Wysiadam z pociągu na Zachodnim. Dochodzi siedemnasta.
Grudniowe podmuchy bawią się moją głową
jak piłką. Dworcowe zegary,
uwieszone peronom na szyi,
ostrą bielą odmierzają natarczywe przebłyski niedzieli.
Wiem, zbyt wiele chciałem;
trzeba umieć się poddać w odpowiednim momencie
szarpaniny z szarą godziną.
Teraz pragnę tylko być punktem,
który nie ma swojego właściwego miejsca,
którego nikt nie widzi,
który nic nie znaczy,
który postawiono przez pomyłkę,
który już na nic się nie przyda,
punktem, którego nie ma i nigdy nie było.
Pociąg odjechał ku dziesiątkom
innych punktów rojących się w ciemności miasta.
Schodzę do nieskończonych przejść podziemnych
przyjaźnie opustoszałych. W słuchawkach
sanah i Turnau śpiewają Sen we śnie Poego.
Do walizki schowałem jedynie samego siebie,
bo przyszedłem z niczym
i z niczym odejdę, jeśli tylko powiesz.
Ostatni zegar woła do mnie
bywaj!