Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Squat III


asher

Rekomendowane odpowiedzi

*

Mój drugi dzień w Londynie zaczął się od widoku z okna.
Wstałem w południe. Wszyscy zdążyli już wziąć prysznic, wtrąbić śniadanie i pobiec do pracy, a ja wciąż leżałem na moim materacu i gapiłem się w sufit. Coś jest wyraźnie nie tak z tym klimatem. Wczoraj byłem lekko ospały, dziś urosło to do rozmiarów ociężałości.
Snuję się, niby cień po moim maleńkim pokoju i nie mam większego pojęcia, co powienienem dalej robić. Muszę pojechać po moje bety, ale boję się, że zgubię drogę, zjadłbym coś wreszcie, bo co jak co, ale mój żołądek przystosował się do warunków najszybciej. Biegnę do kuchni, kradnę komuś dwie kromki chleba oraz plasterek szynki i z gotową grzanką wracam do pokoju. Uff, nikt mnie nie przyłapał. Wracam więc i bezczelnie parzę sobie kawę. Popijam tę ciepłą ambrozję i czuję, jak budzi się we mnie potężny duch przyszłego kierownika, dyrektora albo co najmniej brygadzisty. Z takim nastawieniem podchodzę do okna, by sprawdzić jaki będę miał widok, jeżeli zostanę tu dłużej.
Ludzie! Tym razem to jednak był szok. Najpierw ujrzałem kompletnie zapuszczony ogród zakończony zdezelowanym, drewnianym płotem, a potem wielką górę śmieci leżącą na podwórku. Jest tam wszystko: potłuczone muszle klozetowe, rozbite telewizory, abażury z przetrąconymi kręgosłupami, szczątki mebli, puszki po piwie i konserwowanym żarciu, stosy szkła, gipsu, cegieł, betonu, jakieś kartony, rury, wózek dziecięcy, odkurzacz – jednym słowem totalny syf.
Ktoś puka. Nic nie mówię, więc wchodzi bez zaproszenia.
- A, jesteś – mówi uśmiechnięty Archie – Sory, że zostałeś sam. Robota, rozumiesz.
- Ukradłem komuś dwie grzanki i trochę kawy – mówię skrzuszony – Potem oddam.
- Spoko – macha lekceważąco ręką – Chodź na schody.
Siadamy w wiklinowych fotelach. Archie zapala fajkę, ja papierosa. Dym mojego peta brutalnie zabija aromat jego machorki.
- Czym się zajmujesz? – pytam.
- Dłubię w ogrodach. Mam własną firmę, sprzęt i ludzi. Na najlepszą kosiarkę, przedłużacze i sekatory poszedł zarobek z całego tygodnia, ale nie żałuję. Jestem sobie panem. Co dwa tygodnie roznoszę ulotki. Odzew jest z reguły całkiem niezły.
Jestem pod wrażeniem. Nie mówię tego, jednak w głębi duszy czuję dumę, że poznałem kogoś takiego. Zaciągam się w milczeniu, bo nie wiem co powiedzieć.
- Czasem mogę cię zabrać na robotę – ciągnie Archie – Tylko muszę wiedzieć, że się do czegoś nadajesz. Pisać podobno umiesz...
- Mogę kopać, ryć, siać, sprzątać. Sprawdź mnie.
Archie pyka i myśli. Prawie słyszę, jak pracują jego szare komórki.
- Zobaczymy. Jutro pójdziesz z Rayem do Ahmeda. Trzeba wnieść furę worków z ziemią, wysypać ją i rozplantować. Prosta robota.
- Nie ma sprawy – prawie krzyczę z zachwytu – A czemu ty tego nie robisz?
- Trzeba się cenić. Jako szefowi firmy nie wypada mi robić byle czego. Wierz mi. To istotna różnica. Ja wykonuję prace specjalistyczne i odpowiednio za to kasuję. Wy dostaniecie 5 albo 6 funtów. Jeszcze się zastanowię. Pewnie chciałbyś pojechać po swoje rzeczy. Patrz, tu jest tube map. Wsiadasz na tej stacji...
Archie całkiem niechcący wcielił się w rolę mojego przewodnika i wychowawcy. Przyjmuję to wszystko z wdzięcznością, choć w środku coś mi się buntuje i miga na czerwono, żebym więcej od siebie wymagał.
Objechałem w półtorej godziny. Jarek bardzo się dziwił, że nie chcę jego pomocy. Chyba go zabolało. Każdy z nas ma w sobie odrobinę mesjańskiej szlachetności, której czasem wspaniałomyślnie używa. Odebrałem Jarkowi tę przyjemność, więc pożegnał mnie chłodno, życząc szczęścia i pomyślnych wiatrów.
Mam nadzieję, że z tymi wiatrami będzie ok, bo przez całą drogę powrotną zastanawiałem się, co będę jadał. Jeśli fasolę, groszek i kukurydzę z puchy, z wiatrami może być różnie. Wybaczcie, wzięło mnie na żarty, a emigracja to poważna sprawa.
