Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki
Wesprzyj Polski Portal Literacki i wyłącz reklamy

Znajdź zawartość

Wyświetlanie wyników dla tagów 'proza poetycka' .

  • Wyszukaj za pomocą tagów

    Wpisz tagi, oddzielając je przecinkami.
  • Wyszukaj przy użyciu nazwy użytkownika

Typ zawartości


Forum

  • Wiersze debiutanckie
    • Wiersze gotowe
    • Warsztat - gdy utwór nie całkiem gotowy
  • Wiersze debiutanckie - inne
    • Fraszki i miniatury poetyckie
    • Limeryki
    • Palindromy
    • Satyra
    • Poezja śpiewana
    • Zabawy
  • Proza
    • Proza - opowiadania i nie tylko
    • Warsztat dla prozy
  • Konkursy
    • Konkursy literackie
  • Fora dyskusyjne
    • Hydepark
    • Forum dyskusyjne - ogólne
    • Forum dyskusyjne o poezja.org
  • Różne

Szukaj wyników w...

Znajdź wyniki, które zawierają...


Data utworzenia

  • Od tej daty

    Do tej daty


Ostatnia aktualizacja

  • Od tej daty

    Do tej daty


Filtruj po ilości...

Dołączył

  • Od tej daty

    Do tej daty


Grupa podstawowa


Znaleziono 13 wyników

  1. Ucałuj serdecznie moje porzucone łzy, tak boleśnie pozbawione pustki, wolne od obłąkanej samotności. Dotknij nieroztropnie delikatnej skóry snów, ucałuj z oddaniem ukrytą w ciele pękniętą duszę. Pozwól mi zanurzyć się w Twoich dłoniach, poczuć na duszy mroczny dech wieczoru, doświadczyć lęku, na jakim mi tak bardzo zależy... Kiedy świt zmartwychwstanie w naszej bliskości, a dusze ubiorą się w za ciasne ciała - oczarują nas niepotrzebne westchnienia, hausty powietrza, ostatnio bardzo cennego. Dziękuję, że nauczyłeś mnie smakować niebo, rozkoszować się następnym jutrem, chodzić po wodzie, kochać życie takim, jakim jest. Twoje serce, tak głębokie, że może ukochać wolną wolę ostatniego człowieka, jest tylko jasnym półcieniem, dla którego warto śnić. Nie ma takiej mocy, by ból podzielił dziś nasze ciała; nie ma siły, która dałaby cierpliwość namiętności. Doświadcz mojej niewinności, mojego dziewiczego oczekiwania. Ubierz w mgłę, zebraną po bezsennej nocy. Wiem, nasz smutek jest nieprzyzwyczajony do łez; nie kocha snów, na które tak długo czekałam. Mistrzu, pozwólmy naszym zmysłom chadzać dziś własnymi ścieżkami; pozwólmy obojętności, by nadała wartość uśmierzającej pieszczocie. Ujmij moją dłoń, niech nie dzieli nas wiatr; ukochaj moje pragnienie, którego jesteś źródłem. Pochłaniają mnie gwiazdy, tak skupione na nocy, odległe naszemu oczekiwaniu. Dzisiejszego wieczora będziemy karmić nieoswojoną przyszłość z ręki.
  2. Powróć w moim śnie, utkanym z nędznych spojrzeń prosto w twarz. Odwróć jeszcze jedną kartkę, przekonaj się, że nie do twarzy mi z uśmiechem. Boli mnie zwichnięte serce, niepokoi życie, za którym niezmiennie podążam. Śledzę Twój cień, zanurzam w mroku spróchniałego czasu. Jesteś jak pierwszy letni deszcz, jak wspomnienie, dla jakiego warto tu pozostać. Nie kłam, skoro wieczność jest uzależniona od śmierci. Nie posądzaj o grzech tych, którzy są, aby odebrać Ci strach, pozbawić znamion na czarnej skórze serca. Biegniemy, próbując schwytać malinowy wiatr, obłoki o smaku wczorajszego dzieciństwa - Bóg tym razem sprzyja poszukiwaniom. Wracamy z przebieżki po niebie, oswoiliśmy wszystkie anioły. Nie masz w sobie dość wiary, aby odebrać mi krzyż, którzy taszczę z lubością tym poboczem. Budzę się na rozstaju betonowych dróg, szukam źródła samotności, które pozwoli mi zapoznać się z biednymi, zmarzniętymi fantazjami. Wczoraj, wracając z wycieczki po bezdrożach duszy, znalazłam zmęczone serce, porzucone z premedytacją w prowincjonalnej kałuży. Odkąd urodziłeś się zbyt wcześnie, odkąd duszy zrobiło się niewygodnie w skorupie ciała, wszystkie martwe ptaki odleciały daleko stąd, poza granice bólu, śmierci i spełnionych pragnień. Boli mnie Twój dotyk, dokucza pieszczota, zadana całkiem przypadkiem, bez zaproszenia. Twoje usta, wskrzeszone z marmuru, przynoszą pocałunki na moją cienką skórę, zostawiają je tutaj z nadzieją, że ktoś je zauważy, ktoś przygarnie na nieco dłużej niż na zawsze. Uczulona na strach, kocham się w odmętach Twoich przewidzeń, unoszę na czarnej fali, która zaniesie mnie na brzeg, gdzie będą czekać na mnie miłość z obojętnością. Nie dostrzegam różnicy między Twoimi słowami, nie czuję granic, które nas podzieliły aż do kolejnego snu. Trwają zamieszki w mojej wyobraźni, jątrzą się rany, podarowane mi przez Ciebie. Nie ubliżaj mojemu sercu, ono chciało jedynie odpocząć po ciężkostrawnej nocy. Nie zapomnimy tej nocy - niezdrowo hojnej, niepoprawnie ograbionej z resztki poranka. Schwytałeś mnie w sidła namiętności, żebym potrafiła zrozumieć, którędy stąd do pobliskiej ślepej uliczki. Szumi wzburzone niebo, przez horyzont przetacza się echo Twoich kroków, przez krawędź czasu przeciska nieśmiała prawda. Kołysząc się na tym miękkim, grząskim parkiecie, szukamy takich pragnień, o jakich nikt nie śmie tu wspominać. Spójrz na rany, które zalęgły się na nadgarstkach - czy widzisz, jak strach próbuje zbezcześcić przerwę w życiorysie? Czy dostrzegasz łzy, żłobiące bruzdę linii życia? Przysiądź - choć na wieczność - u moich nagich