Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano (edytowane)

@FaLcorN podmoszący na duchu utwór. Na lekkość ma wpływ terapia, umiejętności społeczne itp. Można odczuwać szczęście, ale mi trzeba delikatności i lekkości. A to wartości z innego świata. Dzięki za wsparcie. Bb

@Waldemar_Talar_Talar wyrzut, chwilowa rymowanka. Ale znam takich co im ciągle pod górę. I niby się cieszą a lekko i pięknie nie jest, nawet przy zmróżonych oczach. bb

Edytowane przez beta_b (wyświetl historię edycji)
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Masz rację, świat jest brutalny, a lekkość bytu.. jak ją odczuwać ciągle walcząc o swoje. Jest jednak przestrzeń na wyjątki. Pod kopułą dobrych uczuć można tego doświadczyć. 

Dobrego weekendu!

Opublikowano

@Hiala , właśnie. Obciążania mogą być spowodowane różnymi czynnikami. Brak wyzwań może człowieka wykańczać. Może to być bardzo poważny problem cywilizacyjny, o czym pisał chociażby Ted Kaczynski (Unabomber). Warto czytać jego manifest, nie warto natomiast stosować metod terrorystycznych.

Opublikowano

@beta_b A ja myślę że ... Jest tu "coś" na zasadzie ...

Lustra - każdy z nas ma taki "termin zmęczenia" czytając każdy przygląda się w sumie sam sobie . Nie odbieram tego jako "jęczenie" 

Refleksja ...tak mi to w duszę wpadło

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

 

Pięknie....

Opublikowano (edytowane)

@beta_b
Poruszający wiersz. Myślę, że każdy kto kiedykolwiek pisał nie jest wolny od tego typu wątpliwości i zmierzył się z podobnymi problemami. Myślę też, że trzeba po prostu pisać, tak jak Alicja czy Jacek,czy wielu innych na tym forum,  na każdy temat a lekkość przyjdzie sama.
Zainspirowałaś mnie Beto_b, pozwól że, w pewnym sensie,  odniosę się jeszcze  do Twojego wiersza  w nowym temacie.

Pozdrawiam! :)


 

Edytowane przez Bożena Tatara - Paszko (wyświetl historię edycji)
Opublikowano

a jednak są tacy co tworzą

ciężary dźwigając na co dzień

sterani wieczorem siadają

i piszą i grają jak mogą

 

jak twierdzą dostają powera  

by z rana zawalczyć ze światem

o byt swój o szczęście co nieraz

mamiącym okaże się kwiatem

 

po ludzku zrozumieć nam trudno

materia nie pojmie cierpienia

a ono być może kształtuje

i po coś chce stale nas zmieniać

 

Pozdrawiam

Opublikowano

@Nata_Kruk Dziękuję. I tłumaczenie AI:

 

Jestem czarownicą na szczycie stosu
Motylem trzymającym w ręku karabin
Królową bez tronu
Koroną z pomarańczy i kolców
Jestem płomieniem między falami morza
Jestem oblubienicą na ołtarzu
Krzykiem w milczeniu, które ginie w kosmosie
Jestem odwagą, która tworzy świat
Jestem rozbitym lustrem
Jestem miłością, piosenką, ciałem
Za krótką sukienką
Żądzą, pragnieniem
Jestem kulisami sceny
Miastem, imperium
Jestem częścią, jestem całością
Ahia ia ia ia iai
Ahia ia ia ia ia iai
Nazywają mnie wszystkimi imionami
Tymi, które mi nadano
A w głębi jestem wolna, dumna i śpiewam
Żyłam w dzienniku, w poemacie, potem na polu
Kochałam w burdelu i kłamałam, nie wiesz jak bardzo
Jestem szczera, jestem kłamczucha
Jestem zmienna, jestem uparta
Iluzją, która zachwyca
Odpowiedzią i pytaniem
Jestem modą, miłością i chlubą
Jestem Madonną i płaczem
Jestem zdziwieniem i zachwytem
Jestem zaparciem i orgazmem
Ukryta za welonem
Głęboka jak tajemnica
Jestem ziemią, jestem niebem
Jestem warta złota i mniej niż zero
Ahia ia ia ia iai
Ahia ia ia ia ia iai
Nazywają mnie wszystkimi imionami
Tymi, które mi nadano
A nawet w ciemności jestem wolna, dumna i śpiewam
Byłam twoja i wszystkich, nikogo i nikogo innego
W butach i boso
Na pustyni i w błocie
Jedna nikt sto tysięcy
Matką córką, nową księżycową siostrą, moją przyjaciółką Ja daję ci moje słowo
Ahia ia ia ia iai
Ahia ia ia ia ia iai
Nazywają mnie wszystkimi imionami
Tymi, które mi nadano
Ale w głębi jestem wolna, dumna i śpiewam
Nazywają mnie wszystkimi imionami
Tymi, które mi nadano
I na zawsze będę wolna, dumna śpiewem!

