Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Pełzłem coraz wolniej.

Mimo tego, że

wyżłobiony korytarz labiryntu,

był na tym odcinku 

zupełnie wolny od luźnych, ostrych, odłamanych, czarnych kamieni,

które do tej pory bez trudu,

raniły me nieosłonięte dłonie, 

którymi badałem teren przed sobą.

Ich iglicowe krawędzie 

wpijały się jak ostrza sztyletów

w sterane do cna kolana i łydki.

Miałem nieodpartą ochotę by krzyczeć.

Tak głośno i żałośnie jak jeszcze nigdy.

Niczym noworodek,

który przed sekundą 

wychynął z trzewi swej matki,

na ten zimny i okrutny świat.

Ja tkwiłem w labiryncie trzewi 

naszej wspólnej Matki Ziemi.

Lecz czy na pewno

była ona naszą matką?

Rysunki Przedwiecznych, 

nadal ciągnęły się 

przez całą długość tunelu, 

towarzysząc mi niezmiennie

od kilku godzin.

Oświetlały, duszną 

wręcz beztlenową przestrzeń,

rubinową, krwistą poświatą.

Kronika miasta.

Dziennik dzieci Cthulhu.

Prawowitych i pierworodnych

synów tej ziemi.

Czerwień była rażąca.

Miałem nieodparte wrażenie 

a raczej złudzenie,

że jestem uwięziony w labiryncie żył,

wzgórza strażniczego.

Przeciskam się ciągle w dół,

główną aortą,

która zaprowadzi mnie tam

dokąd prowadziło mnie

przekleństwo wiedzy,

które spadło na mnie

jak niewidzialny grom,

gdy tylko po raz pierwszy usłyszałem

o bytności w tych

zapomnianych przez czas

stronach Nowej Anglii, 

kultu miejscowego szczepu Indian,

którzy na rzeczonym wzgórzu, 

wraz z nastaniem 

pierwszych wiosennych roztopów,

odprawiali jakiś krwiożerczy, niesamowicie przerażający,

obłąkańczy sabat.

Oddając cześć bytom z Yuggoth,

jak ich nazywali.

Nie uwierzę póki nie ujrzę

na własne oczy.

Tak odpowiedziałem ich wodzowi.

A on w odpowiedzi, sprowadził mnie 

w pierwszą noc po rytuale,

na szczyt wzgórza.

Wśród dzikich, spętanych nieużytków.

Krzewów aronii i wszędobylskich, 

lekko nadgniłych pod śniegiem paproci.

Wśród szarego mchu,

z którego jakby 

trwożna atmosfera tego miejsca,

wyssała kolor a z nim również życie.

Wskazał mi w rozhuśtanym płomyku

olejowego kaganka, 

wejście do podziemnej, skalnej jaskini.

Tam śpią martwi Przedwieczni

i … czekają.

Idź. Będzie prowadził Cię czas. 

Aż do początku dziejów…

 

Jaki byłem głupi i łatwowierny.

A może lepiej by rzec. Niewierny.

Jakie licho mnie podkusiło.

Bym wiedziony

nie zdrowym rozsądkiem,

bostońskiego purytanina

a jakąś dziką, 

niepohamowaną gorączką 

domorosłego tropiciela przygód,

wszedł do bezdni wzgórza.

Sam jeden.

Ku czyhającej za każdym

zakrętem zagładzie.

 

 

Krwiste światło załamywało się nagle,

przy kolejnym zakręcie korytarza

na wschód.

Czy to aby koniec labiryntu?

Może to sala strażników.

Widziałem ich podobizny 

uwiecznione w kronice.

I wiedziałem też, 

że czuwają przez

wszelkie eony w świątyni 

oraz grobowcu Przedwiecznych,

by nikt nie zakłócał snu 

i dźwięku fletu Nyarlathotepa,

którego muzyka rodzi koszmary 

w ludzkich umysłach.

Strażnicy byli podobni

do biblijnych aniołów.

Biła od ich postaci

wręcz biała poświata.

Nie mieli kształtów humanoidalnych.

Przypominali bardziej 

kamienne postaci trolli lub cyklopów.

Olbrzymie jak góry

ich cielska, pozbawione 

łusek, piór czy skóry a nawet włosów,

zespolone były

z monstrualnych rozmiarów 

skrzydłami o luźnych fałdach,

egzo galaretowatej postaci.

Przypominały skrzydła smoków.

Strażnicy pod

taką postacią występowali 

jedynie na powierzchni ziemi

i innych planet

oprócz Yuggoth oraz nie mogli przeobrażać się w nią przed obliczem ojca Yog-Sothotha.

W podziemiach wzgórza. 

W sali grobowca i świątyni.

