Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Co za początek urlopu. Skoro zgubiliśmy się zanim dojechaliśmy, to ciekawe jak to wszystko się skończy?! Do tego wszędzie zaspy i śnieżyca. Ja już mam dość!
- Kacper, dlaczego słuchałeś tego staruszka? W taka pogodę nie powinno się jeździć jakimiś podejrzanymi drogami.
Mój mąż się jednak nie odezwał. Wiedział równie dobrze jak ja, że to nie była niczyja wina. Powinniśmy od razu jechać Zakopianką, a nie słuchać podejrzanych rad. Postalibyśmy trochę w korku, ale przynajmniej mielibyśmy pewność, że dojedziemy.
Momentami miałam wątpliwości, czy Kacper w ogóle widzi drogę. Było już po zmroku, a do tego padał gęsty śnieg. Kiedy po raz kolejny skręciliśmy w jakąś ledwo przejezdną drogę straciłam nadzieję, że kiedykolwiek uda nam się dojechać do Zakopanego.
- Patrz! – krzyknął i pokazał palcem w kierunku pobocza.
Nie zobaczyłam nic oprócz gęsto padających białych płatków.
- Tam są jakieś domy. Zatrzymajmy się tutaj. Może do rana się przejaśni i wtedy trafimy.
Z pewnym trudem opuściliśmy samochód. Śnieg sięgał nam powyżej kolan. W pobliży domów jego warstwa była jednak znacznie mniejsza, co powalało nam swobodnie iść.
Rozejrzałam się dookoła. Na dość dużej polanie stało sześć drewnianych chat. Oświetlone latarką i światłami reflektorów samochodowych nie wyglądały zbyt sympatycznie. Nikt w nich już od dawna nie mieszkał. Okna były częściowo powybijane, a w dwóch były zapadnięte dachy. Widok był dość straszny. Poczułam gęsią skórkę na całym ciele. Ja na pewno nie zostanę tutaj na noc!
Kacper był jednak na tyle uczynny i wytłumaczył mi, że nie mamy innego wyjścia. Wolałabym już na piechotę szukać właściwej drogi, jednak wiedziałam, że on ma rację.
Wzięliśmy podręczny plecak z bagażnika i skierowaliśmy swoje kroki do chatki, która wydawała się nam najmniej zniszczona. Kacper kopnął w drzwi, które prawie wypadły z zardzewiałych zawiasów.
Wnętrze domku nie wyglądało zachęcająco. W świetle latarki udało nam się dostrzec sfatygowany piec kaflowy, resztki drewnianego umeblowania oraz mnóstwo pajęczyn, kurzu i śmieci.
Pozbieraliśmy wszystko, co nadawało się do spalenia i rozpaliliśmy w piecu. Drzwi wejściowe zabarykadowaliśmy jakąś ławką. Kiedy zrobiło się odrobinę cieplej i przyjemniej wyciągnęłam kanapki, czekoladę i termos z herbatą.
Gdyby nie światło latarki w domku panowałaby zupełna ciemność. Cieszyłam się, że jest przy mnie Kacper, że mogę się do niego przytulić. Nie straszny był mi hulający na dworze wiatr ani całe to straszne, zapomniane dawno miejsce.
Pomyślałam, że to może nie był taki zły pomysł z przenocowaniem tutaj. Ściany domku chroniły nas od śniegu i zimna. Pozostawało mieć jedynie nadzieję, że cała ta wiekowa, drewniana konstrukcja nie zawali się nam na głowy podczas snu. Wichura był momentami naprawdę potężna i obawiałam się, czy chatka wytrzyma.
Przez okna nie było prawie nic widać. Przy pomocy rękawa bluzy udało mi się przetrzeć jedną z szyb. Nie trzeba było mieć sokolego wzroku, żeby zauważyć, że pogoda nie zmieniła się nic, a nic. Przez chwilę wydawało mi się, że zobaczyłam w ciemności sylwetkę jakiegoś człowieka. Zawołałam Kacpra, ale on tylko wzruszył ramionami i stwierdził, że mi się przywidziało. Nie spierałam się z nim.
Zasnęliśmy wtuleni w siebie. W tak spartańskich warunkach nie zdarzyło mi się jeszcze nocować.
Obudził mnie odgłos kroków. Wiele par nóg w ciężkich wojskowych butach. Tak, właśnie z tym kojarzyło mi się to, co słyszałam. Kacper stwierdził oczywiście, że musiało mi się to przyśnić. Rozdrażniona podeszłam do okna. Zdążyło się już pokryć szronem. Przetarłam je i radością stwierdziłam, że śnieżyca się już skończyła. Niebo było gęsto usiane gwiazdami, a okrągły księżyc oświetlał polanę.
Nagle zobaczyłam dziewczynę. Widziałam ja bardzo wyraźnie. Miała długie, jasne włosy rozwiewane przez wiatr, a ubrana była w kożuch, który sięgały jej za kolana. Było w niej coś nierzeczywistego. Zanim zdążyłam zawołać Kacpra, znikła. Prawie siłą musiał mnie powstrzymywać przed jej poszukiwaniem. Byłam gotowa biegać po ciemku po lesie. Nie miałam pojęcia, co we mnie wstąpiło.
Udało nam się znowu zasnąć. Tym razem obudziły nas promienie porannego słońca. Bolały mnie wszystkie kości. Nasze ubrania były całe okurzone. Sami też nie wyglądaliśmy najlepiej. Tak się jednak dzieje, gdy się przebywa z daleka od elektryczności.
Wyjrzałam przez okno. Na niebie nie było ani jednej chmurki. Śnieg iskrzył się w słońcu i raził oczy.
