Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Nikt jeszcze tego głośno nie powiedział.

Tym bardziej cicho i skrycie 

zachowywali się główni zainteresowani

Ale przecież każdy widział to w ich zachowaniu i bezstronnej, bezdennej 

miłości, uczuciu, gestach i wyznaniach.

Choć nie należałem do tych

co wolą żyć, życiem innych.

Ani również nie należałem do tych,

co uważali,

że cudzą prywatność należy 

ochoczo gwałcić i deptać.

Bo jest ona dobrem wspólnym,

napędem do potoku plotek i nadinterpretacji

To miałem

ostatnimi tygodniami wrażenie,

jakoby zbyt często

sam uciekałem ku temu,

by prowokować prawie niewinnie 

wyglądające sytuację, 

powszednie dla planu dnia codziennego.

 

 

A to starając się

odnaleźć chwilę wytchnienia 

od wielogodzinnego pisania, 

wsparty o parapet sypialni, 

natknąłem się wręcz natychmiast 

na ich splecione ciała 

u siedziska parkowej ławki.

Trzymał jej dłonie alabastrowe 

przy swoich ustach 

i szepcząc zapewne słodki stek bzdur 

o nieskończonej miłości, 

obsypywał jej drobne knykcie pocałunkami.

Nie widziałem jej twarzy.

Jedynie burzę

ciemnobrązowych włosów.

Nie widziałem więc i oczu

o orzechowej głębi,

pod których władztwem,

nieraz czułem się niewolnikiem

zakazanego dla mnie uczucia.

Ale nie musiałem widzieć.

Wiedziałem doskonale,

że przepadła już.

Dla mnie i całego świata.

Bo teraz tylko on i jego słowa 

były całym światem.

Były jej ambrozją, 

którą karmiła serce i zmysły.

 

 

Smutny to świat. 

Pełen makabrycznych absurdów.

W którym to ktoś jego rangi urasta

w hierarchii do postaci Boga. 

Dlatego Boże jedyny,

jeśliś jednak gdzieś jest

to chroń mnie przed takimi bożkami 

i ich zgubnym wpływem.

Od innych mogłem dowiedzieć się tyle, 

że ona nie mówiła już o niczym innym 

jak tylko o miłości do niego.

Był wręcz jej fetyszem.

Szalonym uzależnieniem.

Alkoholem.

Nikotyną.

I opium.

Idealnym wzorem. 

Cudownym równaniem.

Po latach ślepych zaułków 

I niewypałów, które miast lądować 

w centrum tarczy,

raniły jej serce odłamkami 

obnażonych kłamstw.

Wolałaby umrzeć.

Rozpaść się na atomy niebytu,

niż stracić go.

 

 

Może i nie wiedziałem nic o miłości.

Ale raz jeden poza tym, byłem świadkiem jak młoda kobieta miłuje kawalera w sposób równie

szalony i bezwzględny.

A mówią Ci podobni do mnie, 

że miłości nie ma.

Sam twierdzę,

że wyginęła wraz z postępem 

gorączki tych szalenie

anty ludzkich czasów.

A potem widzę, 

jej ogarnięta urokiem miłości twarz.

I zamieram.

Odrzucając wszystko co wiem 

i czego mnie życie nauczyło.

Wątpię już nawet w grób.

Bo może jeśli jest. 

To miłość mnie wyzwoli kiedyś

z jego bezdni.

Brednie!

Zaczynam wątpić sobie.

 

 

Wreszcie gruchnęła

spodziewana wieść.

Ślub i wesele pary młodej.

Kto żyw.

Proszony jest i mile widziany.

Nie muszę chyba dodawać,

że byłem jedyną 

osobą która jakimś

wierutnym kłamstwem 

wykpiła się z udziału.

Bo a jakże. 

Sama osobiście złożyła mi wizytę.

I w delirycznie radosnym uniesieniu,

wręczyła mi kopertę z zaproszeniem.

Odmówiłem, broniąc się tym, 

że w podanym terminie 

czeka mnie pilny wyjazd z uczelni 

w związku z jakimś 

nad wyraz niecodziennym znaleziskiem 

w którego identyfikacji 

mogę pomóc innym archeologom.

Przez chwilę przygasła.

Lecz stwierdziła,

że rozumie moje stanowisko 

i wie, że tak

odpowiedzialna praca wymaga 

tego by się jej w pełni poświęcić.