kolan; zrozum, jak wiele strachu potrzeba, by zbawić przeszłość. Zaplątałam się w pierwsze promienie słońca, zgubiłam drogę, poznaczoną Twoimi cierpkimi krokami. Skąd wiesz, że ból jest silniejszy od pustki? Skąd wiesz, że czas - ten zadufany w sobie hipokryta - rozumie doskonale, które schody zawiodą nas do czyśćca? Pojęłam, że moje sny, niewidome od urodzenia, boją się ciemności. Pojęłam, że wystarczy już tych łez, uzbierał się pokaźny zapas. Przytul do serca mój zabiegany oddech, przygarnij cień, który zdradził. Zakochana w sobie, zauroczona wczesnowiosennymi gwiazdami, nie potrafię odszukać krztyny światła, które spłoszyłoby wszystkie zdziczałe noce, wszystkie przegadane sny. Pamiętasz, jak przypadkiem Cię spotkałam, jak oboje szukaliśmy słów modlitwy, którą usłyszy głuchoniemy Demiurg? Zapamiętałeś ten wstyd, który dopadł Cię na sam koniec tej wędrówki? Ta podróż była bardzo nieśmiała, niewiele z niej zapamiętaliśmy. Próbowałam przekonać serce, aby zaczęło od początku, aby powtórzyło, ale obawa przed świtem pozwoliła oddzielić łzy od deszczu. Czy to Twój anioł stróż puka do uchylonych drzwi? Czy to Stwórca przyszedł się pożegnać przed odjazdem? Nie oszukasz Go - odnalazł to miejsce, zanim obudziłeś się z świeżo wyremontowanego snu. Kiedy Twoja dłoń wywęszyła owoc, kiedy cierpki miąższ spływał nam po brodach - staliśmy się sobie obcy, jakby ktoś nagle zgasił światło, jakby nagle skradł całe powietrze. Nie wiem, czy to wina śmiertelnego grzechu, który ochoczo popełniliśmy, czy czasu, który zaplątał się we własne wskazówki? Teraz rozumiem. Rozumiem, że każdy wieczór jest po to, aby mogły się spełnić najukochańsze marzenia, złudzenia, jakich nam tutaj brakuje. Nie sądziłam, że zerwałeś ostatnią gwiazdę, aby uśmierzyć moje łzy. Nie spodziewałam się, że z premedytacją pozbawisz mnie samotności, w zamian przynosząc skwaśniały uśmiech i kilka Bogu ducha winnych spojrzeń. Jednak jesteś - dostatecznie daleko, żebym przejrzała się w Twoim zwierciadle. W tym lustrze jednak nie ma miejsca dla wszystkich. Zabieram swoje plany na przeszłość, zabieram obojętność, by ponownie zakołatała do okna w moim sumieniu. A kiedy wybuchnie w nas kolejne tysiąclecie, zamknijmy oczy i udawajmy, że nic się nie stało, że to tylko obraz namalowany przez bezrękiego artystę.
  3. Słodka melodia pobrzmiewała wczoraj w moich uszach, oplatała mój umysł i duszę, a jej dźwięki pląsały wśród myśli. Moje emocje, do tej pory rozhulane, uspokoiły się pod wpływem tej cudownej muzyki. Miałem aż ochotę dołączyć do uczuć, zatańczyć też, czy zaśpiewać. Nie było mi to jednak dane, ale o tym później. Dziś nie słyszałem już żadnej muzyki – och, jak mi do niej tęskno. Zatrzymać się na chwilę, spojrzeć w niebo gdy z zewnątrz rozbrzmiewają instrumenty muzyczne – ostoje duszy, jakże to niebiańska chwila! Dzisiejszy świat to jednak nie raj, do piekła podobny jest niewątpliwie! Z ostatnim zagranym dźwiękiem ostatni promyk szczęścia pożegnał się ze mną, a w jego miejsce przyszedł pewien osobliwy stan, który nie sposób opisać, ale nie sposób również się bez tego opisu obejść. Zatem zmuszony jestem przekazać czytelnikowi parę epitetów, moim zdaniem pasujących do owego zjawiska. Frustracja jest najistotniejsza. Wiatr, który kiedyś ochładzał moje ciało w nadmiernie upalny dzień, dziś smaga moją twarz, mimo tego, że nastała już mroźna noc. Ptasi śpiew wnika przez moje uszy do wewnątrz, nie szukając tu niczego, ale karcąc mnie swym – przepraszam, że pozwolę sobie tak zbezcześcić piękno natury – jazgotem. Krew ma już dość, sfrustrowana przepływa przez żyły, albo wypływa poza ciało, myślę, że to znak (o tym również później). W gwałtownym i porywającym morzu emocji, z którymi przyszło mi się mierzyć, wyróżnić muszę odrazę. Czy słuchanie śpiewu ptaka dla ornitologa nie jest wspaniałym przeżyciem? Dlaczego zatem, mnie, tegoż właśnie ornitologa, tak to odpycha? To są tylko moje odczucia, które grają niestety pierwsze skrzypce (o ironio) w moim życiu. To nie ptaki, to nie jazgot i nie piekło, a ja sam stwarzam swój świat. A ów mój świat jest jedynym, który ma czelność zajmować mi głowę. Kiedy już wyjaśniłem czytelnikowi, że to ja jestem głównym powodem, dla którego melodia przemieniła się w zgrzyt, przejdźmy dalej. Leżę w marnym lesie, który szum swój przemienił w długi przeciągły dźwięk, pełen głębi i tajemnicy, jak i przenikliwego mroku. Oprócz tego okropny, ujadający jęk, kojarzący mi się z jakąś dwudziestowieczną machiną. Bór jest prastary, to niewątpliwe. Drzewa nie są już omotane liśćmi, niektóre nawet nie stoją już „w wyprostowanej pozycji”, myślę, że używając takiego pojęcia czytelnik będzie wiedział o co mi chodzi. Ściółki nie ma, runo leśne padło – leżę na gołej ziemi. Powinienem wspomnieć o pewnej, istotnej dość, rzeczy. Chcę jednak zrobić to w jak najdelikatniejszy sposób. Otóż, drogi czytelniku, nie żyję już tak jak ty. Celowo użyłem tego stwierdzenia, za życia byłem gorliwym katolikiem, wierzę zatem nadal, że śmierć jest słaba w porównaniu do Zbawiciela. Można w ogóle o niej zapomnieć, tak jak zrobiłem to ja.
  4. Krzychu