Pozbieraliśmy swoje rzeczy i wyszliśmy przed chatkę. Zdziwieni rozejrzeliśmy się dookoła. Na polanie stało nie sześć, a kilkanaście drewnianych domków. Byłam pewna, że w nocy było ich zdecydowanie mniej. Tym razem nawet Kacper nie wiedział, co powiedzieć. Liczyliśmy je przecież.
Poza tym wcale nie wyglądały one na stare i opuszczone. Po walących się ruinach, które oglądaliśmy w nocy nie pozostał żaden ślad. Słyszałam głosy i kroki. W oddali padł strzał. Kacper uznał, ze to może myśliwi, ale przecież nikt nie poluje w środku zimy!
Wszystkie chatki stały dookoła małego placyku. Poszliśmy w jego kierunku. Kiedy mogliśmy ogarnąć wzrokiem wszystkie domy, zamarłam z przerażenia. Na śniegu zobaczyłam czerwone plamy. Były wszędzie. Nie trudno było się domyślić, co to jest.
Nie to jednak było najgorsze. Strzeliste dachy chat pokryte były cieniutka warstwą śniegu. Na tym białym tle było wyraźnie widać ociekające krwią napisy. Zrobiło mi się słabo. Rozglądałam się dookoła. „Zostaniesz tu!” „Tu jest twoje miejsce!” „Zginiesz!” Były wszędzie!
Spojrzałam na Kacpra. Stał z otwartymi ustami i błędnym wzrokiem wpatrywał się w krwawe plamy.
- Nikt sobie nie będzie robił takich głupich żartów. Widziałaś w nocy jakieś cienie. Pewnie jakieś łobuzy przyniosły trochę farby…
- Przestań! To krew! Jeżeli nie wierzysz, to sam sprawdź. Cały czas ci mówiłam, że tutaj coś się dzieje, ale ty powtarzałeś, że mi się wydaje!
Nagle usłyszeliśmy mrożący krew w żyłach wrzask. Dochodził z jednego z domów. Porzuciliśmy nasza kłótnię i skierowaliśmy swoje kroki w jego kierunku. Ciszę mąciły tylko jęki i płacz.
Zajrzeliśmy przez okno. Zobaczyliśmy leżącą na podłodze kobietę. Była naga. Miała okrągłą twarz, duże, pełne usta i krótkie, ciemne włosy. Nie była już młoda, ale jej ciało było jędrne i krągłe.
Potężnie zbudowany, złotowłosy żołnierz siedział na niej rytmiczny poruszając biodrami. Jego ręce brutalnie zabawiały się jej dużymi piersiami. Ten mundur mogłabym rozpoznać nawet po omacku. Zacisnęłam powieki, ale obraz nie zniknął. Mężczyzna w bezwzględny sposób obchodził się z przerażoną i sparaliżowaną bólem kobietą.
Pod ścianą stał mały chłopczyk przyglądający się temu wszystkiemu. Z nosa płynęła mu strużka krwi robiąc plamę na jasnej koszulce. Jego wargi drżały, ale nie wydawał z siebie żadnego dźwięku. W malutkich rączkach ściskał ręcznie szytego misia z guziczkami zamiast oczu.
Kiedy żołnierz skończył, spojrzał ze zwierzęcym uśmiechem na kobietę, a potem wyciągnął broń. Strzelił chłopcu w głowę. Przerażający krzyk wypełnił dom. Patrzyłam na cała tą scenę, jak zahipnotyzowana.
Kiedy żołnierz skompletował swój mundur, spojrzał na kobietę. Klęczała przy martwym dziecku. Ruchem ręki kazał jej wyjść z chaty. Zanosząc się płaczem ściskała ona w ramionach ciało swojego synka. Mały, brązowy miś leżał w kałuży krwi.
Kacper w ostatniej chwili odciągnął mnie za róg domu. Rozległ się strzał i bezwładne ciało kobiety opadło na śnieg. Usłyszeliśmy nieludzki śmiech.
Cała się trzęsłam. Nie mogłam uwierzyć w to wszystko, co widziałam. Odżyła we mnie dawna nienawiść. Uczucie tak starannie skrywane od wielu lat. Przypomniałam sobie tamtą noc, kiedy matka mi wszystko powiedziała. Od tamtej pory…
- Nie możemy tego tak zostawić – szepnęłam - Kacper słyszysz mnie?
- Musimy uciekać. Chodź, może uda nam się dojść do samochodu.
Wyrwałam mu się i weszłam do jednego z domków. Na podłodze leżała kilkunastoletnia dziewczyna. Martwa. Miała długie, jasne włosy posklejane krwią w zasychające powoli strąki. Cała jej twarz pokryta była szramami, a jeden z oczodołów był pusty… Musieli ją bić karabinem po twarzy. Między jej nogami była kałuża krwi. Patrząc na to drobne ciało poczułam rosnące obrzydzenie. Byłam pewna, że zanim to wszystko się wydarzyło, była dziewicą. To był jej pierwszy raz. Jakże ironiczne było to stwierdzenie. Uśmiechnęłam się gorzko i wyszłam.
W kolejnym domku zobaczyłam kobietę. Jeszcze żyła, jednak pozostawienie jej przy życiu było to bardziej nieludzkie niż zabicie jej. Wykrwawiała się. Była w dziewiątym miesiącu ciąży. Miała głęboko rozcięty brzuch. Jej ciało drżało konwulsyjnie, a z ust wydobywał się charczący jęk.
Noworodek leżał obok ze zdeptaną główką… Był siny i pokryty krwią. Malutkie paluszki zaciśnięte były w piąstki.
Kacper siłą wyciągnął mnie stamtąd. Przytulił mnie mocno i szeptał uspokajające słowa, dopóki nie przestałam się trząść. Usłyszeliśmy głosy. Ktoś szedł w naszym kierunku. Ukryliśmy się.