Opublikowano

Otóż właśnie to: to tak zwany pokarm duchowy - jest głębia, wrażliwość i muzykalność - tylko człowiek empatyczny to wyczuje, jednak: forma - niezbyt...

 

Utkana, utkana jestem na głęboki wylot 

z ogromnych porażek życia,

 

chociaż przeżyłam - to moje największe 

zwycięstwo i po tylu upadkach

 

kolana wciąż drżą jak kolce czarnej

róży - wciąż dźwigają brzemię...

 

O tak! Tak czytam! Oczywiście, to tylko moja skromna interpretacja...

 

Łukasz Jasiński 

 

Opublikowano

@Łukasz Jasiński zastanawiałam się, co napisać, bo o ile nie czuję głębi i pokarmu dla duszy, to nie zgadzam się, że forma słaba. Im więcej razy wiersz przymierzam tym bardziej go lubię a w drugiej zwrotce wersy leżą jak ulał. Ale dziękuję za obecność. Nie zamieniłabym jednak rymów na Pana interpretację.

"Głęboki wylot z ogromnych porażek,

kolce czarnej róży".

No nie, to nie moje.

Pozdrawiam, bb

 

@Wiesław J.K. Nie znam się na tym, ale skąd zatem ludzie spontanicznie wiedzą, że coś jest piękne, widząc to raz pierwszy, bez kontekstu? 

 

@Jacek_Suchowicz 

"Cierpienie

...po coś nas stale chce zmieniać..."

 

Nie przeżyłam wojny (choćby w Ukrainie), ale jak pomyślę o ofiarach, bezbronnych, niezawinionych... to trudno mi pojąć tę misję. 

 

@Bożena Tatara - Paszko lubię takie wymiany, czasem też się innymi inspiruję. 

 

@Domysły Monika zgadzam się. W lustrze odbijają się emocje, np. mimice twarzy. Bez doświadczenia w rozkodowywaniu rysów, trudno się do nich odnieść, o czym pisze @Starzec. To nie jego doświadczenia. 

 

@[email protected] dobrego roku!

 

@UtratabezStraty zły PR ma Ted ;), nie będę korzystać z jego przemyśleń, skoro skręcił na prostej i stracił kontrolę. 

 

@Hiala dzięki za komplement. Lekko się czyta, a nawet tekst polubiłam. 

 

Niestety, cierpię na przypadłość utraty zainteresowania własnymi utworami, gdy już je urodzę. Same wychodzą, a potem ciężko mi się zmusić do podtrzymania relacji.

Choć są takie, które wzywają...

 

Dziękuję za Państwa reakcje. Dobrego dnia. bb

 

 

 

 

Opublikowano (edytowane)

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Myślę, że nie potrzeba specjalnego wykształcenia, aby po prostu widzieć piękno. Piękno i brzydota to oczywiście tylko określenia, ale nawet małe dzieci używają takich określeń w swoim postrzeganiu naszego świata.  Poniżej zacytuję Małgorzatę Zalewską:

 

"To wszystko dlatego, że… piękno jest w oczach patrzącego.