W domu wrze. Po południu wszyscy wracają z roboty i jeśli nie dziubnęli po drodze chikena z frytkami, okupują kuchnię, kłócąc się, kto był pierwszy przy kuchence. Potulnie zniknąłem u siebie i siedzę jak mysz pod miotłą, nasłuchując odgłosów ogólnego zamieszania. Dopiero teraz odkrywam akustykę tego domu. W deskach odbija się każdy krok, ściany przepuszczają każde głosniejsze słowo lub gest. Od razu przypomina mi się akademik (a mieszkałem chyba w pięciu czy sześciu), gdzie o intymności można było zapomnieć. A to za ścianą płakało zbyt wcześnie spłodzone dziecko, a to ktoś rzępolił na rozstrojonej gitarze, a to jakiś kujon w spódnicy mamrotał swoje notatki, bo jutro egzamin. Krótko mówiąc, absolutna kakofonia. Jest jeszcze coś. Zza okna dobiega jednostajny, niekończacy się szum silników samochodowych. Słychać go tak, jakby auta jeździły po podłodze piętro wyżej albo jakbym mieszkał pod wiaduktem. Tak czy inaczej trochę to dziwaczne. Do ciągłego ruchu na drodze jestem przyzwyczajony. Od dziecka mieszkałem przy jednej z głównych ulic, po studiach, przez rok miałem okna wychodzące na Aleję Solidarności w Krakowie, gdzie tramwaje wyruszały o czwartej nad ranem i wracały po północy. Jeżeli przeżyłem ciągły stukot ich kół, z szumem też sobie poradzę.
Ktoś puka. Tym razem grzecznie zapraszam. W drzwiach pojawia się brodata twarz o nieco skandynawskich rysach. Później wtacza się reszta potężnego chłopiska w żółtej kamizelce z napisem Street Cleaner.
- Hi, I’m Ray. Devorced man from Ryga.
- Jack. Engaged man from Cracow – odpowiadam, niechcący parodiując jego ton.
- Yeah – dodaje i znika.
Wszyscy pojedli i siedzą w swoich pokojach. Słyszę kaszel, sporadyczne pierdnięcia i...muzykę. „Alleluja” Leonarda Cohena. Żal ściska serce. Od początku wiedziałem, że tego będzie mi brakować najbardziej. Nie jestem dobrym obywatelem. Z prawości pozostała mi tylko wiara w słabą, ale jednak, obecność Boga i miłość dwojga ludzi. Bez jakiegokolwiek zażenowania moralnego zgromadziłem kilkaset pirackich lub przegrywanych płyt CD, które musiałem zostawić w Polsce. Nie uważam tego za przestepstwo ani wykroczenie, tylko przejaw anarchii. Nie godzę się bowiem na stosunek kosztów wyprodukowania dóbr kultury w Polsce do ich sklepowej wartości, a tym bardziej do wysokości naszych zarobków. Ktoś to źle urzadził albo chce zarabiać zbyt dużo. Nie zwykłem się zachwycać innymi krajami, lecz dostrzegam istotne różnice w sposobie rządzenia nimi. Może to wynika z naszej polskiej mentalności, wytrenowanego przez wieki braku etosu obywatelskiego (nie mylić z patriotycznym), uwielbienia prywaty. Upraszczając: o swój ogródek dbamy, śmieci przerzucając do ogródka sąsiada, choć oczywistą rzeczą jest, że któregoś dnia nam się odwdzięczy. I idą zastępy chłopaków na Wiejską, i nic się nie zmienia, bo niosą te same przywary, tylko obtoczone inną polityczną panierką. Były Millery, przyjdą Leppery, Giertychy i Kaczyńskie. Aż się boję, czy będzie do czego wracać. Resztę przemilczę. Nie wyjeżdzałem dlatego, że w kraju było tak źle. Wyjechałem, bo już nie mam czasu łazić za robotą, a tym bardziej zaczynać wszystkiego od nowa. Przehulałem albo przegapiłem swoją szansę i pozostało grać w ciemno, stawiać wysoko i robić dobrą minę do nie najlepszej gry. Wychowany jestem, jak wy, na kanonie literatury romantycznej i patriotycznej. Weszła mi w krew słowiańska dusza, która wyjątkowo mi się podoba. Nie chcę całe życie udawać, jak tu. Chcę zasiedlić urokliwą ziemię polską, mówić i pisać w języku ojczystym, ale to kosztuje. W funtach będzie szybciej, sześć razy, a jeśli złoty klapnie, nawet siedem razy szybciej.
Dość smęcenia. Muszę powiedzieć, że elegancko wkręciłem się w squatowe towarzystwo. Najbardziej polubiła mnie od progu kotka-squatka, jeszcze malutka, a już ciężarna buraska z polskim akcentem w miauczeniu. Wygłaskałem ją za wszystkie czasy i pognaliśmy do lodówki, sprawdzić, czy są dla niej jakieś przysmaki. Pojadła i przyszła do mnie ładnie podziękować. I zyskałem przyjaciółkę, którą teraz muszę dokarmiać i wyprowadzać do ogrodu.