Rozumiałam każde słowo, które wypowiadali. Szukali kogoś. Szukali jeszcze jednej osoby. Przed oczami ujrzałam krwawe napisy. Wtedy zrozumiałam. Tą osoba byłam ja.
Dlaczego!? Co to za koszmar!? Czy to się dzieje naprawdę!?
- Przeszli. Musimy uciekać – szepnął Kacper.
Jednak żołnierze byli wszędzie. Było ich tak wielu. Nie widzieliśmy naszego samochodu. Gdzie on mógł być? Coraz bardziej się denerwowałam. Próbowałam nie tracić zimnej krwi. Sytuacja mnie jednak przerastała. Uszczypnęłam się, jednak to nic nie dało. To nie był sen. Te rzeczy działy się naprawdę. Te trupy… One istniały. To nie był mój wymysł, ani żadna wizja. Kacper widział to samo.
Próbowałam znaleźć jakieś wyjaśnienie dla tego, co się tutaj działo, jednak nie potrafiłam. Na rękach miałam krew. Prawdziwą krew. Tego nie dało się wytłumaczyć. Kolejna wojna? Kręcą tutaj film? A może to jakaś sekta? Każdy kolejny pomysł wydawał się bardziej nieprawdopodobny od poprzedniego.
Kacper prowadziła mnie między domami. Nie wiedziałam czego szukał. Kryjówki czy samochodu? Moje nogi po prostu stawiały kolejne kroki. Raz, dwa, raz dwa… Bez udziału umysłu. On był zaprzątnięty całkiem innymi myślami.
Na placyku stała rodzina i kilku żołnierzy. Ojciec błagał ich, żeby nie zabijali jego kilkuletniej córeczki. Powtarzał jak opętany, że to grzeczna dziewczynka, że ładnie śpiewa, tańczy, mówi wierszyki. Z daleka widziałam tylko jej ciemne, kręcone włoski.
Wtedy dali mu broń i powiedzieli, żeby sam ją zabił. Płakał, wrzeszczał, klęczał przed nimi, a oni podawali sobie ją sobie z rak do rąk i śmiali się głośno. Doskonale się bawili. Wtedy matka dziewczynki wzięła pistolet i strzeliła do niej kilka razy.
Ciało dziecka upadło na śnieg, zdobiąc go plamami krwi.
Stałam jak sparaliżowana i patrzyłam na całą ta scenę. Jedyne, co byłam w stanie pomyśleć, to że ta kobieta dobrze zrobiła. Nie wiadomo, jaka śmierć spotkałaby jej dziecko z rąk żołnierzy.
- Marta, proszę, musimy uciekać… - błagał Kacper.
Ja jednak stałam tam, jak wrośnięta w ziemię. Byłam przerażona, ale jednocześnie wściekła. Chciałam zemsty.
- Znalazłem kryjówkę. Chodź. Zostaniesz tam, a ja odnajdę samochód.
W spiżarni jednego z domów, za regałami była mała, niska wnęka. Wcisnęłam się tam. Ręce mi się trzęsły, serce biło głośno, było mi gorąco. Zamknęłam oczy. Chciałam sobie wyobrazić, że jestem teraz z Kacprem w wynajętym pokoju, że właśnie wybieramy się na stok, albo spacerujemy po Krupówkach. Tyle wspaniałych chwile spędziliśmy razem. Te wszystkie spojrzenia, uśmiechy pocałunki…
Usłyszałam kroki. Jakiś żołnierz wszedł do spiżarni. Podszedł prosto do miejsca, w którym się ukrywałam. Przez dłuższą chwilę stał nieruchomo, a potem wszedł za regał i spojrzał na mnie błyszczącymi oczami spod uniesionych brwi. Jego spokojną, nieruchoma twarz nie wyrażała żadnych emocji.
- Znowu chciałaś uciec przed swoim przeznaczeniem? – zapytał.
Poderwałam się na równe nogi i odepchnęłam go. Upadł na podłogę robiąc dużo hałasu. Wiedziałam, że muszę uciekać. Wybiegłam z chaty. To, co zobaczyłam sprawiło, że przez chwilę oniemiałam z przerażenia. Miałam przed sobą cała gromadę żywych trupów. Mieli na sobie resztki ubrań. Ich ciało było częściowo rozłożone. Szczerzyli swoje żółte zęby w zwierzęcym uśmiechu.
Poczułam zapach śmierci. Spoglądały na mnie dziesiątki czarnych, martwych oczy. To byli ludzie, którzy tu żyli i mieszkali. Wszyscy zamordowani.
Zaczęłam uciekać, ale przewróciłam się w zaspę. Stanął nade mną jeden z żołnierzy. Jego twarz wykrzywiła się w przerażającym grymasie. To był uśmiech. Uśmiech zimny, pozbawiony wszelkiego uczucia. Uśmiech człowieka na wskroś zdeprawowanego, bezwzględnego, zupełnie pozbawionego sumienia.
- Naprawdę myślałaś, że dasz radę uciec? Tu jest twoje miejsce. Tutaj zginiesz. To jest jedyna droga. To jest twoje przeznaczenie – odbezpieczył pistolet i skierował go w moją stronę.
Wtedy nadjechał Kacper. Stratował ich. Padł strzał, ale chybiony. Wsiadłam do samochodu. Odjechaliśmy.
Za następnym zakrętem zobaczyliśmy drogowskaz na Zakopane. Nikt nas nie gonił. Kiedy dojechaliśmy do miasta i zobaczyłam normalnych ludzi, poczułam się bezpieczna. Dziesiątki turystów spacerowały ulicami. Leniwe płatki śniegu spadały z drzew.
Koszmar minął. Moje ręce były jednak całe we krwi, podobnie jak ubranie. Wzdrygnęłam się. Czy kiedykolwiek uda mi się zmyć tą krew? Te wszystkie przerażające sceny, które widziałam nie będą chciały się zatrzeć w mojej pamięci.