    Wyspa

    Agacie Słońce czerwono zachodziło, niebo już stało się fioletowe. Zobaczyłem ją. Wciąż jasną i wciąż należącą do dnia sprzed czasów sennych. Słońce niezwyciężone było jak zawsze, bizantyjskim złotem. Metalem światła na tej ciemnej równinie, zielonej mokrej połaci, która już zaczynała czernieć by wkrótce służyć za lustro gwiazdom. Ona miała tę najpiękniejszą ze wszystkich szaro- zieloną barwę tęczówki oczu. Może otrzymałem jedno skryte spojrzenie? Może je dostanę? Może nawet swą delikatnie wietrzną dłonią pogładzi mnie po włosach? Rozmarzyłem się i woda zaczęła mnie słuchać. Liczyłem, że pokochana odwzajemni się, oplatając mnie do snu swoimi ramionami. Pragnienie było zbyt moje i zbyt dalekie dla wyspy. Przepłynąłem obok ledwie zauważalny. Drżący liść oceanów. Wędrowny swą pamięcią żółw włóczęga. Krótkie fragmenty zaczęły układać się w całość. Obejrzałem się jeszcze nagle. Szarpnąłem ciało, łódź, oczy i duszę. Oddalała się i była jeszcze piękniejsza.
  5. Przeżyłam ten świat, wzdłuż i wszerz. Szłam, znacząc moje ślady czarną chmurą krwi. Dobrnęłam do strefy ciszy, gdzie napotkałam jedyną w sobie światłość. Napotkałam po drodze wiele snów, nie wszystkie były koszmarami bez krańca. Wielokrotnie na przeszkodzie stanęły mi konstelacje, które przypadkowo odkleiły się od szyby. Pragnę pocałować Cię z finezją, jakiej wszyscy się potulnie wstydzą. Z wyrafinowaniem sprzątam Twoje policzki z odłamków zaprzeszłych słów. Ciężkie jest to Twoje sumienie – od tak dawna się nie widzieliśmy. Chciałabym, aby świat był odrobinę lepszy. Chciałabym odnaleźć tutaj swój czas. Proszę wypożyczonego Boga, aby rozkazał mi usiąść obok Siebie. Pijana jest dzisiejsza noc, czeka jeszcze trudniejszy poranek. Nie mów zbyt wiele, milczenie jest piękniejsze od krzyku. Zaniedbane, czerstwe słowa nie wystarczą, abyśmy dożyli jutra. Nie składaj winy na mnie, to tylko moja zeschnięta łza. Utraciłam Cię, zanim purpurowy wiatr wtrącił się do mojej przeszłości. Nie syć mnie skrawkami marzeń, zapożyczonymi ochłapami rzeczywistości. Być może jeszcze Cię zobaczę – to będzie przyszły sen. Sen, co nie daje odpoczynku i wytchnienia. Odkąd przyszedł do nas ostateczny czas, odkąd wybiła przyszłość, złóżmy swoje sumienia na piedestale Bożych dłoni. Panie Boże, nasz Stwórco, jak długo już niedowidzisz? Proszę, wydobądź mnie z otchłani horyzontu, zza najwyższej góry, gdzie nie sięga zło. Zanim wzniesiemy na pokaz dostateczny świt, objaw mi choć jedną człekokształtną myśl, choć jedne upuszczone serce, białe i zimne jak śnieg. Wraz z jutrem Bóg podsunie nam pod nos białą kartkę, wetknie w dłoń obosieczne pióro – czy to wystarczy, aby dotrwać do kolejnego dnia? Rozbolała mnie linia życia. Rozbolał mnie świt pod powiekami. Skąd w nas tyle bólu, skoro powstaliśmy z miłości? Dotknął nas kolejny sadystyczny sen, mieniący się gwiazdami. Spotkał ostateczny rozkład jazdy pociągiem, który wykolei się przed stacją. Rozbolał mnie nietutejszy świt. Świt gotowy, aby dać mi jeszcze jedną szansę. Znów powstałam z martwych, gardząc samotnością, wyrzekając się ostatniego źle zapisanego poematu. Z moich zbyt wąskich warg znów wypływa cisza, zmieszana z zatraconą w sobie krwią, posoką duszną jak lipcowe popołudnie. Boli mnie jednak ta krew. Wdziera się wszędzie, we wszelakie zakamarki świata i ciała. Słońce, ta miłosierna gwiazda, przepala na wskroś głaz mojej duszy. Znów balansuję na krawędzi nienawiści, rubinowy wiatr odradza się wraz z naszym bezdennym oddechem. Znów jestem tu, razem z Twoim najpiękniejszym snem. Czy krzyk, słodszy od szeptu wylęgającego się z Twoich ust, tym razem dotrzyma słów? Czy warto modlić się pomału, z fantazją? Przeżarty jadem nocy księżyc podgląda nas zza firanki, wymyśla nam dzisiejsze sny. Bóg Słońca wykradł ze strychu ostatni pamiątkowy list – niewysłany list pożegnalny. Odnalazł też moje minione imię, tak odmienne od tego, którym karmię wszystkich pozostałych. Czy podasz mi rękę, jeśli zgaśnie u moich stóp ostatni cień? Obudziłam się na przełomie wiosny i lata, a mimo to nie umiem żyć bez ciemności. Twój sokoli wzrok pomaga dostrzec ból, którego nikt tu już nie rozumie. Miłość, ta uwielbiana powszechnie sadystka, czasami potrafi spojrzeć w dal. Wyrzekam się jutra, odmawiam posłuszeństwa utraconym snom. Odkąd zło zamieszkało w delcie żył na nagich nadgarstkach, odkąd nadzieja wyłupiła sobie szmaragdy oczu – obudzimy się w imię przeszłości. Na krańcu przyszłości czeka na nas wiara, którą warto oswajać. I choć wybuchnie buńczuczne spojrzenie prosto w twarz, choć odnajdziemy między palcami parę ziarenek piasku – nie zostawimy za sobą kropli śnieżnobiałej krwi. Ruszymy dalej – podzieleni splecionymi dłońmi, z głowami pośród lazuru nieba. I choć strach przedzierzgnie się na drugą stronę, choć napotkamy tam zatracone piedestały pod ludzkie grzechy – nie odszukamy nowo narodzonej skargi. W każdym jest odrobinka krwi, która należy tylko i wyłącznie do Boga. Ukrywamy pod listkami języków ten jeden niebieski koralik; ukrywamy zaprzepaszczone rysy twarzy. A kiedy już odszukam ten pocałunek, jeden jedyny, w zamian za wszystko – odpłynę pod prąd cuchnącej czasem rzeki. Rzeki, która nie wymaga od nas współczucia. Staniemy na baczność, wymierzymy swoje dusze prosto w serca serdecznego przeciwnika. Proszę, nie budź mnie, gdy ostatni tegoroczny ptak nie nasyci się ziarnem, które podrzuciła mu Twoja hojna uczciwość.
  6. podróżowałem przez niezbadaną liczbę wrzechświatów na każdy z nich przypadało 7 planet gdzie zamieszkiwał człowiek zrozumiałem że te nieskończoności przymiotów absolutu i w tym musiały znaleźć swoje odbicie smutniałem coraz bardziej są planety gdzie niewolnictwo ma się doskonale takie gdzie przelana krew jest błahostką takie gdzie jesteśmy na wyginięciu takie gdzie jest nas i cztery razy tyle ... na jednej jedynej z nich ludzie wciąż mieszkają skromnie a plemiona odłożyły kamień zwierzęta chodzą wolno i nie są pokarmem ogień nie trawi a ewolucja jest niezauważalna to chyba w końcu ta gdzie Kain nie zabije Abla pomyślałem i obudziłem się spokojny
  7. Pan Ropuch