Dane im było bytować pod postacią wędrujących płomieni.

Czarnych jak przestrzeń niebytu.

Spoza bram  

Umu - Tiamat i Iak - Sakkak

Przywołani za pomocą zaklęć księgi.

Trwali na straży Miasta Umarłych.

Ruin cywilizacji.

Pierwszej, która narodziła się

w chaosie 

poza czasem i eonami.

Wytworzyli nas.

Abyśmy na ruinach ich stolic.

Pamiętali o tym że wrócą.

Abyśmy czekali na ten dzień.

Na apokalipsę naszych dziejów.

Na koniec snu Przedwiecznych.

By kapłani ich kultu.

Wzywali w chwale ale i trwodzę.

Imię Cthulhu.

 

Słyszałem w głębi swego zgubionego 

w szaleństwie umysłu ich głosy.

Doskonale wiedzieli, że intruz naruszył

ich święty porządek.

Wyczuwali mnie. Próbowali z początku

prosić jedynie bym zawrócił,

bo umysł człowieczy

nie jest gotowy ku temu

by oglądać cywilizację Przedwiecznych.

Gdy to nie poskutkowało.

A ja co rychłej pokonywałem 

kolejne metry tuneli.

Zesłali mi wizję i majaki.

I ujrzałem pierwsze dni.

Widziałem góry z onyksu

i jeziora ze złota.

Miasta złożone po horyzont 

z bazaltowych wież, mostów i piramid.

Na których szczycie kapłani recytowali 

pieśni ku chwale Marduka i Nodensa.

Jak okiem sięgnąć wszędzie widniały 

fantazyjnie złożone budowle.

Nie mające zupełnie nic wspólnego 

z zasadami geometrii 

czy zdrowym rozsądkiem.

Były piramidy dźwigające swój ciężar 

na iglicy stożka,

były mosty wycelowane 

pionowo w górę spod ziemi,

tylko po to by setki metrów nad ziemią

nagle i bez żadnego

widocznego powodu

po prostu urwać się w połowie.

Były budynki

tak przedziwnej konstrukcji

i położeniu,

że wydawały się zawalonymi 

ruinami, lecz widać w nich

było ślady życia

i przenikające w wyłomach imitujących zapewne okiennice cienie istot

tak dalece pokracznych, ułomnych w swej anatomii i obrzydliwych, że nie zmuszaj mnie Czytelniku bym o nich jeszcze nadmieniał. 

 

Głos strażników 

był coraz bardziej natarczywy.

Zawróć z drogi człowiecze.

Nie możesz wejść do Miasta Umarłych.

Oszczędź swój umysł 

i nie szukaj bram ani zaklęć.

Bo jedyne co odkryjesz to zagłada.

Zawróć. Bo przed Tobą jedynie śmierć.

 

Nie usłuchałem ich.

Wbrew sercu, umysłowi i wizjom,

pełzłem ku wylotowi z labiryntu.

Skręciłem ostatni raz a wtedy tunel,

który nazywałem aortą, wypluł mnie 

z siebie, wprost w półmrok 

jakiejś olbrzymiej sali 

o ginących gdzieś hen 

powyżej wzroku sklepieniach.

Poznałem to miejsce z zapisów kronik.

Byłem w świątyni Przedwiecznych.

Nie było tu drzwi ani furt.

Stare Byty ich nie potrzebują.

Wędrują w myślach.

Rozmawiają w miejscu ich przecięcia.

Wylądowałem twardo na posadzce,

pokrytej kurzem i jakby szronem.

Gdy otrzeźwiałem na tyle

by móc dźwignąć 

się na nogi,

odkryłem na czym wylądowałem.

Posadzka była wyryta w postaci map.

Były na nich kontynenty, 

które zaginęły u zarania.

Oceany, które zasilane

były przez blask 

umierających gwiazd.

Cztery słońca i cztery księżyce, 

krążyły wokół.

A nazwy krain spisane były 

w języku z Ur.

Podniosłem wzrok znad map 

akurat w miejsce najistotniejsze.

We wnęce jednej ze ścian 

znajdował się grobowiec.

Spoczywała na nim 

gwiezdna, onyksowa ośmiornica.

A raczej demon

przybierający jej postać.

Był olbrzymi i odpychający.

Po obu stronach grobowca,

stały jakby na straży

wysokie jak wieżowce

czarne płomienie, 

posiadające mądrość i dusze byty.

Strażnicy bram.

Usłyszałem ich po raz kolejny

w myślach.

Odkryłeś grobowiec tego który śni.

Twój koszmar trwa dalej…

 

Opublikowano

@Simon Tracy

To niezwykle mroczny tekst z klaustrofobiczną atmosferą. Można naprawdę poczuć się uwięzionym w tych podziemnych korytarzach razem z narratorem.