Tak trudno było mi zapomnieć o tym wszystkim, co usłyszałam do mojej matki. Łatwo jest hodować gniew i nienawiść, ale trudniej jest się ich pozbyć. Teraz, kiedy wspomnienia powróciły z taka siłą wszystko zacznie się na nowo.
- Dokąd jedziesz? – zapytałam.
- Jak to? Na policję. Jeżeli to się działa naprawdę, to może tam będą wiedzieć o co w tym wszystkim chodzi.
Pomyślałam, że lepiej wiedziałby psychiatra niż policjant, ale powstrzymałam się od komentarza. Teraz już było mi wszystko obojętne. Uciekłam stamtąd. Cokolwiek miało to oznaczać, skończyło się. Zostało na tamtej polanie. Mojemu życiu tu i teraz nic już nie zagrażało.
Tego, co mieliśmy do powiedzenia wysłuchał młody funkcjonariusz. Co prawda udawał, że jest miły i że stara się to wszystko zrozumieć, ale mogłam się założyć, że tak naprawdę myśli, że ma do czynienia z dwójką upalonych ludzi, którzy przerazili się swojej kolejnej wizji.
Potem pojawił się drugi policjant. Starszy. Poprosił, żebyśmy jeszcze raz opowiedzieli, to co się wydarzyło.
- Przepraszam, ale chyba nie powinniśmy panów kłopotać – powiedziałam.
- Tomek, wyjdź. Jestem komisarz Turski. Być może jestem w stanie wytłumaczyć, to co się wam przytrafiło.
Zrezygnowana zaczęłam opowieść od początku. Komisarz jej nie skomentował. W zasadzie to nie powiedział ani słowa. Zabrał nas z komendy do jakieś prywatnego domu i zaprowadził do przygarbionego, pomarszczonego staruszka.
- Czternastego sierpnia czterdziestego trzeciego roku do wioski w pobliżu Zakopanego przyszedł mały oddział Niemców – głos staruszka był cichy i niezbyt wyraźny, dlatego wszyscy milczeli i z uwagą wsłuchiwali się w jego słowa. – Wymordowali kilkadziesiąt osób. Ciała zakopali w dole na placyku pośrodku wioski. Przeżyła to jedna dziewczyna. Wyszła rano po chrust i kiedy zbliżając się do wioski usłyszała strzały, uciekła. Ukrywała się tutaj. Nazywała się Celina Porębska.
Staruszek zamilkł. Wszyscy spojrzeli na mnie. Musiałam wyglądać, jakbym zobaczyła ducha. W jednej sekundzie zrozumiałam. Dwa ostatnie słowa wyjaśniły wszystko. Celina Porębska.
Pewnej nocy przyszła do mnie matka i powiedziała mi, że babcia nie żyje. Potem opowiedziała mi historię jej życia. Powiedziała wtedy: „Widzisz, twoim dziadkiem nie jest Stanisław, tylko Karl Grupenn. Jeden z najbardziej bestialskich Niemców, jacy pojawili się na naszej ziemi w czasie wojny. Zgwałcił twoją babkę…”
Dostałam pamiętniki babci, w których mogłam przeczytać o tym, co jej się przytrafiło. Po wojnie zmieniła nazwisko, żeby wymazać z życia tamten okres. Jednak to nie wystarczyło. Była przecież jeszcze moja matka. W jej żyłach płynęła aryjska krew. Była blondynką o błękitnych oczach i jasnej cerze. Urodę odziedziczyła po ojcu.
Babcia mówiła wszystkim, że miała męża, który zginął na froncie. Pokazywała nawet listy od niego, które sama pisała i wysyłała. Jednak nikt nie wierzył.
Obie miały bardzo ciężkie życie. Od tamtej pory hodowałam w swoim sercu nienawiść do tych, przez których cierpieli moim najbliżsi.
Jednak znałam tylko powojenne losy mojej babki. Wiedziałam, że przed wojną nazywała się Celina Porębska, a później Małgorzata Kułak. Nie wiedziałam, że cudem uniknęła śmierci…
Teraz wszystko było jasne. To moja babka była tą dziewczyną, którą widziałam w nocy. To ona przeżyła. I ona i moja matka już nie żyją. Dlatego, kiedy tylko pojawiałam się w tym przeklętym miejscu, przeżyłam wszystko to, co wydarzyło się kilkadziesiąt lat temu. Moja babka przeżyła, więc ja muszę zginąć. Takie jest moje przeznaczanie.
Przypomniałam sobie staruszka, którego pytaliśmy o drogę. To on powiedział, że Zakopianka jest zakorkowana i wskazał nam inną, przejezdną trasę. Zapytałam wtedy, czy jest bezpieczna. „To zależy dla kogo” rzucił, uśmiechając się tajemniczo.
- Kacper, wracamy do domu. Chcę być jak najdalej stąd.
- Ależ skoro w pani żyłach płynie niemiecka, ba, nawet aryjska krew, to nie musi się pani niczego obawiać. Pojedziemy tam i zobaczy pani, że nic jej nie grozi. Te domy rozsypały się bardzo dawno temu. Teraz nie ma tam nic. Na wszelki wypadek mam przecież broń – powiedział komisarz.
Dałam się namówić. Jeżeli teraz się z tym wszystkim zmierzę, to będę potrafiła dalej normalnie żyć.
Stałam na skraju polany i wpatrywałam się w rozległy teren pokryty grubą, równą warstwą śniegu. Nie było domów, krwi, trupów.
Odwróciłam się do Kacpra, jednak nie było tam ani jego, ani komisarza. Zamiast nich zobaczyłam dwóch niemieckich oficerów z bronią skierowaną w moim kierunku. Padły dwa strzały.