Poza tym poznałem Magdę, dziewczynę Archiego. Poczęstowała mnie firmowym chikenem z ryżem i posiedzieliśmy trochę przy kawie. Oprócz kotki, to jedyna kobieta w domu. Prowadziła wypożyczalnię kaset wideo w jednym z miast wojewódzkich. Ciułała na pensje dla pracowniczki, ZUS i podatki, po czym zostawało jej nieco ponad 800 zł. Kiedy nastapił szturm DVD, nie była w stanie nadążyć za duchem czasu – finansowo oczywiście. Teraz w miejscu wypozyczalni jest warzywniak, a Magda nauczyła się plewić, kosić i przycinać. Mówi, że nie żałuje i ja jej wierzę.
Siedzimy nad pyszną kawą i zagryzamy ciastem, które upiekła Magda. Strasznie się zrobiło sympatycznie. Obiadek, kawka i ciacho na deser. Całkiem jak u mamy albo we własnym domu. W dalszej części naszej pogawędki już nie jest tak dobrze. Magda opowiada, jak dzień po dniu wsiadała w metro, wysiadała na King Cross, Victorii albo Westminster i zaśmiecała swoimi cv kolejne puby. Oczywiście bez rezultatu. Chciała na zmywak albo do sprzątania, lecz ciągle widziała owo przeklęte kręcenie głową. W końcu Archie zlitował się nad nią i wziął na ogrody. Dostała swoją lekcję Londynu, z której ja wyszedłem zaraz po inauguracyjnym dzwonku. No, bo tak sobie myślę, skoro są te ogrody, to po co ja się będę tułał? Przyjdzie czas, przyjdzie ochota, to pojadę znowu. Przynajmniej już będę miał kasę na trawelkę.
Pokoik Archiego i Magdy jest bezkonkurencyjny na całym squacie. Piekne draperie, wykładziny, stylowe mebelki. Nawet parawanik do przebierania się. Wodzę zazdrosnym spojrzeniem po gigantycznym telewizorze, wieży stereo, komputerze stacjonarnym i laptopie, drukarce, faksie, rolecie w oknie, gustownej lampce nocnej.
- Jak długo na to pracowaliście? – pytam rozanielony.
- Coś ty – prycha Magda – To wszystko z rabiszu.
- To znaczy? Z rabunku?
- Nieee. Rabisz to smieć.
- Jaki śmieć?! – wykrzykuję, bo nadal nie rozumiem – Przecież to prawie nie używane rzeczy.
Zgięta wpół Magda śmieje się ze mnie ile wlezie. Sięgam po kolejny kawałek ciasta, żeby ukryć zdenerwowanie.
- Idziesz ulicą i patrzysz po śmietnikach przed domami. Kiedy już masz coś upatrzone, wracasz wieczorem i po prostu bierzesz. Nieraz jest nawet kartka: proszę, weź i używaj, chroń środowisko. To taki odruch ekologiczny. Ktoś czegoś nie potrzebuje, ale nie wywozi na wysypisko, tylko wystawia przed dom. Wszystkie nasze mikrofale, pralki i lodówki zostały przywiezione na wózku.
Kiwam głową. Im więcej rozumiem, tym bardziej mi się to wszystko podoba. Zwłaszcza, gdy myslę, jak pusto jest w moim pokoju.
- Może i ja coś znajdę.
- Na pewno, tylko nie w najbliższej okolicy. Chłopcy już wszystko wyzbierali. Ray jest mistrzem rabiszu. Ma w pokoju kilkanaście komputerów, drukarek i telewizorów.
- A po co mu tyle?
- Licho go wie. Może to odruch śmieciarza.
No to się dowiedziałem. Wielu ludzi może mieć opory przed zbieractwem. Ja tam nie mam. Jak tylko wypatrzę jakiś stół albo szafę, biorę z mety i jeszcze cmoknę w dłoń gospodynię, jeśli się pojawi.
Wyszedłem od Magdy pełen ciepłych myśli, planów, nadziei. W swoim pokoju zastałem pustkę i warkot zza okna. Aha, zapomniałem, że dostałem od Archiego książkę „Zaułek łgarza” Roberta Mc Liama Wilsona. Czytam na wdechu. Świetny język, mięsisty, brawurowy, ciekawy. Narrator jest bezdomnym pół irlandczykiem, pół walijczykiem, który spaceruje po Londynie, przysypia pod murem albo w metrze i cały czas opowiada. Jestem pod ogromnym wrażeniem tej lektury, choć przeczytałem dopiero ze trzydzieści stron.
Czytanie przerywa mi mało delikatne pukanie do drzwi. Lekko przestraszony mówię: wejść!!! Pojawia się czarna ręka, która mi grozi, potem oszroniona puszka Becks’a. Śmieję się głupio z tej osobliwej reklamy piwa. Wtedy do pokoju wparowuje korpulentny, krótko ostrzyżony Jerry w czarnym garniturze i rechocze na całe gardło z tego, że niby przeżyłem chwlę grozy. W dłoni trzyma rękę czarnego manekina.