    spojrzeć

    chciałbym by ten wiersz został ze mną na dłużej mistrz ceremonii jest tylko jeden słucha patrzy karmi zmysły a tak naprawdę nie słyszy nie widzi nic nie smakuje ogień pali się wielki zgromadził pięćdziesięciu jeden gdyby nie ten jeden i tych pięćdziesięciu by nie zgromadził stoi proklamuje mówi jakby znał i supeł i sznurek jakby wiedział jak smakuje chleb z pieca każdego oni w pięćdziesięciu milczą trzymają lustra jedni mają zawieszone na przydługich nosach jeszcze inni na sterczących uszach są i tacy których oczy wielkie są lustrami a w każdej jednej bajce ujrzałem siebie nie przestanie dopóki nie połknie ich wszystkich… dokąd pełzniesz gąsieniczko zielona wszak robisz to niestrudzenie będziesz i motylem będziesz ulotnym i pięknym teraz pożerasz to co i tak uschnie później nektar bogów zaszumi ci w głowie czyż kluczem nie jest zagadka twoja czyż kluczem nie jest jak cudnie pełzniesz
  8. Chciałbym by każdy tak jak ja mógł stać się sławny i bogaty by zrozumieć, że nie to jest najważniejsze. Jim Carrey Uważaj czego pragniesz od życia z całych sił bo najprawdopodobniej to dostaniesz. Pan Ropuch bez ściemy - czas jakiś temu poszedłem na piwo z mym koleżką Ego mówiąc mu – stary zawrzyjmy pokój pójdźmy od dzisiaj wespół spokojnie przez życie ta odwieczna szamotanina tylko nas wykończy o dziwo się zgodził kazał mi tylko napisać o nim wiersz ten ostatni Mohikanin mego ja zdjął pióropusz usiadł przy ogniu i zamknął oczy nie spał i tym razem – siedział i czuwał a ja od tej pory już nie musiałem poznać do cna zamysłu Boga ukończyć podwójnego ironmana, wspiąć się na Mont Everest czy napisać najpiękniejszy wiersz Ego kusi nas ciągle perspektywą nieśmiertelności czymś co zawsze posiadaliśmy. Jim Carrey Uśpione Ego to wzięcie kontroli i odpowiedzialności nad wszystkimi pierwotnymi instynktami. Pan Ropuch
  9. Cienka nitka gnuśnej myśli. Strach, który spóźnił się na życie. Nie tego się spodziewałam od trującego ciosu. Myślałam, że czas skończy się za pierwszym lepszym rogiem. Że dopadnie nasze dusze jak wygłodniała miłość. Jak trwoga, która łasi się do nagich kostek. Chciałabym jeszcze raz przyjrzeć się melancholii w Twoim uśmiechu. Wysłuchać niepopełnionych grzechów, poznać rozkosz jawnych tajemnic, zdradzonej prawdy… Zanim wskrzeszą się nasze dumne słowa, prosiłabym Cię, byś zaprowadził mnie na początek światłości. Pozwolił doświadczyć blasku, przy którym grzeją dłonie bezdomni. Wstań, czeka nas dalsza podróż. Ucieczka poza powiekę słońca. Ku czasom, których nie zastąpi prawda. Ku niespełnionym obawom. Ku zmyślonym życzeniom. Nie chcę marzyć w obecności nieproszonych słów. Nie chcę szukać straconych marzeń. Pozwól mi się obudzić. Okrzesać miniony sen, nasycić się oddechem. Po szybach spływają łzy, łzy popękane od żalu. Usiłuję nadać naszej samotności imię, ale zgubiliśmy się w tłumie krzyku. Tylko smutek może nas wydziedziczyć, uratować przed niemożliwym. Nie wiem, czy cisza zniesie nasz ból. Czy blask nie przedzierzgnie się w otchłań. Opowiadam Ci mój senny koszmar – koszmar, w którym nie opłaca się liczyć łez. Wspomnienia nie mieszczą się w mojej głowie; życie zaciska się na gardle, przemijanie ustępuje miejsca. Starość czai się na naszych wargach. Odłóż moje serce na półkę – dostatecznie wysoko, bym nie mogła go dosięgnąć. Spłosz czarne ptaki moich słów, do raju zaprowadź starganą przyszłość. Nie w tym kierunku warto podążać, nie tędy spodziewać się świeżych łez. Nowo narodzony smutek tłamsi płuca; zastała miłość kąsa w serce niczym groźny mróz. Nie utracimy naszego cierpienia, warto pomyśleć o porzuconych cieniach. Z głębi doliny wznoszą się nienasycone mrzonki. Czas zastępuje wieczność. Cena miłości spada. Rozgrzesz mnie przed następnym błędem. Przed kompletną