnym poletku, płotach obejść czy w starych,  powykręcanych czasem okrutnym  i zarośniętych siwozielonkawym mchem, sadach. Inne jak lisy, zające czy osiadłe przy rzecznych brodach bobry. Czmychały pod krzewiny,  gąszcze, splątanej leszczyny  czy wodne szuwary  pełne liliji i wodnych pałek. Krótki szmer, plusk czy odgłos pazurów tarłych o pomietą, starczymi bliznami korę Odpowiadał na zew nowego ducha czasu.     Duszy ze stali i nitów. Nie mającej swej wolnej woli, uczuć, wspomnień i co najważniejsze nie potrafiącej  kochać, współczuć, śnić i pragnąć. Będąc tworem zupełnie zimnym i nieczułym. Technologia wygra z ułomnościami człowieka. Chyba, że to człowiek  dobrowolnie stanie się takim robotem, którego to nic nie dziwi, nie rani. Który unika innych jak ognia. Nie kocha, nie płacze. Jest jedynie obserwatorem a nie odbiorcą. Nie śni i nie marzy. Żyję tylko tym co tu i teraz.     A przyszłość? Jeśli nawet jest godna temu by o niej myśleć i zaprzątać sobie głowę. To jest ona bliźniacza do dnia obecnego. Latami całymi w kółko,  przeżywanie tego samego dnia. Czynności ludzkie  stają się maszynową procedurą. A stery przejmuję pustka egzystencji, która wtacza życie na jeden tor, którego ostatni przystanek  jest znany od dnia narodzin. Jest nim śmierć u wylotu tego ślepego toru. A zamiast secesyjnego, budynku stacji, parowozowni i warsztatów na manewrowni. Jawi się tym, że za zapuszczonym, ukrytym we mgle wiecznej peronie, jest nie tchnące życiem i beztroską miasteczko a pogrążony w słotnej zadumie żałobnych dymów świec nagrobnych. Cmentarz świata przeszłego i grób każdego z nas.     Starałem się odprężyć i uwolnić od nawracających imaginacji i retrospektyw ostatnich morderczych wręcz miesięcy. Ciągle wydawało mi się, szczególnie gdy przebywałem na otwartej przestrzeni w nowym i nieznanym mi miejscu, że śledzą mnie oczy obcych i szczelnie ukrytych w miejskim kolorycie, postaci o jakże wrogim nastawieniu. Często zdarzało mi się wpadać w panikę tak głęboko paranoiczną, że zwykły spacer zamieniał się w walkę o przetrwanie wśród ścian labiryntu kamienic i budynków. Potrafiłem zatrzymać się nagle pośrodku chodnikowej arterii, błagać zalęknionym wzrokiem, pełnym łez o pomoc. Lecz nikt nigdy nie podjął się tego  by złączyć swój wzrok z moim. Nikogo nie zajęły choć na moment moje próby odzyskania równowagi i błogiej stabilizacji.      A ja wieżgałem się jak ogarnięta lękiem o kruchy żywot, ryba w sieci. Kręciłem się wokół własnej osi  w duszącym płuca zapętleniu.  Nie byłem do końca ani w teraźniejszości  ani w nagłym fantasmagorycznym acz gorzkim wybuchu  przeszłych portretów zdarzeń.  Moje nogi grzęzły w sposób niewytłumaczony w betonowym więzieniu, chodnikowej mozaiki. Po wybrukowanym kocimi łbami rynku,  stąpałem jak po minowym polu. Wzdrygając się za każdym razem gdy podeszwa moich butów stykała się z coraz to większą powierzchnią, śliskiego, wyjeżdzonego kamienia. Bezsprzecznie byłem ogarnięty chorobą. Traumą doświadczonych okropieństw wojny.     Dnie całe spędzałem w łóżku. Budząc się z  nieludzko zdeformowanymi postaciami  moich poległych przyjaciół na piersi. Sąsiedzi byli mi z początku pomocni.  