Pewnie połączyłeś mitologię Lovecrafta (Cthulhu, Yuggoth, Nyarlathotep) z własnymi wizjami.

Nie znam tej mitologii, ale dzięki narracji pierwszoosobowej udało Ci się wzbudzić poczucie zagrożenia . Ciekawie opisujesz to  stopniowe pogrążania się w szaleństwie.

To raczej nie moja bajka, ale Twój tekst jednak przyciąga. Pozdrawiam. 

Opublikowano

@Wiechu J. K. W zasadzie Cthulhu nie jest najpotężniejszym bóstwem w panteonie mitologii Lovecrafta.

Lecz obok Yiga i Shub-Niggurath jest objęty kultem przez ludzi.

Tak na Ziemi jak i w krainie Leng.

Dlatego jest najpopularniejszy spośród wszystkich Przedwiecznych.

Wielu kapłanów na ziemi czeka by obudzić go ze snu i wskrzesić z głębin 

mityczne R'lyeh.

@Berenika97 Przymierzałem się do tej opowieści przeszło trzy tygodnie. 

Ale jak już go dopracowałem to pisało się go niesamowicie przyjemnie. 

Oczywiście scenariusz jest mój lecz luźno nawiązuję do "W górach szaleństwa" Lovecrafta.

Powolne opadanie w szaleństwo to typowy klimat weird fiction.