To jedno z moich ulubionych powiedzonek, które tak dobrze wyjaśnia jak funkcjonuje nasz świat.

Piękno jest w oczach patrzącego (w j. angielskim „beauty is in the eye of the beholder”).

Bo to każdy z nas, sam, osobiście, decyduje co jest dla niego atrakcyjne. Na podstawie własnych wewnętrznych obrazów, wartości, przekonań, potrzeb." 

 

 

Edytowane przez Wiesław J.K. (wyświetl historię edycji)
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

@beta_bWykształcenie Szkoły Życia, które trwa od urodzenia do jego zakończenia. Bez piękna świat byłby za bardzo szary. Piękna jest również zdolność do oceniania. Dziękuję za wiersz i także pozdrawiam serdecznie.

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Ponura polska jesień, Przywołuje na myśl historii karty smutne, Nierzadko także wspomnienia bolesne, Czasem w gorzki szloch przyobleczone,   Jesiennych ulewnych deszczy strugi, Obmywają wielkich bohaterów kamienne nagrobki, Spływając swymi maleńkimi kropelkami, Wzdłuż liter na inskrypcjach wyżłobionych,   Drzewa tak zadumane i smutne, Z soczystych liści ogołocone, Na jesiennego szarego nieba tle, Ponurym są często obrazem…   Jesienny wiatr nuci dawne pieśni, O wielkich powstaniach utopionych we krwi, O szlachetnych zrywach niepodległościowych, Które zaborcy bez litości tłumili,   Tam gdzie echo dawnych bitew wciąż brzmi, Mgła spowija pola i mogiły, A opadające liście niczym matek łzy, Za poległych swe modlitwy szepcą w ciszy,   Gdy przed pomnikiem partyzantów płonie znicz, A wokół tyle opadłych żółtych liści, Do refleksji nad losem Ojczyzny, W jesiennej szarudze ma dusza się budzi,   Gdy zimny wiatr gwałtownie powieje, A zamigocą trwożnie zniczy płomienie, O tragicznych kartach kampanii wrześniowej, Często myślę ze smutkiem,   Szczególnie o tamtych pierwszych jej dniach, Gdy w cieniu ostrzałów i bombardowań Tylu ludziom zawalił się świat, Pielęgnowane latami marzenia grzebiąc w gruzach…   Gdy z wolna zarysowywał się świt I zawyły nagle alarmowe syreny, A tysiące niewinnych bezbronnych dzieci, Wyrywały ze snu odgłosy eksplozji,   Porzucając niedokończone swe sny, Nim zamglone rozwarły się powieki, Zmuszone do panicznej ucieczki, Wpadały w koszmar dni codziennych…   Uciekając przed okrutną wojną, Z panicznego strachu przerażone drżąc, Dziecięcą twarzyczką załzawioną, Błagały cicho o bezpieczny kąt…   Pomiędzy gruzami zburzonych kamienic Strużki zaschniętej krwi, Majaczące w oddali na polach rozległych Dogasające płonące czołgi,   Były odtąd ich codziennymi obrazami, Strasznymi i tak bardzo różnymi, Od tych przechowanych pod powiekami Z radosnego dzieciństwa chwil beztroskich…   Samemu tak stojąc zatopiony w smutku, Na spowitym jesienną mgłą cmentarzu, Od pożółkłego zdjęcia w starym modlitewniku, Nie odrywając swych oczu,   Za wszystkich ofiarnie broniących Polski, Na polach tamtych bitew pamiętnych, Ofiarowujących Ojczyźnie niezliczone swe trudy, Na tylu szlakach partyzanckich,   Za każdego młodego żołnierza, Który choć śmierci się lękał, A mężnie wytrwał w okopach, Nim niemiecka kula przecięła nić życia,   Za wszystkie bohaterskie sanitariuszki, Omdlewających ze zmęczenia lekarzy, Zasypane pod gruzami maleńkie dzieci, Matki wypłakujące swe oczy,   Wyszeptuję ciche swe modlitwy, O spokój ich wszystkich duszy, By zimny wiatr jesienny, Zaniósł je bezzwłocznie przed Tron Boży,   By każdego z ofiarnie poległych, W obronie swej ukochanej Ojczyzny, Bóg miłosierny w Niebiosach nagrodził, Obdarowując każdego z nich życiem wiecznym…   A ja wciąż zadumany, Powracając z wolna do codzienności, Oddalę się cicho przez nikogo niezauważony, Szepcząc ciągle słowa mych modlitw…  