Czasami nie byłem już w stanie  spędzać nocy w mieszkaniu. Spałem więc lub jedynie drzemałem pokątem  na klatce schodowej. Rzadziej w samym progu własnych drzwi. A to sąsiadka wyniosła talerz z zupą. A to sąsiad wracający z urzędu, wstępując wcześniej na jednego do pobliskiego baru, dosiadł się do mnie na schodku  i poczęstował egipskim. Zamienił kilka miłych zdań.  Zaproponował kieliszek wiśniówki. Czasami poratował nawet kilkoma złotymi. Poklepał po męsku po ramieniu  i odszedł ku swemu mieszkaniu, klucząc za sobą drzwi. Byli jednak i tacy,  którzy brali mnie za narkomana i świra. Na czele z córką piekarza, którą znałem przecież od pacholęcia  a jej ojca od czasów beztroski kawalerskiej. A teraz przepędzała mnie z piekarni ilekroć choć tylko mój cień rzucił jej się w szaro błękitne oczęta.     Dochodziło nawet ku temu, że musiałem prosić postronne osoby by kupiły mi chleb  lub krasno wypieczone bułeczki. Lustrowali mnie wtedy od stóp do głów  i nie stwierdzając widać w mej aparycji, mężczyzny w średnim wieku, żadnych śladów  bezdomnego włóczęgi lub co gorsza obdartego i brudnego pijaka, zgadzali się w większości ochoczo pomóc a nierzadko nawet dorzucając mi pieniędzy na drugi bochenek lub coś słodkiego.   Rodziny tak bliskiej jak i dalekiej nie miałem. Przyjaciele z dawnych dni w większości porozjeżdżali się po czterech stronach świata. Część, pochłonęła wojna.  Ci którzy zostali blisko a udało im się zrobić kariery lub odziedziczyć niemałe majątki. Z dnia na dzień przestali odwzajemniać moich ukłonów lub ostentacyjnie przechodzili na drugą stronę ulicy, nie siląc się nawet na skinienie głową.     Byłem prawdziwym życiowym rozbitkiem. Wyrzuconym na bezludną wyspę. Wołać o pomoc z jej brzegu było bezzasadnym a nadzieja na to, że akurat w niedługim czasie na kursie jej piasków będzie płynął jakiś statek i mnie uratuje,  byłoby ironią wręcz prześmiewczą. Na przeprowadzkę brakło mi funduszy. Na ucieczkę w opium, brakło funduszy. Na oddanie się w ręce psychiatrów i przytułku. Zawsze był dobry moment. Choć zbyt mocno ceniłem  swój inteligencki świat. Przewagę chłodnego rozumu nad przekupnym sercem. Dlaczegóż miałbym nie wierzyć  w poznanie i wiedzę. Dokąd dane mi myśleć,  dotąd będę na tym świecie.   Jeśli coś faktycznie dawało mi wytchnienie  i choć chwilowy powrót  do beztroskich wspomnień, to było to pisanie. Starałem się zebrać od powrotu z frontu kilkukrotnie na rozpoczęcie opisywania doświadczeń z miesięcy spędzonych w okopach Wielkiej Wojny. Lecz ilekroć stalówka  już prawie stykała się z bielą kartki,  tylekroć nie potrafiłem zmusić się do postawienia choćby kreski. Dlaczego? Bo realizm tych dni był  przesiąknięty grozą śmierci. Oddany na pastwę opisów tak makabryczno szczegółowych, że zwykły odbiorca byłby porażony ogromem bólu i cierpienia nie jednostki człowieczej a całej cywilizacji małych, podłych ludzi, co jedynie potrafią się bić, strzelać, zabijać a potem godzić nagle i znów wbijać znienacka nóż w plecy.     