- Słyszałem, że lubisz chlapnąć browarka – mówi, śmiejąc się do łez – Chodź.
Zwlekam się z wyra i idę za nim do pokoiku piętro niżej, znajdującego się dokładnie pod moim. Po drodze znów słyszę „Alleluja” Cohena. Pokój Jerrego jest tak samo pusty, poza tym, że na krześle leży laptop, a obok stoi wielka drukarka.
- Niezły rabisz – spieszę z pochwałą.
- Jaki rabisz?! Wziąłem na raty jeszcze w Polsce. Do teraz spłacam.
- Rany, wybacz – łapię się za głowę.
- Nie ma problemu. Chciałem tylko, żebyś wiedział – Jerry podaje mi Becks’a i otwiera sobie drugiego – Rozgość się i czuj jak u siebie. Strzeliłem dziś prowizję miesiąca. 750 funtów. Kurwa, jaki jestem szczęśliwy!
Cóż mogę rzec. Bąkam jakieś gratulację i moczę gębę w piwie, żeby nie krzyknąć z zadrości. Jest kwaśnawe, ale da się pić. Browar Brema czy coś tam.
- Wal śmiało. Przyniosłem dwie siaty – Jerry rozkłada ramiona i głęboko wciąga powietrze – Shit happens, but not today, Forrest. Jutro przyniosę trawsko, to pojaramy.
Czerwona lampka w głowie zaleca mi ostrożność.
- Wiesz, co – dukam, jak poddany pod wpływem blasku Jegomości – Ja jestem jeszcze trochę biedny. Wolałbym nie robić sobie zobowiązań.
- Daj ty pokój! – Jerry wali mnie w ramię, rozlewając trochę piwa – Co wolisz, fasolkę po bretońsku czy pizzę?
- Zależy jaką fasolkę i jaką pizzę.
- Teraz gadasz do rzeczy. Fasolka ze słoika. Kupiona w polskim sklepie. Pizza mrożona, z salami.
Wybór mam łatwiuteńki. Uśmiecham się szeroko.
- Fasolka będzie cacy.
- To siup. Odpal sobie net, jak chcesz. Ja skiknę podgrzać pierdziuchę.
I wybiegł. Siedzę na podłodze oniemiały tempem znajomości z nim. Nieśmiało unoszę klapę laptopa i włączam Mozillę. Co najpierw? Wieści z kraju czy wieści osobiste. Stawiam na pocztę internetową. Mnóstwo spamu, maili od Anety i jedna propozycja pracy w Krakowie – za późno. Spamy i ofertę kasuję, maile od Anery zostawiam na później. Doskonale wiem, co w nich jest. Pytania, pytania, pytania. Jak sobie radzę, czy już mam robotę, a jesli tak, to jaką i za ile, gdzie mieszkam i co w ogóle słychać. Nie, nie jestem na to gotów.
Jerry wraca z dwoma parującymi talerzami i stertą grzanek. Po cichu marzę o normalnym chlebie, ale w sklepie na rogu takiego nie widziałem. Wcinamy aż miło.
Wypijamy tej nocy po 8 piw, śpiewamy i śmiejemy się z filmików wideo ze strony www.joemonster.com. Prawie tarzam się po podłodze, widząc niektóre z nich. Jerry w końcu zasypia na siedząco, oparty plecami o ścianę. Opróżniam ostatnia puszkę Becks’a i dopalam, papierosa, rozmyślając o wspaniałomyślnym gospodarzu wieczoru. To już drugi raz, odkąd dwa dni jestem w Londynie, kiedy ktoś widzi we mnie kogoś wartego uwagi, coś oferuje, w czymś chce pomóc. Nie pojmuję tego, ale jest mi okropnie miło. Jerry był w Polsce dyrektorem handlowym. Gdy pokiwałem z uznaniem głową, machnął wściekle ręką. Dostawał niecałe dwa tysiące, a obowiązków miał tyle, że w domu bywał głównie w niedzielę. Do tego stanowisko pociągało za sobą określoną odpowiedzialność. W końcu nie wytrzymał. Znając angielski, mógł sobie poradzić w każdym kraju na świecie. Wybrał Anglię, bo nie znów tak daleko, a Polonii sporo i może ktoś pomoże, gdyby zaszła taka potrzeba. To było dwa lata przed naszą akcesją do Unii Europejskiej.
