Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Można powiedzieć, że ta nowa perspektywa była całkiem ciekawa. W każdym razie zawsze przydaje się odmiana. Nie rozumiem, czemu nikt nie wpadł jeszcze na to, żeby odwrócić świat do góry nogami. Wizualnie. Bo poza tym to on na pewno nie stoi tak prosto, jak trzeba i tylko perspektywa jest wciąż uparcie jedna i ta sama. Może gdyby ją chociaż trochę przekrzywić, to wszystko wydawałoby się normalne. Jedynym problemem jest ta przeklęta grawitacja. Nie znalazłam co prawda jeszcze odpowiedniego kąta patrzenia na świat, tak żeby wydawał się być odpowiedni, konieczny i zupełnie normalny, ale jak na razie do góry nogami wyglądał całkiem przyzwoicie. Tylko nogi bolały od wiszenia na drzewie. Jeszcze się nie przyzwyczaiły do nowej sytuacji. Ale to w końcu tylko kwestia czasu. Drzewa natomiast całkiem nieźle czuły się rosnąc koronami w dół, huśtawki były szczęśliwe szorując metalowymi brzuchami o firmament, a dzieci śmiały się biegnąc w moją stronę do góry nogami.

-Wariatka Pipi! – wrzasnął rozczochrany chłopiec i parę małych rąk cisnęło we mnie kulki z błota, po czym dzieci z piskiem rozbiegły się we wszystkich kierunkach. Błoto rozbryznęło mi się na twarzy. Oblizałam się. Mniam, lubię błoto, jest prawie tak dobre jak tynk i woda z kałuży. Złapałam za gałąź i spuściłam nogi z powrotem na ziemię. Zbierało się już na wieczór, więc ludzi było niewiele. Kilka dziewcząt w różowych bluzeczkach i białych spodniach. Och, królowe parku! Pobiegłam przyjrzeć im się bliżej. Ziemia była jeszcze wilgotna i cudownie zapadała się pod stopami. Pierwsza królowa miała farbowane na kruczy kolor włosy lśniące żółto w blasku słońca, smoliście ciężkie rzęsy i ciemny puder gromadzący się na włoskach twarzy. Druga, dla kontrastu, była platynową blondynką przy kości o powiekach pokrytych szarością jak szronem. Obie miały buty na wysokim obcasie i obcisłe ubrania, obie były kiczowate i w swoim kiczu wspaniałe, triumfowały nad dobrym gustem i dlatego były naprawdę, zupełnie naturalnie piękne.

-Ej, czego tu? – obruszyła się blondynka, kiedy obchodziłam ją wokół, żeby lepiej się przyjrzeć. Właściwie powiedziała chyba jeszcze coś, ale już jej nie słuchałam. Zauważyłam, że ma w uszach złote kolczyki z plastikowymi oczkami.

-Daj spokój, to tylko Pipi – wyszczerzyła zęby druga wyciągając papierosa – No Pipi, co tam? Jak tam twoje śmietnisko?

Uśmiechnęłam się do niej. Musiało im się spodobać, bo obydwie wybuchły śmiechem. Pomachałam im na pożegnanie i ruszyłam w stronę rzeki obejrzeć zachód słońca. Zawsze oglądam zachód słońca, jeśli tylko jest ładna pogoda. Przedmieścia jak zwykle senne i zakurzone przesuwały się przed moimi oczami. Wyślizgane kocie łby zatopione w wyschłej na kamień zaprawie raz po oraz ginęły pod kołami pokrytych pyłem miasta samochodów, których metaliczne kolory znikły dawno pod szarawą warstwą. Ich opony zawsze przypominały mi coś jeszcze nie do końca zastygłego i dopiero przy dotyku okazywały się być twardą skorupą, co mnie niezmiennie zaskakiwało. Rzadko co prawda miałam okazję ich dotykać – właściciele samochodu zawsze wtedy krzyczeli albo czymś rzucali w moją stronę. Nigdy nie mogłam zrozumieć, dlaczego. Wolę ludzi, którzy się śmieją. Ludzie często się do mnie śmieją. Kiedy uśmiecham się oglądając szczelinę w murze (to niesamowite, jak tynk pęka i odsłania ciemną tajemnicę cegieł), wchodzę do fontanny albo tarzam się w cudownej, wiosennej trawie. Śmieją się. Pewnie oni też widzą, że świat jest piękny.