pomyłką, niemym rozczarowaniem. Chodź, rozstaniemy się z pustką. Nie ma tutaj ani odrobiny łzy. Strach czai się pod powiekami. Nie znam języka, w który mogłabym pochwycić strach. Nasze ramiona plączą się w miłosnym spełnieniu. Serca milkną. Powietrze ucieka z płuc. Nie wierzę w noc. Nie ufam dniu. Staję na palcach, by oddać się płomieniom. Choć bardzo się staram, milczenie włamuje mi się do ust. Nie jestem pewna, czy zasłużyłam na ból. Czy nie czeka na mnie uśmiech. Uśmiech spokojny i łaskawy. Nie chcę już więcej marzyć. Nie na to liczyłam. Do mojego wspomnienia wkradł się Twój cień; z trudem unoszę rękę, by musnąć Twój policzek. Zanim dowolne słowo przeciśnie się przez nasze gardła, oddamy świadectwo łgarstwu. Przepędź moją nadzieję. Pozbaw mnie ust. Zatkaj uszy. Posmakuj rozgrzanej skóry. Oddaję Ci to wszystko bez skargi. Bez chwili wytchnienia. Bez żadnych zasad. Bo póki żyje strach, śmierć chowa się za rogiem. Nie chcę oszukiwać Twojego imienia; nie chcę się znęcać nad wspomnieniami. Tak wyraźnie dostrzegam Twoją ciszę. Szkarłatną różę bez kolców. Niech opuści mnie to, co nietrwałe i niestałe. Czy miłość wygra z życiem? Czy życie okaże się delikatniejsze od przemijania? Nie ucz mnie marzyć, proszę. Jestem już zmęczona. Odkładam mój dzisiejszy wieczór na półkę. Rozkoszuję się odległością, rozpostartą pomiędzy westchnieniami. Nie z tym kojarzyła mi się miłość. Nie o tym myślałam, szukając Ciebie.
  10. Dziś po raz kolejny oszukałem samego siebie. Cały czas zadaję sobie pytanie, kim jesteś-???- Niby Cię nie kocham, a jednak myślę... Może gdybyś zniknął, byłoby mi lżej. Po co mam patrzeć na szczęście, które nie nosi mojego imienia? Już chyba nie chcę kochać. Nie chcę też... stracić – Ciebie stracić. Siedzę przy oknie i pytam księżyca, co zrobić, lecz on milczy, chyba nawet się odwrócił. Drzewa nocą szumią, a ich szum cicho szepcze Twoje imię. Krople deszczu cicho odbijające się o szybę, są tak głośne. Sam nie wiem, może mi się zdaje? Może Ty tak naprawdę nie istniejesz i to tylko wyobraźnia płata mi figle? Ale skoro nie istniejesz... to skąd te rany, skąd ta pustka, smutek i żal? Chciałbym Cię poznać, ale trochę się boję. Może Ty wcale nie jesteś taki idealny, jak mi się wydaje. Może też jesteś tylko i aż człowiekiem? A może coś Cię wyróżnia i dlatego odnajduje Cię w każdej twarzy, w świergocie ptaków. Gdybyś kochał mnie choć trochę tak, jak ja Ciebie... wiedziałbyś, co czuje osamotnione i okaleczone serce. Dałem Ci je, a ty nawet go nie dotknąłeś i oddałeś z powrotem. Nie chcę takiej miłości! ....a jednak chcę Ciebie. Powiedz Mi, dlaczego chcę czuć to, co mnie rani? Może jesteś niebieską różą. Ona też ma kolce i rani, a jednak nadal jest piękna, każdy pragnie ją mieć. A jeśli wyrwę Ci kolce, to czy nadal będziesz różą, czy tylko jej imitacją? Kiedy to piszę, czuje się smutny i szczęśliwy, odrzucony, może... kochany. Jak Ty to robisz? Mógłbym dać Ci wszystko, ale Ty nie chcesz nic. Może nie chcesz, bo ktoś daje Ci wszystko, a ja - nikt- mam teraz...nic? Każesz mi być szczęśliwym, ale bez Ciebie. To tak, jakby kazać świecić słońcu w nocy. To chyba moja wina, za dużo chciałem, chyba trochę się łudziłem. Ty tylko sprowadziłeś mnie na ziemię. Szkoda, że tak gwałtownie i boleśnie. I chociaż wypłakałem już tysiące łez i każda miała cząstkę mojej miłości do Ciebie, to wystarczy mi ich jeszcze na to, by każda gwiazda na niebie dostała po jednej. Tym sposobem stworzyłem własną definicję miłości. Szkoda, że tak bezkształtną. Stawiam sobie setki pytań, a każda odpowiedź ma Twoje imię. Boję się zapomnieć o Tobie, bo wtedy mogę zapomnieć, czym jest miłość. A ja chcę kochać, ale i czuć, że jestem kochany. Póki co czuję się jak świeca. Już niewiele dzieli mnie od tego, by się wypalić, ale