Zaczepił się przy irlandzkich budowlańcach. Pracowali całymi dniami, potem szli na piwo i dni mijały beztrosko, jakby cała reszta świata w ogóle nie istniała. I pewnego pięknego dnia wszystko szlag trafił. Do domu, w którym mieszkał wpadło kilku policjantów z brygad specjalnych i dostał minutę na zabranie najpotrzebniejszych rzeczy. Pytał o co biega, lecz nie chcieli gadać. Skuli go i zawieźli na komisariat. Po kilku godzinach żmudnych tłumaczeń okazało się, że zaszła tragiczna pomyłka. Bardzo przypominał jakiegoś Rosjanina, którego podejrzewano o udział w brutalnym morderstwie. Pomyłka była tragiczna w dwójnasób. Został oczyszczony z zarzutów, ale do domu już nie wrócił, bo wyszło na jaw, że od kilku miesięcy przebywa w Londynie nielegalnie. Co to wówczas oznaczało? Areszt i deportację. Spędził kilkanaście dni za kratkami, codziennie dopytując się, kiedy przyleci po niego samolot. W jednoosobowej celi było tak samo bezpiecznie, jak nudno. Dostawał książki, gazety i podowójne posiłki, ale marzył tylko o tym, by jak najszybciej się stamtąd wydostać. Wrócił do Polski na koszt Królowej, poślęczał trochę u rodziców i pojechał znowu. Miał wielkiego farta. Nie wbili mi w paszport ,„misia”, więc przekroczył granicę bez problemu. Dziś wykuwa własny los w wielkiej kuźni Londynu.
Wróciłem do siebie, ale znów nie mogłem zasnąć. Przez resztę nocy kursowałem w tę i z powrotem między łóżkiem a łazienką. No właśnie! Nie opowiadałem wam jeszcze o przybytku gołej dupy. Jest w trochę gorszy stanie niż nasze pokoje. Przeryty sufit odkrywa poszycie dachowe, które coraz bardziej przecieka. Wanna z prysznicem bez zarzutu, lecz spłuczka od kibla już nie działa. Trzeba lać wodę do wiadra, żeby spłukać swoją przemienioną materię. Tuż obok muszli zionie wielka dziura, przez którą widać zdewastowane pomieszczenie poniżej. Zawsze dostaję schizy, że spadnę tam razem z nią. Pamiętacie film „Skarbonka” z Tomem Hanksem? Właśnie coś takiego mam na myśli, tylko że tam bohaterka spadła razem z wanną.
Nazajutrz poszedłem z Rayem do pracy na 11.00. Nadal nie umiem się z tym pogodzić, że chodzi się tu do roboty tak późno. W Polsce chodziłem na 8.00, w Norwegii na 7.00. A tu się ogląda filmy do późnej nocy i pracę rozpoczyna krótko przed południem. Nie wiem, jak inni. Wnioskuję to jedynie po obyczajach squatowców.
Idąc pełną domów alejką, wysłuchałem opowieści Raya o Rydze, jego rodzinie i powodach, dla których znalazł się w Londynie. Ma żonę i ośmioletniego syna. Mieszkają u teściów, bo Nadia jest organicznie uzależniona od rodziców. Nie chce, a może nie umie, jak Ray, mieszkać samodzielnie. Kłótnie i wzajemne wyrzuty poważnie podkopały fundamenty ich małżeństwa. Pracował już w Szwecji i Finlandii, lecz zawsze marzył o Londynie. Łotwa też przystąpiła do Unii Eurpejskiej, więc nie było przeszkód. Z żoną już nic go nie łączy. Posyła pieniądze tylko dla syna. Zrozumiałem, że zadra jednak siedzi głęboko, bo przecież przedstawił się jako rozwiedziony człowiek z Rygi. Archie mi potem wytłumaczył, że właściwie każdy na squacie skrywa jakąś tragedię miłosną. One też swoje przecierpiał, zanim nie spotkał Magdy. Jerry rozstał się z kobietą po czteroletnim związku, a Waldek, którego jeszcze nie widziałem na oczy (mieszka obok kuchni) wciąż wzdycha do pewnej Anki, oblepiając cały pokój jej zdjęciami z Polski.
Ray rzeczywiście ma naturę śmieciarza. Zaczynam się trochę wstydzić, że przebywam w jego towarzystwie. Na odcinku kilometra spenetrował wszystkie śmietniki i obejrzał wszelkie leżące na chodniku karteczki. Nawet cieszę się, że nie pali, bo pewnie zacząłby zbierać pety.
Ciągle rozmawiamy. Niebo powoli zasnuwa się czarnymi chmurami. Dostaję pierwszą kroplą po nosie i podnoszę głowę. W ostatniej chwili uskakujemy pod jakieś drzewo, kiedy rozpętuje się straszna ulewa. Niniejszym mam po robocie. Czekamy z nadzieją, że to może przejściowe, ale pogoda sobie z nas drwi. Mokniemy pod tym drzewem, klnąc w trzech dostępnych nam językach. W końcu Ray oświadcza, że trzeba wracać. Mimo woli przyznaję mu rację i wleczemy się z powrotem, człapiąc w soczystych kałużach.
