Tęsknię za mamą. Za to, co jeszcze, gdy przeważało:
słońce i wiosna. Gdy lekki kolor miłej sukienki
zaskoczył, jakby rzecz najzwyklejsza uszyta dla mnie.
Że rybę można nawet i z głową wyciągnąć z domu.
I w nieskończoność jej porzeczkowe zajadać dżemy.
Za miękkim dźwiękiem w mig składanego futeraliku.
Co rzec? Po jesteś. Że się podziało właściwym torem.
Drobiazgi takie, krzywizny palców, odciski, które —
ten sam pudrowy ucisk jej dziąsła, wszystko, co zdarło
się — musi zostać jak pyłek kwiatu — w nas żywą tkanką.