Opublikowano

Komentarz do tego opowiadania już przeczytałaś... znasz moje zdanie. Jedyne o czym zapomniałem wcześniej wspomnieć to o fakcie, że tytuł jest piękny i cholernie dobry... Pozdrawiam serdecznie:)

Opublikowano

Fantastico! Jestem za. Pozwol sobie polecic Podworko, tekst, ktory gdzies tam lezy w moim profilu.
Ciekaw jestem jak wpadlas na pomysl tego opowiadania, bo mnie naszlo zupelnie nagle...

Opublikowano

Dzięki Robert, poprawiłes mi wczoraj humor tym komentarzem. Co do poprzedniego, to jak mogłam to się do niego zastosowałam, ale dalej mi czegoś brakuje w tym tekście, sama nie wiem czego...
Leszek, Asher, dzięki za pozytywne opinie.
Pomysł... hmmm, kiedyś był inny, ale jak sie za to teraz zabrałam to została z niego tylko zima, reszta sama wyszła. Bohaterowie, wojna, motywy, wszystko nagle i znikąd.
Podwórko przeczytałam i podobało mi się. Nie da się ukryć pewnych zbiezności :)
pozdrawiam serdecznie

Opublikowano

bardzo dobre i sprawne warsztatowo. gdy miałem 19 lat to pisalem tak niudolnie , że aż zal wspominac, a tu widzę literacki kwiat juz w pełnym rozkwicie. w miare mozliwosci bede sledzil twoje tutaj kroki... i mysle że nie tylko ja...

Opublikowano

Co tu dużo mówić , opowiadanie doskonałe. Momentami aż ciarki przechodziły po plecach. Opisy mocne i wstrząsające. Zakończenie wbija w fotel.

pozdrawiam

ps

tyko jedno drobne merytoryczne mam zastrzeżenie. do zdania

"przecież nikt nie poluje w środku zimy!"

Sezon na polowania trwa od póżnego lata az do końca zimy. Więc w środku zimy tez użadza sie polowania.

Opublikowano

To merytoryczne zastrzeżenie mnie prześladuje :) tyle, że na logikę to w górach w środku zimy się chyba nie poluje, bo to mogłby wywołać lawinę. popraw mnie jeżeli się mylę, bo ja na takim właśnie założeniu opierałam to, co napisałam.
Dziękuję za kometarz i pozdrawiam :)

Opublikowano

A mnie się osobiście nie podoba... Może tekst jest ciekawy, ale obrzydliwy i targa gdzieś w środku jak się czyta... Może inni czytelnicy są bardziej skłonni czytać o gwałtach i morderstwach - ja nie...