W domu okazuje się, że przybyło ludzi. W wiklinowych fotelach obok mojego pokoiku siedzi dwóch dziwnych facetów z papierosami. Jeden jest wysoki i przeraźliwie chudy, drugi mały i pękaty. Wiem, że to zgrany motyw, ale oni naprawdę tacy są. Jest jeszcze gorzej dla mojej historii, bo pierwszy ma tubalny, dobiegający gdzieś z brzucha głos i charakterystyczny akcent, drugi popiskuje z odcieniem mruczenia, jakby wchodził w pierwszą fazę mutacji. Archi stoi nad nimi, pykając swoją niedłączną fajkę. Witam się krótko i znikam w swoim pokoju. Nie chcę przeszkadzać w rozmowie, choć wszystko doskonale słyszę. Rozumiem, że są dziennikarzami śledczymi i planują zrobić z wykorzystywania polskich robotników w fabryce chipsów aferę na miarę Watergate. W zeszłym roku próbowali zrobić dziennikarski hicior z polskiej mafii ze Slough, ale czegoś tam nie dopracowali albo wystraszyli się i całą sensację diabli wzięli. Teraz ma być inaczej. W grze bierze udział polska gazeta i angielska telewizja... Cholera jasna! W najciekawszym momencie tubalny głos pyta, czy można gdzieś skombinować działkę trawy. Wzdycham ciężko, bo zapowiadała się niezła historyjka. Cienki głosik popiskuje, że nie ma pojęcia skąd wziąć maryśkę, Archie nieśmiało deklaruje chęć pośredniczenia.
Nagle słyszę „Alleluja” Cohena, potem znowu i jeszcze raz. Co u licha?! Facet nie ma innych piosenek, płyta mu się zacięła, czy celowo katuje się ulubionym motywem? Obawiam się, że na dłuższą metę będzie to dla mnie trudne do zniesienia.
Ciiii! Wrócili do bajki. Będą mieli zainstalowane ukryte kamery i mikrofony, którymi odkryją bezmiar zbrodni w fabryce chipsów. Podobno polski szef zatrudnia tam dziesiątki rodaków na czarno i płaci im połowę ustawowego minimum, a to – jak zdążyłem się dowiedzieć – wynosi 4,85 funta. Zatrudnią się przez pośrednika, czerpiącego koszyści z tego procederu, znajdą dowody i sprawa się rypnie.
Straszne tupanie na schodach i robi się cicho. Słychać tylko sączące się przez ściany „Alleluja”. Już nie wiem, kto jest bardziej chory: on, że ciągle tego słucha czy ja, że już nie mogę tego znieść. Na poprawę nastroju przypomniał mi się stary śląski dowcip, w którym kobieta zwierza się koleżance, że ma fajnego chłopa, ale luja.
Siadam do Wilsona. Noc w jego opowieści jest coraz głębsza i przejmująco zimna. Chyba nie umiałbym dzielić jego losu. Zwiałbym pod kaloryfer domu mamusi albo skoczył do Tamizy. Głód, chłód i wyczerpanie podobno rozjaśnia umysł. Sratatata. Ja jak nie pojem, myślę klarownie tylko i wyłącznie o jedzeniu.
Apropos. Poburkuje mi w brzuchu, więc leniwie wędruję do kuchni. Co tym razem? Mam trochę żarcia z Polski. Mogę wybierać. Stawiam na najbardziej męski posiłek w historii świata – macham szybką jajecznicę. Muszę, niestety, uciekać z kuchni z powodu „Alleluja”. Zamykam się w pokoju i siedząc po turecku, kiwam się z rękami na uszach. Za późno. Jak każda natrętna melodia ta też już wżarła się w mój mózg, znalazła tam legowisko i rozpoczęła wytrawne tortury. Mieliście tak kiedyś, że każda durna melodia, której nie cierpicie, sama śpiewa się w waszej głowie? No, to macie pełny obraz sytuacji.
Postanawiam, że wyjdę na spacer. Na schodach słyszę żałosne miauknięcie i idziemy razem. Squatka prowadzi mnie do drzwi i cierpliwie czeka, aż jej otworzę. Później znika w krzakach, gdzie pewnie spotkała amanta, który ją tak urządził.
Ruszam przed siebie, byle dalej od tej przeklętej piosenki. Na nieszczęście mojego pustawego portfela deszcz przestał padać dopiero przed chwilą i nie ma sensu rozpoczynać roboty.
Po kilku tysiącach kroków znaduję duży skwer, na którym leży na kocach mnóstwo ludzi. Idzie lato. Najpiękniejsza pora roku. Wierzcie mi, czasem w styczniu chciałbym zamieszkać w ciepłych krajach, najlepiej w Los Angeles albo Nowej Zelandii. Z zazdrością patrzę na rodziny biorace udział w pikniku, na bawiące się dzieci, nawet na popijających piwo chłopaków w dżinsach. Mijam skwer i wchodzę na jakąś główną ulicę. Włączam się w nieustanny ruch ludzi, samochodów i autobusów, oglądając witryny sklepów i oferty kulinarne w knajpkach z całego świata. O, jest nawet kino. Grają „Zemstę Sithów” i „Monster in law”. Tak dawno nie byłem w ciemnej sali, gdzie można marzyć. Ostatni raz chyba na „Władku jubilerze – Powrót króla”. Dokładnie nie pamiętam, ale to było bardzo dawno. A może by tak wstąpić na ostatni epizod Lucasa, którego nie widziałem? Ten drugi film poza genialnym tytułem, sugerującym związki teściowej z żoną syna, z pewnością będzie totalną kaszaną.
