Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Wyszedłem, na odchodne rzucając 

do pustych ścian mieszkania,

że umówiłem się

z kimś bardzo ważnym.

Randka? Zaskrzypiała dębowa mozaika,

ułożona już do snu 

na podłodze gościnnego pokoju.

Randka, randka!

Odpowiedział jej 

przeciągłym zgrzytem

bukowych trzewi, secesyjny kredens.

Lecz obrzucił mnie jeszcze

przed wyjściem,

nieprzychylnym odbiciem w tafli 

swych zabytkowych szkieł.

Był bardzo stary i nad wyraz mądry.

Dlatego też

zajmował zaszczytne miejsce 

na samym środku przedpokoju.

Tak by każdy kto mnie odwiedzał 

mógł w pierwszym wrażeniu 

podziwiać jego zawsze nienaganny,

rojalistyczny majestat.

Byłem przekonany,

że nie dał się nabrać.

Randka? Cóż za niedorzeczny banał.

Obleczony farsą dysonans.

Ja człowiek - nikt i kobieta.

Już szybciej widziano by mnie 

w towarzystwie papierosa wystającego 

z rozognionych chronicznym cierpieniem ust.

Gardzę tytoniem mniej niż kobietami.

 

 

Ale cóż innego miałem rzec?

Że żegnam się na zawsze?

Że już mnie nie zobaczą nigdy?

Że czeka ich los podobny do mojego.

Śmierć szybka, lecz haniebna i barbarzyńska w postaci pójścia na żyletki a raczej drzazgi.

Prosto w gardziel pieca.

By płonąć żywcem.

Sercem i duszą.

Łzą i wspomnieniem.

Tego, że ich kochałem.

Jak córy i synów.

Zarzucano mi nieraz.

Miłość do przepychu i bogactwa.

Lecz ja nie patrzyłem nigdy

na moje skarby

przez pryzmat

doczesnego grzechu pychy.

Szanowałem obecność.

Jako zbawienny gest dawnych czasów.

Bym w tak niedzisiejszym otoczeniu,

mógł odnaleźć siebie.

Nie istniałem tu czy teraz.

Żyłem kiedyś i tam.

Poległem w czasach Wielkiej Wojny,

z głupim sercem życiowego podlotka.

A mogłem trwać tam nie teraz.

Za późno.

Randka z przeznaczeniem.

Już czas. Późno się robi. 

 

 

Usiadłem na polnym głazie

opodal torowiska.

Na wpół żużlowo- piaszczysta ścieżka sprowadziła mnie tu

gdzie nie byłem od lat.

Siedziałem już na tym kamieniu

wiele lat temu

Było to po pierwszej wojnie o miłość.

Za młodu jest się idiotą.

Wtedy myślałem że umieram.

Że umarłem bo ją pokochałem.

A ona mnie ledwie spojrzeniem haczyła.

Pełnym wzgardy i litości.

A ja brałem to za szansę, 

nagrodę i spełnienie pragnień.

Miłość nie tworzy idiotów.

Ona ich jedynie karci i mami.

Maluje im twarze

na podobieństwo błaznów.

Byłem przez lata tym błaznem,

który tańczy jak mu zagrają.

I grały. Każda z nich na inną 

lecz tak samo cyniczną melodię 

 

 

Lecz z głazu wstałem

i wróciłem do domu.

A teraz wróciłem.

Choć nie jestem już błaznem.

Nie wierzę w miłość i uczucia.

Front wygasł.

Zatriumfował człowiek i jego wola.

Wolny, nieskażony uczuciami rozum.

Intelekt doskonały.

Wróciłem bo

nikt nie może mnie zrozumieć.

Cóż mi po wiedzy milionów,

skoro prawie ją

do duchowego audytorium

własnych myśli.

Nie ma nikogo, kogo mógłbym określić 

bratem w wiedzy,

powiernikiem nieskończonych neuronowych istnień.

Podziwiacie coś czego nie pojmujecie.

Lub boicie się pojąć.

Gwiazdy świecą dziś tak pięknie.

Lubicie rzeczy jasne, dobre i ciepłe.

Promienie sztuki,

ogrzewające Wasze serca.

Ja zawsze

będę zwrócony ciemną stroną.

Nie odbijam światła.

Pochłaniam je i niszczę.

Świat mnie nie widzi. 

Zgasnę bez oklasków i wspomnień.

Dlatego wróciłem

i czekam na przeznaczenie.

 

Noc mimo wrześniowej pory, 

była rozkosznie wręcz ciepła.