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • @andrew Czy rzeczywiście świat współczesny tak nas odczłowieczył? Czy liczy się tylko pogoń za wciąż rosnącą presja społeczną w każdej dziedzinie? A gdzie przestrzeń, by być sobą?
    • @Tectosmith całkiem. jakbym czytał któreś z opowiadań Konrada Fiałkowskiego z tomu "Kosmodrom".
    • @Manek Szerzenie mowy nienawiści??? Przecież nie skłamałem w ani jednym wersie!
    • Widzą mnie. Przez te korytarze. Przez te imaginacje. Patrzą. Wodzą za mną wzrokiem nieruchomym. Te ich oczy. Te ich wielookie twarze… Ale czy to są w ogóle ich twarze? Wydrapuję żyletką te spojrzenia z okładek. Ze stronic starych gazet. Z pożółkłych płacht. Zapomnianych. Nie odtrącam ich. Było ich pełno zawsze i wszędzie. Nie odtrącam… Kiedyś odganiałem ręką te spojrzenia wnikliwe. Czujne. Odganiałem jak ćmy, co puszyściały w przelocie. Albo mole wzruszone jakimś powiewem nagłym z fałd ciężkich zasłon, bądź ubrań porzuconych w kącie. Z barłogu. Z legowiska. Ze sterty pokrytej kurzem. Szarym pyłem. W tym oddechu idącym od otwartych szeroko okien. Od nocy. Od księżyca… Od drzew. Od tych topól strzelistych. Szumiących. Szemrzących cicho. Od tych drzew skostniałych z zimna. Od chmur płynących. Od tych chmur w otchłani z jasnymi snopami deszczu...   Siedzę przy stole. Na krześle. Siedzę przy stole oparty łokciami o blat. Oparłszy się na złożonych dłoniach brodą. Zamieram i śnię. I znowu śnię na jawie. Wokół mnie płomienie świec. Drżące. Migoczące. Rozedrgane cienie na suficie i ścianach. Na podłodze błyszczące plamy. Na klepce. Czepiają się sęków. Czepiają się te widma. Te zjawy z nieokreślonych ustroni i prześwitów z ciemnej linii dalekiego lasu. Na stole płonące świece. Na parapetach. Na szafie. Na podłodze. Świece wszędzie. Płonące gwiazdy na niebie. Wszechświat wokół mnie. Ogromna otchłań i mróz zapomnienia…   Przede mną porcelanowy talerz z okruchami czerstwego chleba i emaliowany kubek, odrapany, otłuczony. Pusty… A więc to moja ostatnia wieczerza…   *   Wirujące obłoki nade mną. Pode mną mgławice, spirale galaktyk. Nade mną… Nasyca się we mnie jakaś deliryczna ekscytacja. Jakieś wielokrotne, uporczywe widzenie tego samego, tylko pod różnymi kątami. Wciąż te same zardzewiałe skorupy blaszanych karoserii, powyginanych prętów, pancernych płyt, pogiętych, stępionych mocno bagnetów i noży… Przedzieram się przez to wszystko z donośnym chrzęstem i stukotem spadających na ziemię przedmiotów. Idę, raniąc sobie łokcie, kolana… Idę… I słyszę. I słyszę wciąż w mojej głowie piskliwy szum. I pulsowanie, takie jakby podzwanianie. I znowu drzwi. Kolejne. Uchylone. Spoza nich dobiega to nikłe: dzyn-dzyn. A więc ktoś tu był. I jest! Ktoś mnie ogląda i podziwia jak w ZOO. Nie mogę się pozbyć tych mar natrętnych. Dzyn-dzyn.. Tych namolnych widziadeł, które plączą się tutaj bez celu. Dzyn-dzyn… I widzę je. I słyszę... Nie. Nie dosłyszę, co mówią do siebie, będąc w tych pokracznych pozach. Gestykulują kościstymi palcami obwieszonymi maleńkimi dzwoneczkami… Dzyn-dzyn… Wciąż to nieustanne dzyn-dzyn...   *   Otaczają mnie blaski. Mrugające iskry. Kiedy siedzę przy stole, oparłszy brodę na dłoniach. Mieni się wazon z kryształu z uschniętą łodygą martwego kwiatu. Cóż jeszcze mógłbym ci powiedzieć? Będę ci pisał jeszcze. Kartki rozrzucone na stole. Pogniecione. Na podłodze. Ciśnięte w kąt w formie kulek. Wszędzie. W dłoni. W tej dłoni ściskającej pióro, bądź długopis… W tej dłoni pomazanej tuszem, atramentem. W tej dłoni odrętwiałej. I w tym odrętwieniu trwam, co idzie od łokcia do czubków palców. Mrowienie. Miliardy igieł... W serwantce lustra migoty i drżenia. W serwantce filiżanki, porcelanowy dzbanek. Talerze. Kryształowa karafka ojca. Zaciskam powieki. Szczypiące.   Dlaczego ten deszcz? Latarnie na ulicy. Noc. Zamglone światła. Deszcz. Drzewa oplatają się nawzajem gałęziami. Nagimi odnogami. Drzewa splecione. Supły… Deszcz… Zamglone poświaty ulicznych latarni. Idę. Kiedy idę – deszcz… Wciąż deszcz… Stukocze o blaszane rynny starych kamienic. O daszki okrągłych ogłoszeniowych słupów. O blaszane kapelusze ulicznych latarni… Deszcz… Kiedy idę tak. A idę tak, bo lubię. Kiedy deszcz… I ten deszcz wystukuje mi. Spada na dłonie. Na policzki. Na usta. Na twarz…   *   To rotuje. To wciąż rotuje. Oddala się, ciągnąc za sobą długą smugę. Rezonuje od tego jakiś magnetyzm. To się oddala. To wciąż się oddala, nieubłaganie. Kiedy idę długim korytarzem, muskam palcami żeliwne rury, które ciągną się kilometrami w głąb. Które się ciągną i wiją. Które pokryła brunatna pleśń. W których stukoty i jęki. Zamilkłe. W których milczenie. Martwa cisza. Ciągnące się rury. Rozgałęzienia jakieś. Wychodzą. Wchodzą. Rozchodzą się. Łączą… Od jednej ściany do drugiej. Z podłogi w sufit. Przebijają się znikąd donikąd. Martwy krwiobieg w ścianach z popękaną, odłażącą farbą. Chrzęszczący pod stopami gruz, potłuczone szkło... Na języku i w gardle gryzący szary pył zapomnienia. Uchylone drzwi. Otwarte na oścież. Zamknięte na klucz. Na klamkę. Naciskam z cichym skrzypieniem. Wchodzę. W półmroku sali kamienne popiersia okryte zakurzoną folią. Rozrzucone dłuta, młotki… W półmroku. Zapach jakichś dalekich, zeskorupiałych w mimowolnym grymasie gipsowych twarzy. W odległym echu dawnego czasu. Pożółkłe plakaty na ścianach. Uśmiechnięte twarze. Patrzące filuternie oblicza dawno umarłych…   Kto tu jest? Nie ma nikogo.   Szklane gabloty. Zardzewiałe metalowe stelaże. Na pólkach chemiczne odczynniki. Przeciekające butle z jakąś czarna mazią. Odór rozkładu i czegoś jeszcze, jakby opętanego chorobą o nieskończonym wzroście… Na ścianach potłuczone, popękane porcelanowe płytki z rozmazanymi smugami zakrzepłej krwi. Od dawna ślepe, zgasłe oczy okrągłej wielookiej lampy. Przekrzywionej w bezradnym błaganiu o litość, w jakimś spazmie agonii. W kącie, między stojakami do kroplówek, ociężały, porysowany korpus z kobaltem-60 w środku pokryła rdza. Na metalowym stole resztki nadpalonej skóry z siwą sierścią kozła. Nie przeżył. Wtedy, kiedy blade strumienie wypalały jego wnętrze do cna… Walające się na podłodze stare, zwietrzałe gazety. Czarne nagłówki. Czarno-białe zdjęcia. Pierwszy wybuch jądrowy na atolu Bikini. Pozwijane plakaty... Szukam czegoś. Szperam. Odgarniam goła stopą… Nie ma. Nie było chyba nigdy.   *   Powiedz mi coś. Milczysz jak głaz wilgotny. Jak lśniący głaz na poboczu zamglonej drogi. Zjada mnie promieniowanie. Zżera moje komórki w powolnej agresji. Wokół mojej głowy mży złociście aureola smutku w opadających powoli cząsteczkach lśniącego kurzu. Jakby to były drobniutkie, wirujące płatki śniegu. Jakby rozmyślający Chrystus, coraz bardziej jaśniejący i z rękami skrzyżowanymi na piersiach, szykował się powoli na ekstazę zbawienia w oślepiającym potoku światła...   I jeszcze...   Otwieram zlepione powieki... Długo jeszcze? Ile już tu jestem? Milczysz... A jednak twoje milczenie rozsadza moją czaszkę niczym wybuchający wewnątrz granat. Siedzę przy stole a on naprzeciw szczerzy do mnie zęby w szyderczym uśmiechu. Kto? Nikt. To moje własne widzimisię. Moje chorobliwe samounicestwienie, które znika, kiedy tylko znowu zamknę je powiekami. I znowu widzę – ciebie. Jesteś tutaj. Obok. We mnie. W przeszłości jesteś. A ponieważ i ja jestem w głębokiej przeszłości, nie ma nas tu i teraz. Zatem byliśmy. A tutaj, w teraźniejszości tkwisz głęboko rozgałęzieniami korzenia. W ziemi. W tej czarnej glebie. W tej wilgotnej, w której ojciec mój zdążył się już rozpaść w najdrobniejsze szczegóły dawno przeżytych dziejów. W atomy. W ziarna rozkwitające w ogrodzie pąkami peonii…   Przełykam ślinę, czując sadzę z komina, dym płonących świec na podniebieniu. One wokół mnie rozpalają się jeszcze i drżą. Marzyłem. I śniłem. Albo i śnię nadal. Na jawie. I jeszcze… Moje nocne misterium. Moje własne bycie mistrzem ceremonii, której nie ma, która jest tylko we mnie. Mówię coś. Poruszam milczącymi ustami. Tak jak mówił do mnie mój nieżywy już ojciec, wtedy, kiedy pamiętałem jeszcze. Przyszedł odwiedzić mnie, ale tylko na chwilę. Przyszedł sam. Tym razem bez matki. Posiedział na krześle. A bardziej, tylko przysiadł. Tak, jak się przysiada na moment przed daleką podróżą. Lecz zdążył jeszcze zapalić papierosa, oparłszy się jednym łokciem o blat stołu..I w kłębach błękitnawego dymu, zaczął swoją przemowę pełną wzruszeń. To znowu ze śmiechem, albo powagą człowieka z zasadami. A jego oczy za szkłami okularów stawały się coraz bardziej lśniące. Coś mówił. Albo i nie mówił niczego. A to, co mówił było moim przywidzeniem. Omamem słuchowym. Fantasmagorią. Tylko siedział nieruchomo. Jak posąg z kamienia. Ale wiem, że odchodząc, położył jeszcze swoją dłoń na moim ramieniu, w takim jakby muśnięciu, w ledwie wyczuwalnym tknięciu. Czy może bardziej wyobrażeniu…   Sam już nie wiem czy tu był. I czy był jeszcze…Chłód powiał od schodowej klatki. Od wielkiego przeciągu drzwi trzasnęły w oddali…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-11-23)      
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...