jeśli się wypalę, to kto oświetli Ci drogę? Twoje drogi są kręte i strome oraz na tyle wąskie, że nie mogę iść z Tobą. A wystarczyłoby byś je trochę poszerzył. Oswoiłeś mnie, a teraz dajesz wolność i porzucasz. Nie czuję się na to gotowy, nie jestem gotowy, ale idę, bo już zamknąłeś niebieskie drzwi błękitnego serca. Cholerna ironia losu. Słyszysz to? To chyba skrzypce. A może fortepian? Jedno jest pewne, pięknie brzmi. Zakochany człowiek czasem nie potrafi odróżnić dźwięku skrzypiec od fortepianu, a u ukochanego wad od zalet. Dlatego wszystko zdaje się być takie piękne. Ale kiedy zdarzy się chwila prawdy, dotyk drażniący, akord trzeźwiący, odzyskuje słuch, ze zdumieniem dostrzega subtelne różnice między dźwiękami, wychwytuje fałszywe brzmienia. ...„ Gdybym mówił językami ludzi i aniołów, a miłości bym nie miał, byłbym jako miedź dźwięcząca albo cymbał brzmiący. I gdybym miał dar proroctwa, znał wszystkie tajemnice i posiadł wszelką wiedzę, i miał całkowitą wiarę, taką, iżbym przenosił góry, a miłości bym nie miał ... niczym jestem.” (Hymn o Miłości) Ja w miłości do Ciebie niestety nadal nie widzę różnicy, słyszę harmonijną melodię, Adagio na smyczki Barbera. Czytam Cię jak z nut, a każdy wie, że ich nie rozumiem. Gram na Tobie jak na skrzypcach, mimo iż ledwo wiem jak wyglądają. Niestety ktoś wielki stał się Twoim pierwszym dyrygentem i tworzy z Tobą opus Dei - miłosne zawirowanie w theatrum mundi. A ja jestem tylko widzem, który ogląda tę sztukę i marzy, by choć na moment zamienić się rolami z dyrygentem, tylko kiedy i...czy to w ogóle jest niemożliwe? Scena, którą sam zbudowałeś jest dla mnie za wysoka. Nie zrobiłeś tego chyba specjalnie, żebym cię nie dosięgnął? W końcu... chyba mnie takiego nie chciałeś i teraz, dzięki Tobie, ja nie chcę samego siebie.
  11. . (proza poetycka) (...) a wokół prastarego dębu usadowiły się drzewa przeróżnych gatunków, stanowiące przyjazny zbiór, uznający majestat najstarszego z nich, za godny postaci Boga. To jemu ślą ukłony podczas huraganowych wichrów - niepewne o swój los, gdy tymczasem on wciąż trwa .. Rażony piorunami zawistnych bóstw nieba, nie traci żywota, lecz jako niezwyciężony mocarz władczą roztacza opiekę nad bracią leśną (...) I ja - odprysk przyrody, zwany homo sapiens, uznaję wiekowe drzewa za godne najwyższego szacunku .. One to bowiem widziały swoim nieodgadnionym wzrokiem wielu z moich przodków, korzystających z leśnych ostępów, dla sobie wiadomych celów. Wierzę w ich pierwotną pamięć, która przenika we mnie pełnią ogromu tajemniczej mocy, gdy tylko jej bezwzględnie zaufam, powierzając we władanie głębię swojej podświadomości .. Dziś las jest moim Kościołem - właśnie takim zbiorem najbardziej trwałych wartości, pośród którego wyszukuję samotne drzewa, aby się do nich przytulić gestem pokoju i zaufania .. ~~~ O samym dębie nie wypada mi nawet wspominać, aby nie uszczknąć czegokolwiek z jego zalet. Wystarczy samemu doświadczyć tychże potężnych mocy, opierając się o niego z zamkniętymi oczyma, przez kilkanaście minut .. Kojąca dotykiem brzoza to bez wątpienia najżyczliwsze ludziom drzewo na świecie. Obejmując jej biały pień, czuję przypływ sił witalnych, w każdym zakątku swojego organizmu. Poczciwa lipa, już samym zapachem kwiatów koi nasze nerwy, przywracając ochotę do życia, co z końcem czerwca stanowi dodatkowy zastrzyk przed wakacyjnym wypoczynkiem. Jodły - te szumiące na gór szczycie - były i są nadal uznawane, za wigilijny odganiacz złych mocy w postaci świątecznych choinek w naszych domach .. Te i wiele innych, niezastąpionych regulatorów biocenozy, dbających bezustannie o nasze otoczenie, nie znajduje w zamian należnego szacunku, jaki powinniśmy - właśnie jako homo sapiens im okazywać ..
  12. Justyna Adamczewska