Ogólnie można się przyczepić do szczegółów, jw. np.

Wstyd hańba i pornografia...

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Stanisław zaproponował mi wyjazd na delegację do Mielca. Mieliśmy wyposażyć w urządzenia gastronomiczne szpitalną kuchnię. Praca miała potrwać ponad miesiąc. Nie miałem innych zajęć, więc się zgodziłem. Wyruszyliśmy w poniedziałek rano jego polonezem truckiem. Droga wiodła przez pustkowia, bo po drodze mieliśmy jeszcze wstąpić do klasztoru sióstr w Jaśle. Trzeba tam było naprawić piec do wypieku opłatków. Na miejscu poszło nam sprawnie. Wypiliśmy herbatę, a obładowani waflami i opłatkami ruszyliśmy dalej, by po południu zameldować się w hotelu. Mielec to spokojne, specyficzne miasteczko na wschodniej ścianie. Czas tam jakby się zatrzymał. Więcej było tam więcej spokoju niż w podobnych miejscach Małopolski. Parki, zieleń, wiewiórki. Zameldowaliśmy się w pokoju — niestety, były tylko dwuosobowe, więc z uwagi na oszczędności musiałem dzielić pokój ze Stanisławem. Nazajutrz pojechaliśmy do pracy. Kuchnia była nową inwestycją, przylegającą do Szpitala Specjalistycznego w Mielcu. Pracowaliśmy od siódmej rano do szesnastej, z przerwą na lunch. Na obiady chodziliśmy niedaleko — do małej, spokojnej knajpki serwującej dobre piwo i golonkę. Stołowaliśmy się tam codziennie, nieznacznie tylko zmieniając menu. A raczej — piwo, bo paleta lokalnych trunków była całkiem spora. W pracy szło nam dobrze. Sprzęty z Włoch przychodziły na czas. Montowaliśmy urządzenia gastronomiczne włoskiej firmy — wszystko z najwyższej półki: wyparzacze do butelek dla niemowląt, piece konwekcyjno-parowe. Cała kuchnia, a właściwie jej układ, była dobrze przemyślana — tak, by zachować najwyższe standardy czystości i BHP. Równolegle pracowały inne brygady: malarze, monterzy, elektrycy od instalacji. My mieliśmy jedynie wyposażyć tę ogromną kuchnię w sprzęt. Do ekipy malarzy przychodziły dwie dziewczyny — całkiem ładne i miłe. Bywały tam codziennie, głównie dla kobiety, która była matką jednej z nich. Zagadałem — ot tak, z ciekawości, co u nich słychać, jakie mają plany na wakacje. Okazało się, że się nudzą, więc umówiliśmy się na weekendowe piwo. Zabrałem też Stanisława — było ich przecież dwie, więc pomyślałem, że i on się rozerwie. Spotkaliśmy się w niewielkiej knajpce obok budynku, gdzie odbywały się dyskoteki. Ela, brunetka o ciemnych oczach, miała w sobie coś, co przyciągało uwagę. Druga, Małgosia, była krótko ściętą blondynką — pogodna, wesoła. Zamówiliśmy po piwie. Rozmowa toczyła się lekko, śmiechy, drobne żarty — wieczór mijał szybciej, niżby się chciało. W pewnym momencie Ela usiadła bliżej, a jej dłoń niepostrzeżenie dotknęła mojej. Knajpka była prawie pusta — może dlatego, że było jeszcze wcześnie. Posiedzieliśmy do ósmej, a potem postanowiliśmy wracać. Stanisław wrócił do hotelu, a ja odprowadziłem dziewczyny. Najpierw Małgosię, by potem zostać sam na sam z Elą. Poszliśmy więc na spacer w stronę stadionu. Na betonowych trybunach usiedliśmy obok siebie. Wokół panowała cisza, z daleka słychać było tylko szum miasta. Siedzieliśmy tak chwilę, blisko, nie śpiesząc się z żadnym słowem. Eli usta przylgnęły do moich. Zaczęliśmy się całować. Było ciemno, wokół nikogo, nad nami tylko gwiazdy. Jest ciepła letnia noc, czuć zapach skoszonej trawy na boisku. Rozochocony zacząłem delikatnie ją pieścić. Przytuliła się, a ja całowałem ją po szyi, po policzkach, aż znowu wróciliśmy do ust. Całowaliśmy się jeszcze chwilę, po czym wstaliśmy i jakby nigdy nic, w dobrych nastrojach kontynuowaliśmy spacer. To był jeden z tych wieczorów, które pamięta się nie przez to, co się wydarzyło, lecz przez to, jak się wtedy czuło. Oboje potrzebowaliśmy bliskości, wsparcia, zrozumienia. Podążając w stronę jej osiedla, odległość mierzyliśmy pocałunkami i przytuleniami. W niedzielę spotkaliśmy się ponownie — tym razem u niej w mieszkaniu. Poznałem jej mamę i babcię. Ela była zgrabna, wysportowana; tańczyła w zespole tanecznym, z pasją i lekkością. Od tamtej pory, gdy