Tak jak miłość, 

pomyślałem zamykając za nią drzwi.

 

 

Piłem na umór trzy dni i noce.

Nie jedząc i nie śpiąc prawie.

Czwartego ranka dopiero, 

objęła mnie zbawcza niemoc, 

utraty resztki sił, godności 

i przytomności umysłu.

Zapadłem w pijacki sen.

Śnił mi się otwarty, głęboki grób.

Pusty i świeży.

U jego szczytu, gotycki krzyż.

A na jego zwieńczeniu kruk dorodny.

Wsparty szponami o nagą, 

kremowej barwy czaszkę.

Kruk miał jej orzechowe oczy.

Uronił nawet łzę.

Wpadła ona do grobu.

W tym miejscu wyrosła po chwili.

cudowna, biała lilia.

Zbudziłem się zlany potem.

Nie dla mnie 

weselne dzwony i taneczne pląsy.

Dla mnie szczęk 

potępionych, piekielnych łańcuchów.

I danse macabre 

z panią ostatecznej drogi i łaski.

Która może i gardzi mną 

ale i nigdy nie zdradzi.

 

I tak się zaiste stało, 

że kto żyw udał się na wesele.

Odbyło się ono niedaleko za miastem. 

Były i tańce przy kapeli.

I stoły zastawione 

najprzedniejszym jadłem i napitkiem.

I kosztowne, eleganckie stroje i suknie.

I zabawy i północne oczepiny.

A więc Ty już od teraz

stracona na zawsze.

Zeszło wszystko aż do białego rana.

Większość zaproszonych ulokowano w zajazdach i karczmach w pobliżu. 

Tak by nie musieli oni wracać

i mogli odetchnąć jeszcze

cały dzień kolejny.

Zresztą większość

przystała na to ochoczo 

bo planowano orszakiem odprowadzić młodą parę na powrót do miasta.

 

 

I tak uczyniono.

Na przód posłano bryczkę biało złotą, 

którą powoziły cztery

kasztanowe ogiery,

przybrane w ozdobne dery, 

pióropusze i nauszniki.

Para młoda okupowała ławeczkę 

zaraz za postacią 

przybranego we frak i cylinder woźnicy.

Orszak powoli zbliżał się 

najpierw do rogatek miasta,

potem objechał przedmieścia,

wreszcie chcąc wtoczyć się na rynek 

od ulicy Kowalskiej,

został nagle przyblokowany

przez rozklekotaną furmankę 

o ledwie trzymających się kupy osiach.

Furmanka była omalowana

czarną farbą 

I równie kara klacz powoziła nią.

Na zydlu w furmance

siedział miejski grabarz.

Na widok roześmianego

i gwarnego orszaku weselnego,

chciał zawrócić konia

by nie przynosić pecha młodej parze przez przecięcie ich drogi.

Klacz jednak w proteście stanęła dęba 

i z głośnym rżeniem 

mimo ciągnięcia za uzdy

nie ruszyła się o cal.

 

 

Chwilowy zator wykorzystał pan młody 

by rozmówić się z grabarzem.

Pech to okrutny gdy śmierć 

komu drogę przecina.

My wracamy z miłością,

pieśnią i tańcem.

By dzielić się naszym szczęściem 

z całym światem 

a Wy pracujecie dla kostuchy 

co wytchnienia dać nie może 

nawet w dniu

tak błogosławionym i pięknym.

Widzę klepsydry kleicie.

Kogóż to śmierć w tany porwała

skoro wszyscy u nas tańczyli

i nie pomarli od tego?

Grabarz z posępna miną wydzielił jedną zapisana klepsydrę z małego stosiku 

i podając ją panu młodemu rzekł.

 

 

A juści nie wszyscy u Was bawili.

Bo nie skorzy byli ku temu widać 

by się uciesznym chuciom oddać 

gdy im serce z bólu krwawiło.

Przedwczoraj gdyście najpewniej 

zasiadali do wesela,

nasz literat i historyk.

Zamknięty w swym mieszkaniu 

Strzelił sobie w skroń.

Znaleziono go rano martwego w fotelu.

Nie miał rodziny.

Nie miał przyjaciół.

Ale proszę

o to zaproszenie na jego pogrzeb.

Na dziś na godzinę czternastą.