    Tempo

    Tempo Życie nabiera tempa, nabiera i choć niedziela, to i tak się zapierdziela. Wstać trzeba, ubrać, no szlafrok wcześniej nałożyć, albo i nie. Zależy od ciepełka, każdy to wie. Później prysznic rzecz sprawdzona, bo inaczej może ktoś skona od twojego zapachu spod "pachu". Śniadanko, kawka z pianką - no i wspominanko. Uśmiechy, podszczypanki, radosne kwilenie i do poduszeczki przytulenie. Znowu piżamka, a tam, na co ona? Ciałko oglądać - wszak to niedziela powtarzam, niedowiarkom. Obiadek pyszny z dnia poprzedniego, fakt odgrzewany, ale co z tego? Brzuszek już pełny, taki niedzielny... prawie weselny. I podwieczorek - skromny, lekkostrawny, by gazy nie poszły w eter, a może jednak niech pójdą? - Co tam, wszak to niedziela. Obowiązkowy też jest telefon do przyjaciela – nic, że kamrat ogląda mecz, przerwie, bo mu trzeba powiedzieć ważną rzecz - o planach na wieczór i nockę, opisać nową pościel w fiołki, i zamiar zabawy w koziołki. - A kolacja? – zapytacie. No cóż zęby już umyte, w poniedziałek zjem posiłek, by mieć siłę na poniedzielny leciutki wysiłek. J. A.
  13. Na początku cię nie zauważałam. Patrzyłam na las i widziałam las, ale nie potrafiłam ujrzeć drzew. A były tam, w niezmiernym bogactwie gatunków; wszystkie młode i smagane tym samym wiatrem, ale każde wyrosłe z innego ziarna. Drzewa rozproszyły się na niewielkim spłachetku ziemi. Tak małym, że wypadałoby wręcz nazwać go laskiem. Laskiem... Moim laskiem. Były tam giętkie sosny, bezlitośnie chłostane przez wiatr, które uginały się wprawdzie, lecz nigdy nie łamały. Były i brzozy; odarte z pozorów siły, ich klucz do bezpieczeństwa to nieustanna bliskość – symbioza z innymi, silniejszymi gatunkami. Tą szczęśliwie zawsze miały zapewnioną od samego początku. Dalej, wśród drzew stały dęby. Cały las był ich, chociaż one same nigdy nie ruszały się z miejsca; to zresztą też ich największy atut – owa nieustępliwość i hardość. Jedynie czasem drgnęła im gałąź, a kiedy wiatr przybierał na sile – kołysały się z niemym uporem, nigdy nie oddając ani centymetra siebie bez walki. I wreszcie, najważniejsze – w tym lesie rosły też modrzewie. A właściwie... tylko jeden modrzew. Na początku go nie zauważałam. Patrzyłam na niego,ale nie zauważałam go. Nie widziałam tego, jak bardzo różni się od swoich pobratymców. Minęło kilka zim, a ja wciąż nie dostrzegałam opadających mi na głowę igieł. Pewnie dlatego, że spadały pojedynczo. Wmawiałam więc sobie, że to deszcz. Chociaż już wtedy wiedziałam, że to ten z kategorii padających na pustyni. Długo bałam się unieść głowę i popatrzeć na twoje obnażone konary. Dopiero, gdy nadeszła t a zima, odważyłam się to zrobić. Podeszłam do ciebie z wolna i zadarłam głowę do góry. Musnęłam palcami twoje gałęzie. Byłeś młody – a jednocześnie tak nieskończenie stary, że przez chropowatą korę niemal czułam ciężar przeżytych przez ciebie zim. Chwyciłam najniższą gałązkę i wtedy... Wtedy zacząłeś śpiewać. Byłeś tym śpiewem i śpiew był tobą. Co jakiś czas zerkałeś na mnie kątem oka, ale ja z a w s z e odwracałam wzrok. Nie