Gdzieś tam składasz skroń do snu na lodowej planecie,
a pomiędzy nami błyska gęsta galaktyka
i mgławicą obolałą tęsknotą dotyka
ust mych ogień, nim słowo skargi na nich wyplecie.
Iskrzy warkoczami plazmy sypiącej szkarłatem,
jak bryzgami wieczności po krawędziach ciężaru,
czasu załamanego wśród lotności bezmiaru
i w pyle nocy wiszącej za mym zaświatem.
Jego kres wyznacza czerń, milcząco otulona
pastelową nicością rozwierzganej przestrzeni.
W pęknięciu symetrii, odnogami promieni
pęczniejących drzazgami rozgwieżdżonego grona.
Tę bliskość odczuwa nabrzmiała źrenica,
zeszklona w głębi kształtem zmiennokształtnej oddali,
paletami wspomnienia, które zanim wypali —
znaki łodzi na czole i krwi na skórze lica.
I wpływasz we mnie światłem o ciemnej teksturze,
przychodząc niczym cień pod owalem powiek,
jak ptak, z jakiego rodzi się nowy człowiek
przed tablicą swego imienia wyrytą w chmurze.