Nieśmiało przekraczam próg kina i zerkam na cennik. Ojoj, 15 funtów za bilet to stanowczo za dużo. Z tego, co zdążyłem się zorientować, można za tyle przeżyć tydzień lub więcej. Wniosek jest prosty, tu także za kulturę trzeba słono płacić. Różnica jest tylko w wysokości zarobków.
Z głuchym westchnieniem wracam na ulicę. Mijam kościoły, centra hadlowe, restauracje. Pachnie nieludzko pięknie – zapachy z dobrych knajp to chyba największa zmora emigranta. Nawąchałeś się, to spadaj.
Mój spacer nie poszedł jednak na marne. Wypatrzyłem hinduski sklep pod tytułem – wszystko za 99 p. Kwota całkiem mi bliska, więc wstepuję zaciekawiony. To jest coś pomiędzy AGD a wzruszającym wspomnieniem sklepów „1001 drobiazgów”. Na upartego wybierzesz jakieś szmatki, kabelki, sztućce i inne głupotki, których czasem w domu brakuje. Tylko ostrożnie. Są także droższe rzeczy, a wywieszka nad sklepem robi za wabik. To coś jak „wszystko za 4 złote”, choć czasem więcej.
Muszę się w tym miejscu pochwalić. Wcale się nie zgubiłem, mimo że napykałem trochę kilometrów. W Londynie można tak iść bez końca i zawsze pojawi się kolejna ulica, park czy zakręt. Wycyrklowałem drogę powrotną jak należy, chociaż nie wracałem po swoich śladach. Raz tylko zgubiłem się i skręciłem w taką jedną uliczkę, która mnie wyprowadziła z powrotem na tę samą ulicę, z jakiej skręciłem, tylko sto metrów dalej. W końcu dotarłem na ten pełen ludzi na kocach skwer. Stamtąd miałem już kilka kroków do squata.
Siadam wygodnie w wiklinowym fotelu na półpiętrze i zaciągam się głęboko dymem, niczym król rymami nadwornego poety. Przeglądam przestarzałe numery polskiej gazety, ale ciężko przychodzi jej twórcom zainteresować moją skromną osobę. Same bzdety socjalne, ochłap kultury, jakiś wywiadzik, sport, że pożal się Boże i kupa, wielka kupa reklam. Odkładam ją mało delikatnie i zaczynam przytupywać z nudów. Słyszałem, że w dzielnicy jest całkiem spory Job Center i kilka sklepów z ogłoszeniami zamiast wystaw. Przysięgam sobie w duchu, że wybiorę się tam jutro po robocie.
Do palarni wracają Flip i Flap. Tym razem przedstawiamy się sobie i wiem, że wyższy to Zibi, a niższy Lolek. Ciekawa rzecz, że wszyscy tu używają pseudonimów albo skrótów imion. Chcą być kimś innym? Rajmunds Wigizacks to Ray, a Zbigniew Miłosiudecki to Zibi, jak – nie przymierzając jaden z najlepszych piłkarzy w historii naszego futbolu. Hola, stary – mówię sobie, przecież ty też wszystkim przedstawiasz się jako Jack. Wyczytałeś w słowniku, że „Dżak” to karciany walet albo facet, który wszystko potrafi zrobić, czyli złota rąsia.
- I jak z tą trawą? - zagaduję uprzejmie.
- Dzisiaj nic z tego – piszczy zdegustowany Lolek.
- Ale nic to – wtóruje mu Zibi – Jutro też jest dzień. Pomieszkamy zobaczymy.
Jak to, pomieszkamy? – kołacze mi się po głowie sromotne pytanie - ci goście się wprowadzają? Gdzie? Kiwam durnowato łepetyną i odchodzę od kwestii.
- Jesteście dziennikarzami?
- Trochę piszemy tu i tam.
Zibi wygląda na człowieka, który zbyt głęboko zajrzał do kieliszka i to, co tam zobaczył, sprawiło, że przestał pić. Z tego, co mówi, wydaje mi się typem przestarzałego intelektualisty, który zatrzymał sie na pokoleniu pryszczatych, zachwycał Solidarnością i wciąż uwielbia kino moralnego niepokoju. Studiował filozofię – Boże jedyny. Ciarki mnie przechodzą na myśl o wieczornych pogawędkach o Arystotelesie, Hideggerze, Kancie i Kirkegaardzie. Do tego ten dziwny akcent. Mówi „ą” zamiast „ę”. Miądzy, sią, tądy i tak dalej. Lolek prezentuje się bardziej rozrywkowo. Próbuje żartować, chociaż niespecjalnie mu to wychodzi. Dowcipem znacznie odbiega od najgorszych znanych mi opowiadaczy kawałów, których poznałem w kolejnych szkołach, salach wykładowych i biurach. Marudzi coś o babach przychodzących do lekarza i bacach witających turystów. Żenada.