Wiatru nie było wcale.

Zresztą gdyby nagle

pojawiły się znikąd 

jakieś potężniejsze porywy,

to skupiłyby swą uwagę

na mojej osobie.

W okolicy nie było drzew 

ani wysokich krzaków.

Nie licząc kilku wiekowych, 

dzikich jabłoni i śliw,

czerniejących kikutami

gałęzistych form 

za łukiem kolejowego nasypu.

Pozostałości dawnych sadów,

pańskich,

zaborowych jeszcze majątków,

od których nazwę brały potem 

poszczególne dzielnice miasta.

Miasto iskrzyło światłami lamp.

Było blisko i daleko zarazem.

Było tłem ale i obserwatorem.

Teren wzniesiony

z bloków betonu i cegieł.

Poorany pajęczyną ulic i uliczek.

Nakrapiany zielenią parków i skwerów.

Terrarium dla ciał robotycznych.

Zaprogramowanych na pośpiech i zysk.

Wypranych z uczuć i troski o piękno.

Piekło dla dusz poetyckich.

Zarządzane ślepo. 

Przez krwawe prawo Fortuny.

Jakże nie żal mi i ich.

 

Wyjąłem pudełko zapałek.

Wziąłem jedną z nich i pociągnąłem 

siarkowy łepek po powierzchni draski.

Lekki szum przeszedł w iskrę

a ta wznieciła

malutką łunę światła.

Tyle mi wystarczyło.

Zbliżyłem zegarek

uczepiony do dewizki 

do źródła ognia i odczytałem godzinę 

Trzydzieści minut na godzinę czwartą.

Zawsze najbardziej ceniłem punktualność.

Wbiłem wzrok ostry i bystry

mimo nieprzychylnej pory

w ciemny i pusty tor.

Czekałem. Już tylko chwila.

 

Rozpalone żarem dnia szyny, 

stygły w delikatnym powietrzu nocy.

Nikt nie zawraca sobie głowy 

by słyszeć ten dźwięk. 

Niewielu zwraca ku niemu ucho.

Lecz ja tak. Znam go i co najważniejsze rozumiem każde słowo.

Bo szyny nocą szepczą między sobą.

Rozmawiają w najlepsze.

Podniecone i gwarne.

Aż pokłady drżą od tempa ich dysput.

Szelest idący wzdłuż toru jest zdaniem,

ciągnącym się we wspomnieniu.

Dnia zeszłego, tygodnia czy miesiąca.

Całych lat.

Wypełnionych podróżą i gonitwą 

osobowych i towarowych składów.

Pieśnią zaszłych wydarzeń.

Karamboli i wypadków.

Rozszalałych w sygnałach słupów.

Jęczących skargą pordzewiałych śrub,

nastawni i zwrotnic 

rozrzuconych wśród kęp młodych traw.

 

 

Szyny niosą szepty dusz kolejowych.

Dróżników, którzy

oddali żywot na służbie,

lub zmarli cicho w budkach,

nadając ostatni raz sygnał,

tor wolny,

żadnego niebezpieczeństwa nie ma

I skład szedł równo, 

pracą nie strwożonych tłoków.

Gwizdnął w podzięce jedynie i już gnał 

ku kolejnej stacji.

Nie mogąc pojąć pojęcia bezruchu.

Śmierci.

 

Przejęte smutkiem

i żałobą rwącą serce,

są rozmowy te toczące się

u ślepych torów.

Przestrzeniach pustych i głuchych.

Zapomnianych nawet

przez składy techniczne 

czy rezerwowe parowozy.

Rozpamiętują duchy kolei, 

zaklęte w wygaszone semafory,

czy zawalone na wpół budki dróżnicze,

dni glorii i chwały.

Gdy każdy dzień był wyzwaniem 

a noc nie była senną zmorą wytchnienia,

lecz nocną zmianą warty,

dla towarowych potworów 

załadowanych węglem.

Sunęły te przemysłowe karawany

przez bezmiar stepu,

hen za zachodni horyzont.

A teraz została ich ledwie garstka.

Reszta to duchy, wspomnienia.

 

Prędko otrzeźwiałem.

Jakby mnie kto zaskoczył od pleców

i schwycił nagle za ramię.

Nie spałem.

Mogę przysiąc.

Kwadrans na czwartą.

Spałem.

Nie. Niemożliwe.

Choć coś się zmieniło przez ten kwadrans.

Otoczenie. Nastrój.

Wstałem gwałtownie.

Szyny grały.

