Gramatycznie otępiały,
a jednak stały.
Drzewa i ludzie,
poruszani tym samym wiatrem
w mieście osiadłym od smogu.
Mogę wreszcie
uwolnić się od myśli.
Nic już nie boli.
Nic w sercu nie kłuje.
Jak dziecko mogę być —
bezpieczne, otulone kocykiem w samochodziki i jaskrawe kolory.
Place zabaw pośrodku wieżowców —
pola.
Chmury, mleczna mgła
unosząca się od Wisły.
Plakaty od lat zapomniane
szepczą coś do mnie:
tęsknię, weź mnie, blistry —
wołają lekkim jak piórko głosem.
Coraz bliższym…
W tym stanie
czas zwalnia.
Słowa nie ścigają myśli, ciało nie nadąża za nogami,
a świat — choć nadal smogiem ciężki —
staje się lekki i obojętny.
Idąc z pianki ulepionymi ulicami,
nie szukam u nikogo zwady.
Skręcam w moje dawne uzależnienia i przywary,
słysząc szum opon wodospadów.
Każdy krok płynie jak samochodem
idealnie gładki zjazd z autostrady.
Każdy krok ma swoje przyczyny i wady.
Palą plastikiem,
czuć gorzki zapach,
a ludzkie fale rozbrzmiewają jak tam-tamy.
Językiem czuję dźwięki,
dotykiem smakuję powietrze,
podczas gdy mosty uginają się pod moją miłością i słowa pięknem,
gładkie jak droga z góry na dół —
wodna zjeżdżalnią…