Rad będę w jego imieniu Was widzieć na cmentarnym polu.

Bo niegodne jest

aby człowiek co był sam 

przez życie całe

i sam odchodził z padołu.

W asyście jedynie 

księdza, grabarza i urzędnika.

A więc wstąpcie na śmierci wesele.

Miło mu będzie

powitać Was wszystkich.

Z tymi słowami uderzył z bicza

i klacz poszła usłużnie przed siebie, zostawiając orszakowi

wolną drogę i wolny wybór.

Ku ostatecznej decyzji.

 

 

Opublikowano

@Simon Tracy Najbardziej z całego wiersza spodobał mi się grabarz. Właściwie to Grabarz, wielką literą, zwłaszcza że w końcowych częściach urasta niemalże do rangi mistrza ceremonii, ważnej postaci (w literaturze), przez której ręce musi przejść rozwiązanie akcji.

Taki bohater istnieje po to, żeby spiąć wątki w sensowne zakończenie.

Grabarza wymyśliłeś, jak przypuszczam, żeby połączyć miłość i śmierć - które lubią iść w parze w Sztuce, a przy okazji... tworzysz wyśmienity, groteskowo-wisielczy klimacik.

Kompozycyjnie też jest to fajnie pomyślane.

Opublikowano

@tie-break Grabarz jako psychopompos pojawia się na drodzę orszaku z kilku powodów. Jako fatum śmierci przypomina rozradowanym uczestnikom orszaku że śmierć i o nich pamięta więc oni muszą pamiętać o niej. Wręcza im zaproszenie w formie nekrologu na śmierci wesele by ich sprowokować do refleksji nad kruchością bytu, jest też pewnego rodzaju bytem duszy literata i historyka. Byłby rad gdyby choć w godzinie pogrzebu ktoś dostrzegł go i uronił choć łzę nad jego straconym życiem.

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Też mi się od początku wydawało, że jest to bardzo specyficzne alter ego peela.

 

On w ogóle mógłby być (i jest nim częściowo) przewodnikiem po wierszu, po jego li(ry)cznych zakamarkach.

Opublikowano

@Simon Tracy Przeczytałam Twój tekst wcześniej i nie wiedziałam, co napisać. Zrobił na mnie ogromne wrażenie. Bo 

to nie jest tekst – to krwawienie na papier, rozliczenie z bólem, którym nie umiałeś się z nikim podzielić za życia bohatera.

Ta końcowa scena – grabarz przecinający weselny orszak z zaproszeniem na pogrzeb – to jeden z najbardziej przejmujących obrazów literackich, jakie czytałam. Ta symbolika jest bezlitosna: oni świętują miłość, której mu brakowało, a on odpowiada na to jedynym gestem, jaki mu pozostał. Samobójstwo staje się tu ostatnim, desperackim aktem komunikacji.

Ten finał – zaproszenie na pogrzeb zamiast na wesele – jest literacko genialny, ale ludzko przerażający.

 Świetny! 
 

Opublikowano

@Berenika97 Teraz ja nie wiem co napisać... nikt nigdy nie napisał mi tak wspaniałych słów do oceny poezji. To że dziękuję Ci za takie słowa jest dalece niewystarczające, ale obiecuję że to nie jest ostatni poemat w takim stylu. Widzę, że scena finalna zrobiła na Was tutaj największe wrażenie. Ma wiele wątków, spina historię i jest wręcz malowniczo teatralna bo na tym mi zależało najbardziej. 