Siedzimy, ćmimy co kto ma i dyskutujemy o najnowszym kinie polskim. Szybko uzyskuję przewagę psychologiczną, bo rzeczywiście mam na ten temat coś do powiedzenia. Uważnie śledziłem produkowany przez TVP cykl „Pokolenie 2000” i każdy z trzech pilotowanych przez nią festiwali kina offowego. Szybko okazuje się, iż moja teza, że twórcy z „pokolenia” gdzieś przepadli, a paraoficjalne kino offowe sprowadza się do opowieści o marzycielach z blokowisk i ich tęsknocie za lepszym życiem, nie napotka sensownych argumentów.
Niepostrzeżenie odpuszczam i zmieniam temat. Z literaturą jest podobnie. Goście zablokowali się gdzieś między Hłaską a Gretkowską.
Na moje szczęście po schodach ciężko tupie Ray. W paru zdaniach ustalamy plan na dzień następny. Po pierwsze: zaklinamy pogodę, po drugie: umawiamy się w kuchni o 9.00 rano, po trzecie: uwalniam się od towarzystwa panów dziennikarzy, którzy słysząc nasze bełkoty po angielsku, chyłkiem pomykają na dół.
Z rozkoszą wracam do siebie. Jest już późno. Czuję, że dziś na pewno zasnę. Biegnę się umyć i wskakuję do śpiwora. Patrzę w sufit i rozmyślam, ale tak delikatnie, by nie poruszyć żadnej czułej struny. Myślę o małym, sypiącym się domku, który Aneta odziedziczyła po dziadku. Jest w połowie drewniany, w połowie murowany. Poniżej stoi stodoła, którą bez sukcesu próbujemy od dwóch lat spalić. Jest więcej warta od domu, solidnie ubezpieczona. Wystarczy, by w burzową noc ktoś zakradł się z zapałkami i kasa w kieszeni. Pieprzone, polskie kombinowanie, nieustannie wspierane przez kochane, najuczciwsze w zamyśle, polskie prawodawstwo.
Za dobrych czasów, planowaliśmy stworzyć w tym domku weekendową bazę wypoczynkową. Zdążyłem z przyszłym teściem zamienić chlewik na pokój z prawdziwego zdarzenia, zreperować dach i wymienić okna. Sad pozostał zaniedbany, kawał ogrodu marnuje się rok po roku, tylko widok na Babią Górę pozostał niezmieniony.
Dusi mnie żal, że zabrakło kasy. Zdołaliśmy zrobić wylewkę, wygładzić sufit i ściany. Łazienka to tylko kawał muru z pustaków, rażący gołą ziemią i dziurą, przez którą powinny biec rury kanalizacyjne. Nie, żeby dało się tam mieszkać. Nie o to chodzi. Zimą nie dojedziesz przez zaspy, bo to ostatnia kategoria odśnieżania, a poza tym trzeba by władować ze dwadzieścia tysięcy, by doprowadzić ten dom do przyzwotego stanu. Za to latem odzywa sie tęsknota za własnym kawałkiem trawy, miejscem na piknik czy wypoczynek. A jadąc tam, zamiast relaksu, odczuwałem tylko wyrzuty sumienia i piekącą bezradność.
Zapalam dla kurażu. Ciemność przestaje być tak dotkliwa, szum za oknem przycicha. Co robić, Anetko? – pytam bezradnie. Tym razem nie zjawia się. Nie ta pora, nie ten stan. Odwracam się twarzą do ściany.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

popołudniu - po południu
Wyłaskałem - brak g
buraska z polskim akcentem w miauczeniu - polski akcent w miauczeniu? Cudo!
wypozyczalni - ż
I pewnego pięknego wszystko szlag trafił - uciekł ci cały dzień
Jest w trochę gorszy stanie - gorszym
Unii Eurpejskiej - o
ulibionym - ulubionym
zaistalowane ukryte kamery - zainstalowane
percederu -procederu
Jacku, czytając usłyszałem zgiełk, poczułem zapach i całą atmosferę Londynu.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



To Andrzej Krauze, jeśli czytasz lub choćby nawet bobieżnie przegladasz prasę może natknąłeś się na to nazwisko, rysuje dla wielu gazet, dla The Guardian, The Sunday Telegraph, Bookseller, New Satatesman, i internetowych HMS Beagle, i Praxis Post.
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

poranna kawa /a dokładnie kawy dwie/ i podróż do krainy deszczowców
piękna sprawa taki spacerek ze świadomością, że zawsze mogę czmychnąć do miękkiego łóżeczka, chociaż nie do końca, bo atmosfera się zagęszcza, a przewodnik-poradnik ściska nie tylko za rękę, serwuję także coctail -mieszankę- nie mieszaną...
lecz gładko piórem zmąconą, wlewającą się miksturą uczuć emocji i wrażeń
miękkie łóżeczko już nie będzie takie samo, nie będzie też TYLKO miękkie

pozdrawiam ciepło z kraju czarów, gdzie nie ma pewności, czy miękkie i komfortowe okaże się dobrze pościelonym, a nawet może okazać się dnem

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...