Hołubią śmierć i zniszczenie. Eksterminację i dehumanizację. Oddają cześć politykom  jako złotemu cielcowi a potem idą pokornie  na rzeź w milczeniu i zgodzie. To są ich bohaterowie i obrońcy. Łotry bez czci i wiary. Wojna nie zmienia tylko tych, którzy udając się na jej fronty, już dawno byli martwi. Bez grama szacunku. Bez oznak uczuć. Nie odczuwając bólu. Poza istnieniem. Poza życiem na marginesie świata widzialnego a tym czego lepiej nie widzieć. Oddziały straceńców,  którzy wszystko i tak już stracili. Mogli wygrać jedynie trafienie miłosierną kulą. Poczuć ten chłód.  Stagnację. Ostatnie uderzenie serca.   Powietrze wpadające przez okno przedziału, tchnęło już lekko wilgotnym chłodem. Leżałem, wyciągnięty jak długi z nogami zarzuconymi prawie na miejsce naprzeciw. Mimo tej dojmującej pustki w krajobrazie,  mimo depresyjnie smutnych wspomnień. Mimo braku celu i własnej końcowej stacji. Było mi dziwnie błogo i beztrosko wręcz. Ostatni raz dane mi było podróżować  tą linią i składem. Ostatni raz  miałem na sobie mundur podoficerski. Jechałem do małej jednostki wojskowej by pożegnać się z rolą żołnierza i znów być zupełnie anonimowym człowiekiem. Zniszczonym i wyczerpanym trybikiem machiny społecznej. Anonimem, który cieniem już tylko  odznaczał swą bytność w skupiskach ludzi.     Lekarze po przebadaniu  mojego przypadku, stwierdzili u mnie  rozwinięta znacznie nerwicę frontową. Po krótkim wywiadzie i opisie im moich objawów choroby, stwierdzili na krótkim konsylium, że na kolejne moje skoszarowanie, pozwolić nie mogą, albowiem mój stan jest na tyle niestabilny psychicznie, że stwarzałbym zagrożenie śmiertelne, tak dla siebie samego jak i reszty oddziału. Komisja lekarska sporządziła stosowne dokumenty odnośnie mojej sytuacji i wsadziła je do niedużej, białej koperty, lakując ją jeszcze pieczęcią urzędową.  Po wszystkim wręczono mi ją ze słowną adnotacją o tym żebym jak najprędzej dostarczył dokumenty do swej jednostki przydziałowej.    A więc byłem w drodze ku temu.  Pociąg wyraźnie zwolnił. Stukot jego kół był teraz poprzecinany dłuższymi pauzami. Tłoki zmniejszyły obroty a nadmiar pary wyrzucono przez boczne osłony lokomotywy. Skład pokonywał właśnie dość ostro poprowadzony łuk szyn. Na tyle wygięty bym mógł ujrzeć w kompletnej już ciemni, zarys metalowego potwora, który zasapany przewodził oswietlonemu korowodowi wagonów.  W wielu oknach poprzedzających mój wagon, majaczyły ogolone głowy niedawnych towarzyszy broni.  Wielu z nich miało w ustach egipskie lub prezydenckie o krótkich, białych filtrach. Zajęci beztroską zabawą,  rozmową i śmiechem.     Zupełnie tak jakby koszmar wojny był jedynie niegroźnym zwidem, majakiem, snem, który przepadł bez wieści  gdzieś w zakamarkach umysłów. Zbłądził ku niepamięci i niezaistnieniu. Wyparcia. Ostatniej deski ratunku,  kruchej ludzkiej psychiki i natury. Ja wolałem pamiętać. I pielęgnować w sobie ten ból na tyle  by nigdy choćby i w obliczu  starczej kiedyś śmierci, nie zapomnieć  i przywołać żywe twarze tych, których pochłonął front i jego kolczaste zasieki. Choć wielokrotnie próbowałem oszukiwać swe ciało i umysł, że nic takiego jak wojna  nie miało miejsca a to jedynie moja defetystyczna i nihilistyczna gorączka umysłu spłodziła tego demona, który pożarł mi duszę.     