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Pozbyłem się książek, zdjęć i listów, tych które były żywymi objawami  mej dawnej, zdać by się mogło wtedy, nieuleczalnej i śmiertelnej choroby  tak ciała tonącego w bezdni  nieludzkiego upodlenia  jak i duszy zapadłej w mrokach obłędu  tej szatańskiej siły  jaką szaleńcy w niej ostali,  nazywają prawdziwą miłością. Teraz po latach, wreszcie byłem wolny  od wierutnych bredni. A przynajmniej tak myślałem. I takie dowody dawało mi życie  zdala od ludzi, ich świata  i szalonych wyobrażeń  opartych na uczuciach i marzeniach.     Jednakowoż muszę z przykrością stwierdzić, że życie jednostki społecznie wykluczonej  jest dość monotonne i zaplątane  w ciągłość i chroniczną punktualność  rytuałów dnia codziennego. Jest to ta smutna prawda,  gdy możemy w zasadzie robić  to na co mamy tylko ochotę a w istocie nie mamy sił  i sprawczości członków  oraz lotności umysłu by robić coś więcej  ponad przetrwanie do zbawczego wieczora  i niespokojnego, rwanego koszmarami snu.     I tak wygląda dzień. Mija on na posągowym wręcz trwaniu  na fotelu niczym cokole pomnika. W odmętach tej osobliwie indywidualnej  i zakorzenionej w sercu rozpaczy. Czasami patrzę godzinami w biel kartek, z zawieszoną stalówką pióra nad nimi. Niczym wahadło,  porusza się ona od lewa do prawa, cal wręcz od zbrukania kajetu,  czarną posoką atramentu. Kartki wrzeszczą okrutnie,  smagane ostrością pióra. Jak skazaniec z nagą piersią, rozpięty na stole kaźni. A pióro-wahadło rozcina jego żywot, tylko po to by pokazać sprawczość i prawdę, jedynej prawdy - śmierci. Najgorsze są noce. Gdy nie śpię po kilka z nich pod rząd a trwam niczym na posterunku. Pijany z tęsknoty i żalu. Wędruje po znajomych  acz w świetle księżyca  zupełnie obcych korytarzach. Patrzę na ściany i zawisłe na nich skarby. Obrazy, portrety, trofea i broń.     Był taki czas,  gdzie chciałem się porywać  z szablą na słońce. W imię miłości, godności i praw  niby mi przeznaczonych. Głupcem byłem wierutnym za młodu. Ach są i pistolety. Pożyczone wieki temu od przyjaciela. W celu tak błazeńsko prześmiewczym teraz, w celu odebrania sobie życia  w imię miłości do panny,  która nawet nie wiem  gdzie teraz przebywa  ani co u niej słychać  bo rozmawiałem z nią ledwie kilkakrotnie. Ale kochałem wtedy po grób. A teraz kocham ciszę jak w grobie.     Czasami światło księżyca  prowadzi mnie do angielskiego ogrodu  na froncie posiadłości. a czasem nawet dalej,  hen do mostku nad strumieniem  i sadu wiśniowego  w tym roku rozkwitłego  najpiękniejszym kwieciem,  wyjątkowo wcześnie. Lata temu, w najstarszej jego części  była postawiona jesionowa, zgrabna ławeczka z czarnymi okuciami. Teraz nie ma po niej nawet śladu. Jest tylko najstarsza w całym sadzie wiśnia, która wciąż kwitnie i owocuje. Jakby na przekór i złość temu  co zdążyło już dawno  umrzeć, zgnić i przeminąć  a co narodziło się u podnóża jej korzeni i pnia. To tu pierwszy raz byłem tylko ja i ona.     Był maj.  Miłość w powietrzu.  Mój wiersz dla niej. I jej niewinność. Niezdecydowanie. Wtedy to jedyny raz  odważyłem się uchwycić jej uświęconą dłoń  i na kolanach błagać. Wtedy uciekła, niewzruszona moimi łzami. Straciłem ją na wieki. Już na zawsze. Pamiętam siedziałem tam aż do zmroku. A potem sięgnąłem do wewnętrznej kieszeni czarnej marynarki  i wyciągnąłem małe zawiniątko, pudełeczko na biżuterię. Pierścionek zaręczynowy, dowód mojego oddania i miłości. Żółte złoto z naprawdę dużym diamentem. Cena i wartość nie grały roli. Dostawała ode mnie kunsztowniejsze  i droższe podarki. Jej braciom również nie skąpiłem grosza a jej rodziciel awansował znacznie społecznie, dzięki moim  szerokim kontaktom i wstawiennictwu.     