tylko mogłem, spędzaliśmy razem popołudnia i wieczory. Po jakimś miesiącu pracy w delegacji odezwała się Magda, która pracowała nad morzem — w Zakładowym Hotelu w Dąbkach. Po którejś rozmowie telefonicznej poczułem w sobie to coś. Pomyślałem więc, że po skończonej robocie pojadę prosto do niej, stopem, w odwiedziny. Dni w pracy oraz czas spędzany z Elą mijały szybko, aż nie wiem, kiedy nadszedł dzień pożegnania. Bardzo się z nią zżyłem. Byliśmy blisko. Obiecałem, że gdy tylko wrócę do Krakowa, napiszę i się odezwę. Spakowałem więc plecak, uścisnąłem rękę Stanisławowi i poszedłem przed siebie. Poszedłem w stronę drogi wylotowej z miasta. Był piękny, letni dzień — właściwie przedpołudnie. Ciężki plecak wżynał mi się w ramiona. Dobrze, że miałem na sobie grubą, skórzaną kurtkę. — trochę amortyzowała ten ciężar. Machnąłem ręką i po chwili siedziałem już w ciężarówce. Kierowca jechał aż do Gdańska, więc mi to pasowało. Rozmawialiśmy o różnych sprawach, a droga i kilometry uciekały. Jechaliśmy trasą 77 w stronę Warszawy. W okolicach Radomia zobaczyliśmy młodą dziewczynę z plecakiem. Podobnie jak ja wcześniej — machała, by zatrzymać podwózkę. Kierowca nic nie mówiąc zjechał na pobocze i zabrał ją na trzeciego do szoferki. Po chwili jechaliśmy już w trójkę, w dobrej atmosferze, rozmawiając i śmiejąc się. Dziewczyna wracała do domu ze stancji. Była wesoła i otwarta. Kierowca chyba to wyczuł — w ogóle tacy jak on często mają nosa. Jedno spojrzenie i już wiedzą, co za człowiek, czy warto go zabrać na pokład. Bo po co im ktoś, kto się nie odzywa, albo ktoś nieprzyjemny, z kogo trzeba wyciągać każde słowo. A tak — luźna rozmowa, czas i droga mijały szybciej. Z okolic Radomia kierowaliśmy się w stronę Warszawy, a potem odbiliśmy na Łódź. Stamtąd prosta już była droga na Gdańsk. Za Łodzią zrobiło się jakby ciszej, bo opuściła nas nasza wesoła autostopowiczka. Koło czwartej rano dojechaliśmy do Grudziądza. Wjechaliśmy gdzieś w pustkowie, na jakąś farmę. Trochę się wtedy przestraszyłem. Kierowca poprosił, żebym poczekał na niego w szoferce. Sam poszedł do czyjegoś domu. Nie wiedziałem, co my tu właściwie robimy. Ale po kilkunastu minutach wrócił i bez słowa ruszyliśmy dalej. W drodze na Gdańsk miałem wysiąść mniej więcej w połowie trasy, żeby dalej łapać stopa i przez Kaszuby przebić się do Dąbek. Do dziś nie wiem, dlaczego nie pojechałem od razu do Gdańska. A stamtąd drogą łączącą się z Koszalinem, nie pojechałem dalej w stronę Dąbek. Ale cóż. Widocznie tak miało być. Wysiadłem więc gdzieś pośrodku drogi między Gdańskiem a Grudziądzem. Stamtąd coraz głębiej zagłębiałem się w pojezierze kaszubskie. Parę kilometrów z leśniczym, parę z jakimś rolnikiem. Nie było ciężarówek, tylko osobowe i terenowe samochody. Z dala co kawałek błyskały tafle jezior — jak flesze, jak turkusowe korale na białej szyi. Im dalej wchodziłem w tę krainę, tym bardziej zachwycało mnie jej piękno. Pomyślałem wtedy, że kiedyś na pewno tu wrócę — by jeszcze raz rozkoszować się tymi krajobrazami. Do Dąbek dotarłem dopiero wieczorem — zmęczony, spalony słońcem. Czułem na sobie cały jego żar. Prosto z drogi poszedłem na plażę, by zmyć z siebie znój dnia. Fale były chłodne, uspokajające. Po chwili znów poczułem się rześki i lekki, jakbym zostawił wszystko w morzu. Z plaży skierowałem się do pobliskiej tawerny rybackiej. Stała na uboczu, z dala od wszystkiego — raczej nie była to ostoja przyjezdnych. Po wejściu poczułem się trochę nieswojo. Wydawało mi się, że wszyscy na mnie patrzą. Zamówiłem piwo i usiadłem w rogu sali, przy małym stoliku. Nie wiem nawet, kiedy podszedł do mnie jakiś facet i zaprosił do swojego towarzystwa. Przyjąłem propozycję. Po chwili siedzieliśmy już razem przy długim, drewnianym stole. Byli tam miejscowi rybacy i ludzie utrzymujący się głównie z turystyki. Piliśmy piwo do późna w nocy, raz po raz śpiewając albo krzycząc coś wesoło przez salę. W końcu jeden z nich zapytał mnie, czy mam gdzie spać. Odpowiedziałem, że nie. Zaproponował więc nocleg u siebie w domu. Do