potrafiłam patrzeć na ciebie śpiewającego. Gdybym to zrobiła, z pewnością odkryłbyś moje łzy, które czaiły się tuż pod powierzchnią skóry. Modrzewie miały naprawdę przenikliwy wzrok. Leśnik nie może kochać tylko jednego drzewa; wówczas stopniowo zacząłby zaniedbywać pozostałe, a las zarósłby; albo przeciwnie - zacząłby zanikać pod dotykiem obcych rąk. Wiedziałeś o tym, ale nie rozumiałeś tego. Twój śpiew stale przybierał na sile. W miarę upływu czasu stawał się coraz bardziej nieznośny. Chciałeś, bym na ciebie spojrzała i wreszcie zobaczyła cię naprawdę. Chciałeś, żebym cię dotknęła. Ale nie mogłam. Wiedziałeś o tym. Tamtej zimy umieraliśmy długo. Razem, a mimo to – osobno. Każdego dnia, po obchodzie lasku, stawałam u twoich stóp i słuchałam, jak śpiewasz. Ta melodia weszła we mnie i przeniknęła aż do szpiku kości.. Była ze mną, gdy zostawiałam cię na pastwę lodowatych nocy; była, gdy kładłam się spać i gdy wstawałam. I noszę ją w sobie do tej pory. Nigdy nie spytałeś mnie wprost, ale słowa wyraźnie zamarzały na końcach twoich gałęzi. Wtedy wciąż uparcie odmawiałam im istnienia, mimo że kłuło mnie ono w oczy. Tak bardzo bałam się docenić czar słów dogorywających na mrozie...! Nie byliśmy. Chociaż tobie przez moment wydawało się inaczej. Ja za to nigdy nie miałam złudzeń. Wspólnie czekaliśmy na odwilż, którą już czuć było w powietrzu. I kiedy pojawiły się pierwiosnki, postanowiłam odejść. Porzucić ciebie i całą resztę mojego lasku. Najpierw pożegnałam się z dębami. Później podeszłam do giętkich sosen. Potem były brzozy. Rozstałam się z nimi z obietnicą stygnącą na ustach. Podarowałam ją im na pamiątkę. Na końcu podeszłam do ciebie. Bez obietnicy na ustach. Patrzyłeś na mnie z przeraźliwym smutkiem i wtedy wydałeś mi się prawie dojrzały. Wiedziałam, że umierasz i ty wiedziałeś, że ja wiem. Milczenie wwiercało się w nas, nieuchronnie pogłębiając rosnący między nami dystans. „ Nie chcę już zrzucać igieł, choćby to miało sprawić, że nigdy nie zaśpiewam.” - powiedziałeś. „ Nie możesz ot tak wyrzec się swojej natury.” - odparłam, wyciągając doń rękę, ale strach szybko cofnął mi ją do tyłu. „Dlaczego...?” „Bo jesteś modrzewiem. Ty jeden ze wszystkich drzew potrafisz śpiewać. Ale umożliwiają ci to twoje igły. Tak delikatne praktycznie nie występują w przyrodzie. Zrzucasz je na zimę, tym samym obnażając się. To rytuał, który cię oczyszcza. Bez niego twoje igły stwardniałyby, a ty wraz z nimi – i już nigdy nie mógłbyś zaśpiewać. Wówczas stałbyś się podobny innym drzewom i przestałbyś być tym, kim jesteś. A jesteś wyjątkiem. Tak pięknym, jak piękne mogą być tylko modrzewie. ” I zostawiłam cię tak. Odeszłam, a między nami rosła cisza. Pęczniała powoli i stawała się coraz bardziej natarczywa; zupełnie jak niegdyś twój śpiew. Odwróciłam się tylko raz. Uniosłam głowę do góry. Po raz drugi – a zarazem ostatni – popatrzyłam ci w oczy. Nie uroniłam ani jednej łzy. Jeszcze nigdy nie umierałam tak bardzo. Ale wiedziałam, że ty też umierasz. I ty wiedziałeś, że ja wiem.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...