Tylko po to by koniec końców  ośmieszyć me oświadczyny i wydać pierworodną i jedyną córkę  za bądź co bądź majętnego  ale jednak chłopa. Skończyły się konszachty ze mną i przyjaźń. A jedyna sprawiedliwość w tym, że sam roztrwonił majątek i stanowiska. A ja opływałem w luksus na jego oczach. A pierścionek zapytacie. Zakopałem go w korzeniach tej wiśni i do dziś dnia tam spoczywa. Uświadomiłem sobie, że jest on jedynym trwałym jeszcze symbolem dawnego mnie. Więc przyszedł ten dzień, że musiałem zniszczyć i jego. By nigdy już nie korciło mnie bym mógł  podarować go innej kobiecie  lub co gorsza  by trwał tam w dole jak drzazga,  jątrząc me niespokojne i chwiejne myśli. Ziemia była przyjemnie zimna i mokra  gdy zagłębiłem w niej palce. Nie mógł być głęboko a ja chciałem  odkopać go jak najszybciej…   Na tyłach sklepiku mojego przyjaciela, był maleńki, lekko zagracony pokoik, wyłożony dębową mozaiką  i pomalowany w barwach  letniego nieboskłonu.  Szczerbaty już na rogach stolik  o lekko odklejonym blacie,  poplamiony resztkami świec czy jadła,  służył nam teraz jako stół do pokera  i stolik kawowy dla srebrnego serwisu. Graliśmy jak prawdziwi zawodowcy,  z rzadka jedynie odrywając wzrok  ku filiżankom lub kartom  a skupiając go jedynie  na swych lekko spoconych  i zmarszczonych obliczach.     Przegrywałem okrutnie  i choć stawki nie były duże  to jednak portfel stawał się  coraz chudszy w mojej kieszeni. I choć zawsze graliśmy dla zabawy  mimo stawek za prawdziwe pieniądze, to dziś było mi nie do śmiechu. Wreszcie gdy znów postawiłem na przegraną trójkę asów, pojawiło się w drzwiach chwilowe wybawienie w postaci dorosłej już prawie panny,  córki mego druha. Patrząc na to jak jej ojciec  ściąga banknoty ze stołu i chowa do kieszeni, obrzuciła mnie chłodnym  acz dość współczującym spojrzeniem.     Ojciec ogra dziś pana do cna. Przegra pan nawet pierścionek  a chciał go pan przecież sprzedać. Wyjąłem go na blat. I każde z nas zatrzymało na nim wzrok. Przez te piętnaście lat nie stracił nic ze swego blasku i urody wykonania. Był tak samo piękny  jak kobieta dla której go zamówiłem  i dla której powstał. Takie błahostki jak on  nie mają dla mnie  żadnej wartości moja droga, dlatego chcę się go pozbyć…  ile za niego dasz przyjacielu?     Jak dla Ciebie to dziesięć tysięcy. Jego córka stanowczo zaprotestowała. Ależ ojcze, to pierścionek zaręczynowy, symbol uczucia, miłości i oddania. Symbol szczęśliwego pożycia i związku. Czy pana wybranka umarła,  że sprzedaje Pan go tak po prostu? Żyję moja droga i ma się jak najlepiej. Ma męża i dwoje  wspaniałych zapewne dzieci. A pan…     Nie dałem jej skończyć. To ja umarłem i już nigdy się nie odrodzę. Jesteś zbyt młoda by to zrozumieć. To nie symbol miłości a klęski. A ja chce żyć bez wspomnień i przyszłości. Chcę tylko żyć. Nie wracać do przeszłości. Mnie czeka już tylko jedno wesele  moje dziecko. Gdy śmierć mnie w tany porwie, na parkiet swego wesela. Tak więc mógłbym zachować pierścionek i wręczyć go pani szczególnej. Tej która zbawi mnie  pewnego dnia od ciężaru największego. Mojego przegranego życia.  
    • @klaks Piękna historia