jego chaty dotarliśmy około trzeciej nad ranem — pijani, rozgadani. Drzwi otworzyła nam żona. Spojrzała na mnie zaskoczona i zapytała, kim jestem i co tutaj robię. Nie zdążyłem odpowiedzieć, bo mój kompan odparł tylko, że „śpi u nas” i kazał jej dać mi pokój. Pomruczała coś pod nosem, ale poszła po klucze, otworzyła drzwi i wskazała łóżko. Na tym skończyła się nasza rozmowa — to był już nasz komunikacyjny Everest. Dalej zaczynało się tylko „ehsencjonalne” podejście do rozmowy — czyli bełkot. U mojego kompana zresztą także. Padłem na łóżko, jak stałem — i to by było na tyle. Poranne przedpołudnie było znowu piękne i słoneczne. Poszedłem do gospodyni, by opłacić pobyt i podziękować za nocleg. Poinformowałem ją, że zostaję jeszcze na parę dni. Okolica była ciekawa — na uboczu, z dala od turystów. Odświeżyłem się, zjadłem śniadanie i wyszedłem na spacer. Droga prowadziła przez sosnowy las, w stronę morza. Pachniało żywicą, w powietrzu czuć było sól i ciszę. Odświeżyłem się i ruszyłem zwiedzić okolicę. Nie mogłem się już doczekać, kiedy dotrę do hotelu, w którym pracowała Magda. Znaleźć go nie było trudno — to był jedyny większy ośrodek w Dąbkach. Zjeżdżali tam pracownicy Zakładów Chemicznych w Oświęcimiu, więc duża część gości pochodziła właśnie stamtąd i z okolic. Magda była jeszcze w pokoju. Na mój widok ucieszyła się, przytuliliśmy się i pocałowali. Pokój dzieliła z dwiema koleżankami, które pracowały razem z nią. Za chwilę musiały wyjść, by obsługiwać gości, więc umówiliśmy się na wieczór. Wieczorem poszliśmy do knajpy — a właściwie do dużego namiotu, który stał tuż przy molo nad jeziorem Bukowo.  
    • @MIROSŁAW C.   I tylko białe płatki snów ukryte w oczach wydają się być ponad …smutną rzeczywistością. Refleksyjny wiersz:) 
    • ona-onej zje no-ano. on-onemu rum. E... no no!   To i mułowi towot? I wołu miot.   A po gnidę dingo, pa!   O, no i Mongołów ognomiono?
    • @Migrena Mój aparat siedzi w nadgodzinach a i tak nie nadąża:) co z tego że system wypluje dokumenty, które po kilka dniach drukowania spakuje się w kilkadziesiąt segregatorów i miesiącami będzie się je analizować, bez wniosków, bo ilość jest za obszerna. Okrutna inflacją danych. Algorytm to ogarnia systemowo, ale to wymaga ogromnych nakładów, a państwo ma tyle zadań, że tej forsy zawsze nie starczy. Aparat to cieszy, że do 10 letniego ksero w końcu dotarł toner, a jak powiedzmy lokalny aparat nie dostanie odpowiedzi od wielkiego big techa z Ameryki bo Hindus z Mandrasu stwierdzi, że nie, do kogo pójdzie na skargę, jak długo będzie to trwało;)  Mała anegdota z praktycznego działania państwa, właśnie dotyczącego konieczności pozyskania pewnej ważnej informacji z Ameryki. Od nas tak daleko nie dodzwonisz się, to za duże koszty, ale z zaprzyjaźnionej instytucji można… pierwszą próba nie udana, ale ktoś pomyślał, że u nich nic i pewnie nie odebrali, więc będzie dzwoniono od nas z nocy, stróż wpuścił, był telefon i znów głuchy… i do kogo na skargę, zasoby są zbyt małe aby za każdym razem literalnie do wszystkiego odchodzić, powierzchownie i do przodu, latać dziury w łodzi, a nie myśleć o budowie nowej.
    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

        To długa treść, choć przeczytałem do końca. Zresztą na tyle wartościowa, że warto było poświecić czas na jej przeczytanie.   Epoka ''Techne'' zostawiła w tyle dyskurs  między-epokowy, na rzecz szybko rozwijającego się wirusa, ponieważ władze stwierdziły, że dzięki niemu będzie można łatwiej kontrolować ludzi — ''może odczytać twoje lęki''. Nie ma co się dziwić, skoro wszyscy (niemal) chodzą pod dyktando narzucone przez zegarki, budziki, smarfony, i do tego jeszcze dochodzi AI.   ''człowiek, który stworzył sieć wszechwiedzy, sam odebrał sens transcendencji'' — tu jest ciekawie, bo nie wiadomo, o jakiego człowieka chodzi: czy o tego, który znalazł ścieżkę do transcendencji, czy o tego, który przez swoje działanie przyczynił się do jej zniszczenia.   Pozdrawiam  
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...