Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Muslimowo. Szczypce śmierci


Rekomendowane odpowiedzi

Ja tu idę. Ja tu znowu idę. Jestem. Jestem tutaj. Jestem wciąż. Umierając widziałem półprzymknięte

oko swojego własnego ciała. Widziałem siebie w dole. Przed sobą. Obok. Ja, jako: nie-ja. Albo: ja-

on. Albo: ja-ono. Albo…

 

Moje ciało. Martwa powłoka. Zardzewiała skorupa pełna zeschniętych grud ziemi i w podartych

łachmanach.. Oblepiona, brudna bryła. Pełna blizn, rakowatych narośli.

 

Na drodze tej mijałem siebie i mijam nadal. W obrośniętych zielskiem bezdrożach. W deszczu.

Albo w słońcu padającym z ukosa.

W tnących jak miecze ostrych smugach promieni Roentgena.

 

Między gałęziami. W szeleście liści. W wątłych łodygach. Zielonych.

Refleksy nie dające spokoju.

Efekt stroboskopu.

Wywołujące epilepsję migotania i blaski.

 

Czarny dom. Samotny. Dom umarły. I cichy. Dom, w którym ojciec konał do białego świtu.

I wołał. Wołał, mając zaciśnięte powieki.

I wołał Marię. Nawoływał jakąś niedosiężną i milczącą Marię…

 

„Mario, Mario!”

 

I leżał nieprzytomny w rzygowinach

zmieszanych z krwią.

I robił pod siebie, tonąc w coraz większej kałuży.

 

„Mario, Mario!” –

padało

nieustannie.

W mdłym świetle wiszącej lampy.

 

Z uporem maniaka.

 

Z występującą na zimne już usta śliną. Wygięty w łuk doznawał wniebowstąpienia z wytrzeszczem

zdziwionych oczu. Z charczącym oddechem i z wyciekającym z nosa życiem.

Zimne zesztywnienie oblazło sufit i ściany w monotonnym glissando syreny alarmowej.

 

Na stepie.

 

Na pustkowiu sinym jak lodowate wargi trupa. Trwająca ewakuacja.

W szarości

deszczowych chmur.

 

W krzyku upiornej samotności

jakieś upiory.

Lidzie w maskach.

 

Przedzierające się zwidy

w rozbłyskującym od promieniowania powietrzu.

 

W mżących pikselach

wysypujących się

z ekranów martwych telewizorów.

 

Rozkołysane ciężarówki

z szarymi pakami.

Ciężarówki rozchlapujące błotnistą breję w kondukcie.

 

W żałobnej oprawie wniebowzięcia. Głosy z megafonów. Zachrypnięte zrywy.

 

Słowa.

 

Urywane frazy…Trzaski i piski.

Szmery pulsujących,

głośnikowych membran.

Sto razy. Jeszcze tutaj. I jeszcze.

W mroku rozpadliny przecinającej ziemię.

 

Stada kraczących kruków czarnych jak bezgwiezdna otchłań nocy.

 

Ciemno. Ciemno.

 

Ja tu byłem.

I jestem.

 

Jesteś tu jeszcze?

 

Widzę, jakby

wystające zewsząd ręce.

 

Jakieś kikuty wyrastające z ziemi. Spalone

 

Byłem tu

kiedyś,

będąc jeszcze.

 

I będąc znowu, nie byłem tu nigdy.

 

Ale jestem znowu, tak jak ty nie byłaś tu nigdy.

Albo byłaś od zawsze, tylko w miejscu nieistnienia.

 

Majaki. Majaki.

 

Zwidy.

 

Trwająca

nukleosynteza.

 

Wielki Wybuch. I znowu czarna otchłań. Wirujące dno. Wsysająca wszystko nicość.

 

W sąsiednim pokoju półmrok.

Na stoliku.

Na biurku stoi głowa z kamienia. Zresztą nie tylko jedna.

 

Całe ich roje.

 

Jakieś niedokończone popiersia. Wlepiające wzrok nie wiadomo w co.

 

Na podłodze lezące truchło w stosie rozsypanych piór i z czaszką jakiegoś ptaka. Jakiegoś dziobaka

bez oczu.

 

Gdzieś z ukrycia, dochodzi cichy szmer

nieskończonego wzrostu.

Miliony. Miliardy komórek. Tryliony nie wiadomo czego...

 

Czegoś nie stąd i nie stamtąd…

Czegoś, co zajmuje wciąż nowe obszary...

 

Na migoczących

ścianach

plamy zacieków.

 

Kreski popękanego tynku…

Jakieś gestykulacje

w ciągłych powtórzeniach, pertraktacje na migi.

 

Wśród cienistych sobowtórów rozchodzą się echa szyderczego śmiechu.

 

Zniża swój koszący lot ukrzyżowana

na strunach powietrza śmierć.

Jest coraz bliżej i oblizuje się lubieżnie.

Z rozwartym szeroko czerwonym łonem. Pulsującym wnętrzem.

 

Wilgotnym...

 

Poruszająca szczypcami. Wolno. Bardzo wolno...

 

Halucynogenne omamy. Głosy w mojej głowie. W głośnikach wielkich radiol nieustanne wezwania.

Komunikaty…

 

Na piaszczystej drodze.

W szmerze

straszliwej radiacji.

 

W szumie gorączkowej maligny, przemknęła gdzieś moja umarła już matka.

 

Przeszła w cichym utajeniu, w sennej godzinie. W piaszczystym pyle, któregoś dnia lata. Wśród

skwaru.

 

Mijam procesję splątanych ze sobą widm

o jednakowych twarzach. Zamazanych.

 

Korowód mgielnych oparów

jakiegoś cierpienia.

 

Przepływają. Płyną. Idą…

Cichym stąpaniem wypełniają ziemię.

 

(Włodzimierz Zastawniak, 2024-11-08)

 

 

 

 

 

Edytowane przez Arsis (wyświetl historię edycji)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...