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      Przeczytałam z przyjemnością. Pozdrawiam serdecznie  
    • @Radosław Tak, Wszystkiego Dobrego !!
    • Francuska pisarka i entomolożka Anne Philipe opisuje w swojej Spirali światło i niebo. Ciszę i szelest wiatru spadający z wysoka. Na gałęzie drzew. Na liście. Na te szeleszczące liście. Na zwiędnięte. Na lśniące od deszczu. Na te zielone listki budzącej się dopiero co wiosny. Szare chmury sunące po niebie. Sine. Stalowe. Chmury dzielące się na mniejsze. Na stojące w miejscu i te, które je otaczają. Wirują wokół nich. I przesuwają się na ich tle szybko w porywach zimnego, suchego mistralu. I te nikłe przetarcia błękitu. Takie chwilowe. Ulotne przebłyski słońca.   Po „rzeźni” Wiktora Jerofiejewa w Świecie diabła i autobiograficznym Dobrym Stalinie. Po jego opisach przyziemnej egzystencji. Ciemnej i lepkiej od grzechu. Zdrady, zbrodni i strachu. Po schizofrenicznych, maniakalno-depresyjnych inklinacjach Generalissimusa. Po pornograficznych ekscesach wyrostka (samego autora) zaspokajającego chuć dojrzałej, spragnionej seksu kobiety, jego niani. W brutalnym opisie przyprawiającym o mdłości jego lśniącej od soków jej szeroko rozwartej waginy dłoni. Świat Anne Philipe jest idylliczny. Niemalże ekstatyczny. Eteryczny i ulotny. Jakby motyl przysiadł na chwilę na dłoni. Jerofiejew to brutal. Literacki bandzior. Choć przyjdzie jeszcze pora na jego Akimudy i Sąd Ostateczny. On i jego kolega po fachu, Władimir Sorokin. Drugi skandalista ścigający się na brutalne niesmaczne opisy wyuzdanego seksu, choć przeplatanego chwilą oddechu w postaci radości małej Marfuszy, ssącej i rozgryzającej rozpływające się w ustach fragmenty Spasskiej Baszty odłamanej z cudownie słodkiego cukrowego Kremla. Kocha władza Marfuszkę. Oj, kocha. W podzięce codziennych pokłonów dostaje raz do roku cukierka. Zresztą nie tylko ona, ale i inne dzieciaki pokroju Marfuszy. Radość jej jest wtedy nieskończona. Jest wniebowzięta. Tak bardzo kocha wszechwładcę, którego nigdy wprawdzie nie widziała na oczy, lecz słyszała jedynie jego głęboki głos płynący przez megafony na Placu Czerwonym. A więc wtedy, kiedy Marfusza, rozgryzając tę rozpływającą się w ustach słodycz szła do sklepu po chleb, mleko i papierosy dla ojca… Nie, wtedy, kiedy już wracała ze sklepu z chlebem, mlekiem i papierosami, była świadkiem przejścia ulicami Moskwy nawiedzonego Amoni, wariata przepowiadającego przyszłość. Przepowiadającego przelew krwi. Chudego i obdartego. Głodnego i biednego. Krzykliwego, cośkolwiek podobnego do nastroszonego ptaka. Z walącym za nim gęstym tłumem gapiów. A więc dała mu pieniądze. Nie. Nie pieniądze! Dała mu ten chleb, mleko i papierosy, co wcześniej kupiła w pobliskim sklepiku. Głupia, mała Marfuszka. Dała mu wszystko, co miała. Ech, zleją ją wściekli rodzice. Oj, zleją. Czy narkotyczny underground. Meta-amfetaminowy odjazd mieszkańców nie mających nadziei na jutro. Stających się w gorączkowych wizjach straszliwymi wilkołakami rozrywającymi swoimi szponami i kłami wszystko, co się rusza. Włącznie z niemowlęciem. Bezbronnym dzieciątkiem, któremu jakimś cudem udało się ukryć na placu w wielkiej fortecznej armacie Car-Puszce. Nie ma zmiłowania! Potwór wywęszył to biedne, maleńkie ciałko. Nachyliło działo i wchłonęło do paszczy, rozgryzając ze smakiem skrwawione ścięgna i mięśnie. I wypluwając z obrzydliwym bekiem ociekające posoką kruche kości. Jak widać Sorokin to także literacki kryminalista i sadysta. Taki czołgista miażdżący gąsienicami z metalicznym chrzęstem bezbronnych. To taki właściciel złomowiska wielkich ciężarówek, spychaczy (oczywiście w przenośni) Monstrualnych buldożerów ociekających cuchnącym smarem i buchających czarnymi spalinami z kominów w potwornym chrzęście i zgrzycie trzęsących się, poluzowanych na złączach blach. Nie ma litości dla innych na literackiej niwie. Spycha i rozjeżdża