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Zima zaciska na mnie palce - cienkie, twarde, lodowe, jakby ktoś ulepił je z kości ptaków, które zamarzły w locie. Wsuwa mi w płuca powietrze ostre jak tłuczona noc, jakby każdy oddech był odłamkiem zbitego lustra, w którym ktoś przeglądał się po raz ostatni. Czuję, jak świt tłucze się o moją klatkę piersiową, jakby chciał wybić sobie wejście, zanim przymarznie od środka. Oddycham metalem. Oddycham trzaskiem. Oddycham bielą, która nie rozjaśnia - tylko kasuje świat po kawałku, cierpliwie, profesjonalnie, jak gumka, która zna moje imię, mój podpis, moje wszystkie wahania. Zima prześwietla mnie jak rentgen zrobiony z błyskawicy - widzi we mnie kości zanim ja je poczuję. Samochody stoją jak martwe dorsze pochowane w lodowych katafalkach: obrośnięte mrozem, przykryte bezdechem, wypatrują moich dłoni - czerwonych, popękanych, jakby każde knykcie pisały zaklęcia przeciw ciepłu, jakby skóra uczyła się alfabetu zimy poprzez ból. Mróz wcina się we mnie głębiej niż lato, głębiej niż jesień, głębiej niż wszystkie pamięci: jest czysty, anatomijny, bezczelnie uczciwy. Nic nie udaje. Zima nie kłamie - rani prosto, rani w punkt, jak chirurg, który nie używa znieczulenia, bo wie, że znieczulenia są dla miękkich miesięcy. Wiatr oplata mnie jak zwierzę zrobione z noży, jak drapieżnik, który zna moje przeszłe oddechy. Próbuje mnie wypchnąć ze swojego terytorium, a potem wciąga z powrotem - jakby chciał mnie mieć w sobie na stałe, jako gorącą skazę, którą trzeba okiełznać. Wiatr rozkłada mnie na częsci jak anatom, który uczy się człowieka od zewnątrz do środka, mróz po mrozie, drżenie po drżeniu. Śnieg patrzy na mnie jak głuche bóstwo zrobione z ciszy; niczego nie oczekuje, ale wszystko zapamiętuje. Skrzypi pod stopami, skrzypi tak, jakby pod bielą poruszały się nerwy ziemi - biały impuls, wstrząs za wstrząsem, jak elektrokardiogram planety. Nos parzy, policzki drewnieją, dłonie szczypią jakby księżyc przykładał mi do skóry swoje zimne monety, płacąc za każdy gram ciepła, ktory ze mnie wyciąga. Drzewa stoją czarne i ostre, płoną odwrotnym ogniem - ogniem, który nie daje światła, tylko świadomość. Latarnie dymią zimnem. Słyszę świat dzwoniący lodem - jakby wielka szklana misa właśnie pękała nad moją głową. Wchodzę w tę zimę jak w obrzęd przejścia, w alfabet, który można odczytać tylko własnym drżeniem. Lód jest nauczycielem, wiatr jest kapłanem, śnieg jest księgą, a ja jestem atramentem, który zamarza na marginesach. But od nart, pogryziony przez psa, leży jak relikwia nieprzeżytego planu - świadectwo śmiechu, który nigdy nie miał okazji zabrzmieć. Śmieję się pod nosem: nie trzeba nart, żeby spadać. Wystarczy zgodzić się na zimę, pozwolić jej wyssać z człowieka wszystkie lipcowe resztki, aż zostanie tylko cienki rysunek - pulsujący ślad na mrożonym szkle. Jestem upojony. Nie winem, nie jesiennym rozpadem, nie lipcowym ogniem - tylko białym uderzeniem, które wybiela człowieka do zawiasów kości, wyskrobuje z niego pęknięcia, a na koniec zostawia w środku błysk: zimny, chirurgiczny, prawdziwy. Śnieg migocze jakby ktoś zmielił tysiąc gwiazd i rozsypał ich pył, żeby zobaczyć, czy potrafię w nim zniknąć. Zima potrafi kochać okrutnie. Ale kocha uczciwie - pali od środka, wypala powietrzem, aż stoję w jej ramionach niby zamarznięty, a jednak w środku płonę - cichym, niebieskim ogniem, którego żaden lipiec, choćby ryczał w niebo, nie potrafi nazwać.              
    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      Prawda zawsze jest jakaś tam. W sensie, że nie mam pewności, czy pojęcie prawdziwości jest akurat w tym wypadku adekwatne. Wiersz może być prawdziwy, w tym sensie, że odzwierciedla stan faktyczny - faktycznie zaistniałe emocje, wydarzenia, myśli, zjawiska. Ale może być źle napisany. Nieudolnym językiem banalnymi metaforami, niedbale, chaotycznie, wtórnie. Bywają jednak teksty perfekcyjne formalnie, a jednak za nimi stoi tylko martwa estetyzacja. I bądź tu człowieku mądry.
    • co znaczy być sobą iść tam gdzie się chce czuć wiatr echo cień nie  patrzeć w tył   co znaczy być sobą kto mu odpowie by nie musiał się  z tym gryźć    a może być sobą  by kłamać kraść innym uśmiech i łzy kurwą być   przecież na końcu i tak wybaczą to że chciał w życiu sobą  być nie udawać
    • Żeby tylko wszyscy mnie szczerze nienawidzili!  O tak, uważaj mnie za bezwartościowego i nawet niech ci przez myśl na ułamek sekundy nie przejdzie martwienie się o mnie, bo nawet jeśli, nic i tak nie będzie mnie interesować bardziej niż mój własny interes i nieuprzątana głowa      O zakochać się szaleńczo!  Kto by nie chciał tych wzlotów serca…. Lecz tylko kiedy są fantazją, Nie ranią tej kruchej duszy człowieka   Przyjaźń, Relacja warta czasu,starań i pieniądza… I co po tym?  Spróbuj użyć złamanego słowa, to i przyjaciel rozpłynie się szybciej niż zdążysz musnąć przeprosiny   Więc, co?  Jedynie nadzieja…  Tak, matka głupich  Co mnie trzyma,  Że, może spokój tej chorej głowy  Będzie w najlżejszej samotności,  A teraz burza  I marzeń wiele  I jedno tak pospolite jak dla wszystkich śmiertelnych  Chętnie utonąłbym w bogactwie, tego materialnego świata, Nie zważając na głody i bóle innych    O tak! Niech mnie wszyscy nienawidzą! I odejdą, i nawet się przez chwilę nie obejrzą!  Błagam! Czy w moich żądaniach nie jestem wystarczającą odrazą?      Jestem samolubny, Lecz nie każe nikomu… Ażeby jakkolwiek musiał się ze mną dręczyć, Więc niech odejdą! Bo narazie tylko jakieś głupstwo ich tu trzyma, i to z pewnością ulotne
    • Co kilka lat wynurzam się z własnych głębin, jakby powietrze mogło odczytać mój puls. Biorę wdech — ostrożny, przezroczysty — i pozwalam oczom dotknąć światła. Tylko po to, by wrócić pod powierzchnię, gdzie ciemność nie straszy, a jedynie uczy mnie oddychać inaczej.   Co kilka lat odkładam dzień na później, wyciągam z kątów gitary i mikrofony, przeczesuję kurz na strunach pamięci, zatrzymuję zegary, co biegną beze mnie. Na chwilę wracam do roli, w której próbuję być muzykiem, poetą, śpiewakiem własnych niegotowych historii.   Co kilka lat przychodzi cisza — ta najtrudniejsza, co nie pyta o zgodę. Siada naprzeciwko jak dawny znajomy i patrzy, czy jeszcze mam w sobie żar. A ja, niepewny, lecz wierny sobie, zbieram oddechy, przecieki światła, i znów zaczynam — od pierwszej nuty, od słowa, które drżało we mnie latami.
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...