Nie lubiłem i nie chciałem  wspominać obrazów wojny,  nawet w gronie towarzyszy niedoli. Zresztą nie ciągnęło mnie do ich towarzystwa. Wolałem samotność i cichą żałobę serca. Ale nie byłem im ani wrogiem ani przeszkodą  w ich okazywaniu i odreagowywaniu traum. Nie bolało mnie gdy widziałem ich na ulicach, barach czy dworcach w uściskach młodych dzierlatek, statecznych wydawać by się mogło panien czy rzadziej w pułapce wymalowanych ust ulicznic i barowych naciągaczek, które za dawkę białego proszku czy opium były gotowe oddać się w ręce rozkoszy bluźnierczych i obcować z technikami miłosnymi, których nie skąpiły swym darczyńcom.     Po latach głodu, lęku i cierpienia. Wszyscy gotowi byli choćby duszę diabłu zastawić, byle tylko uczuć ulgę  i bawić się, kochać.  Czuć się jak wolni wreszcie ludzie. Na takich jak ja spoglądano, ze współczuciem i zarzenowaniem. Tylko dlatego, że nigdy nie wróciłem tak naprawdę z wojny, która już się zakończyła. Nie ja ją w sobie rozpętałem i nie ja będę musiał ją zakończyć. Nawet nie wiem czy mógłbym. I czy w ogóle chcę.   Słyszałem dobrze ich wesołe rozmowy, śmiechy i szampańską zabawę. Westchnąłem ciężko. Poprawiłem się w fotelu  i znów starałem się wyizolować.  Odejść w mrok. Pociąg poszedł widać za moim przykładem bo westchnął również po raz ostatni i zatrzymał nad wyraz delikatnie.  Początkowo myślałem, że stoi przez jakiś nagły sygnał na linii oznajmiający przepuszczenie innego składu lub lokomotywy z drużyną konduktorską z pobliskiej stacji. Później pomyślałem o semaforach stacyjnych, które wstrzymały skład z przyczyn technicznych. Możliwe, że nie usłyszano lub nie dostrzeżono nas na czas i dyżurny ruchu lub naczelnik wydali spóźniony rozkaz oczyszczenia toru lub nastawienia zwrotnicy we właściwe położenie. A może i sam postój był nie planowy i gdzieś w oddali wydarzył się wypadek innego pociągu lub dwóch składów i przez to wstrzymano wszystkie pociągi w okolicy.   Tymczasem na korytarzu  posłyszałem głośne kroki, w dobrze podbitych i ciężkich butach. Za firaną drzwi przedziału, mignął mi mundur konduktorski i czapka. Minęła ledwie krótka chwila i w rozchylonych drzwiach stanął młody konduktor.  Był niski ale krępy. Jasne włosy miał starannie zaczesane pod czapką, która była chyba o numer lub dwa za duża na jego lekko trójkątną głowę bo zamiast siedzieć sztywno na jej obrysie, osiadła dość prześmiewczo na odstających mocno uszach. Twarz jego nosiła ślady po ospie. Krzywa i zadarta lekko górna warga, odsłaniała prawie górne zęby. Oczy miał małe i zaczerwienione.  Ich niebieskawa bladość kontrastowała mocno z purpurowymi wręcz wypiekami.  Widać mocno zaskoczyło go to, że przedział zajmowałem sam. Bo rozglądał się po nim raz w lewo to znów w prawo tak jakby w trakcie zabawy w chowanego lustrował każdy kąt pomieszczenia będąc święcie przekonanym, że wszyscy ledwie sekundę przed jego wejściem pochowali się dla draki lub kaprysu. Wreszcie skupił wzrok na mnie i pełnym zaskoczenia głosem zapytał   - Pan podróżuję tutaj sam? - Nie dał mi wiele czasu na odpowiedź bo po chwili nie czekając na nią poprosił o bilet lub legitymację wojskową. Gdy on lustrował moje dane ja odpowiedziałem.   - Jak Pan widzi, podróżuję sam lecz czy to oznacza, że określić mnie można samotnikiem? Wszędzie ludzie dobrze się bawią, śmieją się i piją na umór. A ja widzi Pan. Tylko siedzę przy oknie i wyglądam w milczeniu na ten boży świat. Czy to pana nie dziwi?   - Drogi Panie… nie wgłębiam się w odczucia pasażerów aż tak głęboko by po ledwie omiotaniu wzrokiem, będąc bezsprzecznie pewien kto kim i jak się czuję. Jestem konduktorem. Odczuwam duszę i emocję pociągu bo taka tu moja rola i dola kolejowa.    - A więc jest Pan częścią serca i jestestwa tego pociągu. Trwałym elementem jego doczesnej roli i trwania. - odebrałem z jego ręki dokument i ułożyłem go na półeczce - Atomem w wiecznym ruchu na fali szyn. W trzewiach tego maszynowego potwora, który pożera kolejne kilometry trasy, całe dnie, tygodnie… lata. Bez końca. W ciągłym ruchu. Gonitwie za celem. Piękne jest życie konduktora.    Widziałem, że chcę ruszyć już dalej ku kolejnym przedziałom, spieszno mu było bardzo więc rzucił tylko na odchodne   - Nie tak piękne i chwalebne jak życie żołnierza - wskazał na pagony na moim mundurze i tarcze.   - Zasczytnie i chwalebnie jest ginąć za ojczyznę i jej wolność a nie rozpamiętywać ślepy los fortuny, której pociski mijały mnie widać skutecznie. I konsekwencje tej ślepoty losu będę dźwigał jako najsroższy ciężar aż do samego końca.    Widać z jednej strony odczytał słusznie moje słowa a z drugiej nie chciał  dać tego po sobie poznać.    - Kolejna stacja przed nami. Żuromin… czy będzie Pan na niej wysiadał?   - Nie. Jadę z Wami aż do końca. Ale dziękuję, że Pan zapytał.   Wiele osób wysiadło na stacji. Kilkoro nowych pasażerów zasiliło stan osobowy.  Tak się złożyło, że zyskałem dzięki temu współpasażera w przedziale.  A było to widać zrządzenie losu. Bo zbyt wiele nastepstw  przedziwnie zaskakujących  wynikło z naszej rozmowy.   Młody konduktor, uchylił sztywny, skórzany róg czapki w pozdrowieniu i z życzeniem spokojnej dalszej części wieczoru, opuścił przedział i delikatnie zamknął za sobą drzwi. Znów mogłem chłonąć  to co działo się wokół pociągu. Tak na peronie jak i korytarzu. Dzwonki telegrafu biły jak oszalałe.  Radiotelegrafista ostały na nocnym dyżurze  w budynku stacji musiał harować w pocie czoła by wyłapywać sens meldunków, które wpływały jak szalone. Musiał sprawnie i rzetelnie odpowiadać sąsiednim posterunkom na każde zadane przez nich pytanie odnośnie opóźnienia składu, jego długości czy opisania wszelkich przeszkód na które pociąg natrafił po drodze lub na które może się jeszcze natknąć...    
    • przemijam otulony w ciepły szal istnienia mruczy kot dookoła usychają liście zmieniają się pory i zmarszczki każdego roku   w ciemnej kuchni czytam wiersz bez światła      
    • @Nata_Kruk   zgadzam się Nata z Tobą.   masz jak zwykle rację.   dziękuję i pozdrawiam :)       @Nata_Kruk   zgadzam się Nata z Tobą.   masz jak zwykle rację.   dziękuję i pozdrawiam :)       @Alicja_Wysocka   siebie też trafiłem.   i w nerw i w serce.   dziękuję Aluś :)         @iwonaroma   o tak !!!!   niezdecydowanie to ciężka choroba którą człowiek wpycha sam w siebie.     dziękuję bardzo.         @KOBIETA   Dominiko.   odwzajemniam Twój uśmiech :)   smutno mi dzisiaj.   i ta cholerna mokra gazeta z prognozą pogody na wczoraj !     pozdrawiam Cię sedecznie :)          
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...