Równo i tak wesoło jak gdyby…

To nie był ślepy tor.

Ktoś odpowiedział.

Usłyszał mój tęskny zawód serca.

Dźwięki się wyostrzyły.

Jak w bezdni ogromnej jaskini.

Nagle semafor wygaszony przed laty,

zapłonął zielonym światłem.

Zza horyzontu pól tam gdzie tor biegł prostą strugą dał się słyszeć gwizd.

Nie skrzek sroki, nie świergot wróbli.

Gwizd parowozu!

Szedł ku mnie całą mocą maszyn.

Wracał jak wierny pies.

Zagubiony i teraz odnaleziony.

W majaku snu.

Teraźniejszym zwidzie.

Szaleństwie.

 

 

Gwizdał ochoczo z piszczałek.

Był już blisko. 

Szyny grały już takt jego kół.

Słyszałem ich śmiech.

Duchy wyszły do torowiska

i poczęły machać 

stacyjnymi latarenkami

nad swymi głowami.

I ja podszedłem bliżej.

Cyklop otworzył swe

jarzące się złotem oko.

Zbliżał się,

pożerając odległości na słupach.

Był to bez wątpienia

pospieszny pasażer.

Mógł ciągnąć około 

dziesięciu może dwunastu wagonów.

Zdaje się dojrzał sygnały latarni 

bo przyspieszył jak chart

i gnał coraz prędzej.

 

 

Gdy podszedł

na może dwieście metrów,

wtedy poznałem.

Pospieszny, który spadł 

z pobliskiego wiaduktu 

usytuowanego zaraz za łukiem szyn 

za moimi plecami 

w roku tysiąc dziewięćset dziewiątym. 

Wspomnienie, które żyło w szynach 

i we mnie samym.

Znałem z wycinków gazet podobiznę 

palacza i maszynisty. 

Wysoki brunet,

ogolony na gładko, 

nie w samej koszuli a całym przepisowym mundurze kolejowym.

Pozdrawiał mnie 

unosząc kaszkiet w prawej dłoni,

dając znak że staje.

Zagrały hamulce, zaciśnięte z dużym wyczuciem doświadczonej

ręki maszynisty.

Para buchnęła

mgielną smugą przez osłony.

Komin dymił jeszcze bardziej ochoczo.

A takt kół przybrał formę

powolnych kroków.

 

 

Skład dotoczył się ku mnie i stanął tak by ustawić mnie zaraz

obok drabinki parowozu.

Wsiadłem nie czekając na zaproszenie.

Gdy tylko postawiłem nogi 

na podłodze pojazdu,

maszynista, zdaje się 

miał na nazwisko Zebala,

uściskał mnie jak druha.

Czy aby nie za długo

czekaliście na mnie?

Wyciągnąłem zegarek

i pokazałem mu go.

Ach! Ledwie kwadrans na czwartą.

W sam punkt. Idealnie w czas.

Dokąd jedziemy panie Zebala?

Jak to dokąd panie Ptaszyński.

To pośpieszny 

do Pana rodzimej miejscowości,

miasta takich jak pan,

poetów i pisarzy ostałych w śnie 

o idealizmie sztuki.

O twórcach doskonałych, formie i treści

z pogranicza grozy, snu i doczesności.

Zna Pan to miasto doskonale.

 

 

Łzy stanęły mi w kącikach oczu.

Mój kochany Drohobycz…

jego sklepy, ulice i szkoła…

śpieszmy panie Zebala…

śpieszmy do Drohobycza…

choćby i we śnie.

Poetyckiej gorączce.

Pociągnął wajchę i parowóz 

przeszył ostatni gwizd.

Jeden z duchów, schodząc z toru

przed sunącym składem rzucił.

Tor wolny, 

żadnego niebezpieczeństwa nie ma.

Pozdrowił nas i ruszył ku ścieżce.

A my minęliśmy łuk 

i zniknęliśmy po wjeździe na wiadukt.

 

 

Tor był pusty w obie strony.

Szyny ciche i martwe.

Nigdzie nawet śladu po składzie.

Żadnej lokomotywy ani gwizdów.

Świateł i sygnałów.

Semafor zgięty prawie w pół

ze starości,

kruszał w zupełnej ciemni.

Jedynie kruk na nim drzemał.

Nie świadom wcale dziwów

ślepego toru.

Pusto było wszędzie i głucho.

W oddali jedynie blaski miasta, 

zdradzały ślady życia.

Na ścieżce obok toru zachrzęścił żwir.