brutalnie wszystko, co tkliwe i eteryczne. Lekkie i muskające jak piórko. Wszędzie tylko chrzęst żelaznego złomu i otwierających łapczywie w potwornym skowycie i oślepiającym żarze jasnożółtej surówki paszczy martenowskich, hutniczych pieców. Te jego ciężkie opisy starego i otyłego oprycznika zaspokajanego przez młodziutkie kurwy w ekskluzywnym domu schadzek. Ta jego trąba słonia dosiadana naprzemian przez piskliwe i jęczące, lśniące od potu na falujących drobnych piersiach burdelowe ździry. Zero tkliwości. Jedynie sadyzm i wyuzdanie. Estetyczna orgia. Potwornie ciężki żelbetonowy kloc nihilizmu spada prosto na twarz czytelnika z zastygłym na ustach krzykiem i rozwartymi szeroko oczami przerażenia, przesłoniętymi instynktownie rozczapierzonymi dłońmi wyciągniętych do przodu rąk. Tak, jakby te ręce, te dłonie były w tej sytuacji jakąkolwiek osłoną.   Wróćmy do Anne Philipe. Upojenie i cisza. Ekstaza liryzmu. Piórko przelatującego ptaka, które przeciwstawia się eksplozji bomby wodorowej. W straszliwym blasku jawi się przejrzyste oblicze miłości, tęsknoty i żalu. Nawet opis pierwszego lądowania na księżycu jest tak lekki i zwiewny. Tak bardzo subtelny. Niezwykle introwertyczny świat. Dziejący się, jakby u kogoś w spektrum autyzmu. Świat wyizolowany. Zakotwiczony, gdzieś w ogrodzie. Między szumiącymi platanami. Zakotwiczony w piniach. W pełnej ptasiego śpiewu oazie bujnego rozkwitu. I jakiejś takiej nieuchwytnej melancholii pierwszego i ostatniego w życiu maja. Co jeszcze? Anne Philipe bardzo się uwrażliwiła po śmierci swojego męża Gerarda. Znakomitego aktora, który zmarł na raka. Opisała to w Chwili westchnienia. Ostatnie momenty jego życia, leżąc obok niego w łóżku. Ostatnie momenty jego śmiertelnej nieświadomości. Patrzyła na niego w milczeniu, kiedy to w okularach, przy zapalonej nocnej lampce, studiował poszczególne sceny przedstawienia, przygotowując się do kolejnej roli swojego życia. Do kolejnej teatralnej próby. Nie zdążył. Zmarł nad ranem. W ciszy i skupieniu, trzymając jeszcze w dłoniach pojedyncze strony rozsypanego na kołdrze scenariusza. To, co pisze Anne jest niewysłowioną ulotnością. Chwilą. Momentem. Przemijaniem. Apoteozą bólu i lęku, ale podanych w formie stonowanej. Jakby godzącej się na nieubłaganą kolej rzeczy. Bez grama protestu. Nawet my sami, jesteśmy ulotnymi piórkami na wietrze. Mgnieniem. Jerofiejew i Sorokin próbują się zakotwiczyć. Zbuntować. Przeciwstawić potędze śmierci. Ale to też przeminie. Nie pozostanie nawet ślad. No, może przez chwilę, zanim ślad na piasku zmyją fale morza złocącego się w migotach i refleksach. W jakichś takich niedopowiedzeniach. Metaforach istnienia czegoś, co jest poza życiem. Poza wszelką czasowością. I w przejmującym krzyku białej mewy szybującej wysoko. Zataczającej kręgi. Bądź lecącej nisko, szykującej się do nurkowania. Bądź innych, co kołyszą się spokojnie na falach, poddając się im płynnym ruchom. To jest próba opisania pięknego czasu. Którego już nie ma. Przeminął. Utonął w odmętach przeszłości. Pod stopami zapada się miękki, wilgotny piasek. Cudownie pieści podeszwy stóp. Stóp lizanych przez języki skotłowanej piany. Cofają się. Nacierają znowu. W powietrzu przesyconym solą. W tym wietrze nadciągającego zmierzchu, lecz wciąż jeszcze jaśniejącym drobnymi kropelkami rozpryskującej się wody. W tym słońcu. W tej liliowej powłoce. W tej chmurze obrzeżonej jaskrawą czerwienią. Grubą kreską. W tych konturach jasnych i pełnych. W tym wszystkim, co jest obojętne, nieosiągalne i nieskończenie daleko. W nieustannym szumie. Szepcie, jakby kogoś, kto chciałby coś jeszcze powiedzieć. W tych westchnieniach samotnych. W tej chwili westchnienia.   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-12-26)
    • @Corleone 11 Cześć Michał, fajnie że zajrzałeś i ty się Świątecznie trzymaj gdzieś tam na wielkim świecie :)
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...