Duch zawiadowcy po spełnionej roli 

zagasił zbyteczną już lampę.

Ruszył przez ścieżkę

ku kamieniu polnemu.

Usiadł na nim

i z wyrazem ni to zmęczenia 

ni to ulgi, wbił wzrok w pusty tor.

Czekając na kolejne zielone światło.

 

Utwór pisany w hołdzie moim pisarskim mistrzom - Stefanowi Grabińskiemu i Bruno Schulzowi.

 

 

 

Opublikowano

@Simon Tracy

Tekst uderza od pierwszych akapitów, to niezwykła dbałość o ton i rytm narracji. słowa są rozpisane jakby leciały „jednym oddechem” tworząc wyznanie człowieka, który żegna się ze światem. Każde zdanie, nawet dłuższe, posiada melodię spowiedzi. Jest to umiejętny balans pomiędzy poetyckim nasyceniem a narracyjnym powidokiem. Na końcu wrażenie jest takie, jakbyśmy czytali poetycką nowelę napisaną w stanie granicznym między jawą a snem.

Opublikowano

@huzarc Bardzo dziękuję za tak wspaniałą ocenę mowego utworu. Przez lata pisałem jedynie wiersze. Od mniej więcej roku przerzuciłem się na prozę poetycką bo jestem w stanie wyrazić w niej dużo więcej uczuć i tzw jak sam zauważyłeś melodię spowiedzi podmiotu. Większość moich utworów balansuję między oniryzmem a jawą, metafizyką a realizmem i oczywiście między życiem a śmiercią. 

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Czy to jesień czy to zima,  czy wiatr wieje czy śnieg pada jest osóbka, która ciągle się śmieje, wokół  niej zawsze dużo się dzieje.   Pozytywne nastawienie do życia ma bierze wszystko co Bóg jej da niczym nie gardzi nie strzela focha, wszystkich bliskich kocha.   Wzrostu jest ci ona nie małego z uśmiechem wita gościa każdego, dobrą herbatką, kawką poczęstuje dość często dobre ciasto serwuje.   W jej domku ciepło i ostoja, kot i pies biegają po pokojach w zgodzie ze sobą żyją o miski z karmą się nie bija.   Miło w ciepłym domku usiąść na kanapie porozmawiać o tym i o owym, o czym da się, o gospodarzach można pożartować, żarty znają, dalej będą się kumplować.   Owa Pani ostatnio troszkę niedomaga, rodzinka we wszystkim jej pomaga, mąż również na wysokości zadania staje, obiadku do łóżeczka jeszcze jej nie podaje.   Parę strofek  już napisałam, wskazówek wiele wam dałam, zapewne wszyscy już wiecie, że piszę o Ewelince, dobrej kobiecie.   Jeśli podpowiedzi wam coś dały to brawa niech bije fan club cały, jeśli nie to ciężka sprawa wasz podpowiadacz widać niedomaga.   Ewelince zdrówka pełne kosze życzyć, by wypadało, prosić, by należało , by radosna bez przerwy była, by zawsze o siebie dbała, by samych przyjaciół na swej drodze spotykała.                                                       K.W 
    • kreujesz kwiaty literami na parapecie myśli sensów a drżeniem liści jak słowami zakwita róża w prostym wierszu :)))
    • ty umiesz zbierać piękne słowa złote pieniążki małe szczęścia dają ci siłę czar i powab błyszcząc jak sensy w twoich wierszach :))
    • Kiedyś, to były czasy! Często zdarza się tak, że wspomnienia wydają się barwniejsze od teraźniejszości. Choć nie zawsze człowiek lubi do nich wracać, lecz na szczęście Twój wiersz, jak album rodzinny, nie kłamie, nie koloryzuje, ale się uśmiecha.
    • Bardzo przemawia do mnie opisany w tym wierszu obraz czułego przekraczania granic. Niepewność w finale i potrzeba sprawdzania, jak głęboka i znacząca jest wzajemna więź - ujmuje nieskrępowaną szczerością. Wydaje mi się, że wszystkie środki wyrazu mają za zadanie odzwierciedlać łagodną ufność i gotowość na wzajemne odkrywanie siebie - kobiety i mężczyzny. Przy czym dotyk, fizyczna bliskość, są zaprezentowane jako ważniejsze od słów, które emanują chłodem i bardziej dzielą, niż łączą. Metafora burzy niesie bogatą symbolikę, i, co więcej, silne emocje. Mimo wszystko z każdej linijki promieniuje szlachetny spokój.  
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...