Ciężarówki jeździły po wielkim, betonowym moście z olbrzymią prędkością, najlepiej się na nie patrzy stojąc na chodniku twarzą do nich i czując zakurzony wiatr, który się za nimi ciągnie. Na moście można też patrzeć w górę na niemal sięgające nieba stalowe słupy, od których czego zawsze kręciło mi się w głowie. To sztuka przejść obok takiego słupa patrząc cały czas w górę. Wydaje się, jakby to wszystko miało się za chwilę zawalić i przygnieść małego, kruchego człowieka pod spodem. Tymczasem z tyłu przejeżdżała nagle kolejna wielka ciężarówka i zaczynało brakować tchu i płucach, nogi uginały się pod ciężarem przestraszonego tułowia i trudno było utrzymać równowagę. Bezpieczniej było patrzeć w dół na skłębioną, mleczno-brązową wodę. Z mostu zachód słońca wyglądał zawsze przepięknie, ale niestety miał tą wadę, że w rzece, w której most stał mocnymi, betonowymi nogami nie można się było przeglądać. A szkoda, zawsze lubiłam liczyć piegi na swojej twarzy, albo zaplatać drutowato sztywne, rude włosy w dwa warkoczyki przewiązywane zazwyczaj kawałkiem kabla albo sznurówką. Potem tak śmiesznie sterczały i ludzie śmiali się do mnie przechodząc obok, a wtedy świat od razu wydawał się być weselszy.

-E! – Alfred pomachał mi z daleka. Nigdy nie dowiedziałam się, jak ma naprawdę na imię, pewnie dlatego, że nigdy nie pytałam. Tak było zabawniej, po co komu prawdziwe imiona. W końcu na takie prawdziwe imię pewnie by nie reagował, tak długo wszyscy nazywali go Alfredem. Worek, który niezmiennie nosił na plecach kołysał się przy każdym jego kroku. On też lubił zachody słońca na moście. Słońce już zabarwiło chmury na złoto, cienie wydłużały się powoli, po ciemnej rzece ślizgały się żółte blaski. Alfred uśmiechnął się bezzębnie, pokazując różowe dziąsła i wydał z siebie przyjazny dźwięk. On zawsze wyrażał siebie dźwiękowo. Nie umiał mówić, ale przecież słowa to rzecz umowna i patrząc, jak Alfred szczęśliwy i radosny głośnym „e” zachwyca się otaczającym go światem zrozumiałam, że mnie też język nie jest do niczego potrzebny. Oparci o barierkę obserwowaliśmy, jak czerwonawa kula zanurza się w blokowisku na drugim brzegu, podczas gdy za nami wciąż uciekały od niej kolorowe samochody pędząc po stygnącym wieczornie asfalcie i ludzie szli szybkim krokiem goniąc własne, kroczące wraz z nimi cienie. Kiedy słońce było już w połowie zakryte szarymi sylwetkami bloków pod moje nogi upadło kilka kartek. Odwróciłam się.

- Przepraszam – wymamrotał młody człowiek pochylony nad chodnikiem zbierając do trzymanej w ręku teczki wysypane papiery. Podniósł wzrok i spojrzał na mnie – Znaczy... – wyjąkał jakby zdziwiony, po czym wzruszył ramionami i wrócił do zbierania swoich zadrukowanych kartek. Przyglądałam się temu nowemu widokowi zafascynowana. Czarna marynarka mężczyzny ślicznie układała się na wygiętej linii jego ciała, a włosy łapały czerwonawy blask padający jeszcze z nieba. Ręce mu się tak dziwnie trzęsły, kiedy podnosił rozrzucone papiery z chodnika. Alfred również go obserwował.

- E! – zwrócił się życzliwie do młodzieńca dając do zrozumienia, że kibicuje mu gorąco w tym, jak widać nad wyraz trudnym, zadaniu. Mężczyzna wyprostował się wreszcie i spojrzał na nas niezdecydowany. W końcu nerwowym ruchem wyciągnął z kieszeni portfel, wydobył z niego monetę i wyciągnął w naszą stronę. Była rzeczywiście ładna, ale jemu na pewno o wiele bardziej by się przydała, więc uśmiechnęliśmy się na znak odmowy. Stał przez chwilę z wyciągniętą ręką nie bardzo wiedząc, co z nią teraz zrobić i patrzył na nas niemal błagalnie.

- Nie? – spytał po chwili namysłu i cofnął wyciągniętą dłoń – A zresztą... – rzekł chowając ją do kieszeni. Spojrzał na nas znowu. Teraz mogłam oglądać zachód słońca odbijający się w jego oczach. Miał piękne oczy. Właściwie to każde oczy są piękne, ale jego były wyjątkowe. Duże i ciemne, doskonale odbijały resztki słonecznego blasku – Powinno się takich zamykać – wymamrotał – Patrzą na mnie... ech, wy to musicie być szczęśliwi. Żadnych problemów... tylko zimno, głód i psy, takie to proste... nikt was znikąd nie wyrzuca w najgorszym możliwym momencie, bo zawsze was wyrzucają i każdy moment jest dobry... – spojrzał na swoją teczkę. Teraz mówił już do siebie – Bez tego wszystkiego. Jak psy. Głodne, zmarznięte i szczęśliwe. Porzuceni raz a dobrze, nikt już nie powie, że wystarczy, pakuj się, mam cię dosyć... albo że redukujemy etaty przykro mi... albo że jesteś dobry owszem, ale są i lepsi, przykro mi... wszystkim jest przykro... a tu taka wolność. Co ja bredzę – spojrzał na nas jakby przestraszony. Uśmiechnęliśmy się. Alfredowi też było go żal. Miał takie piękne oczy i był taki smutny. Chyba zapomniał, że słońce nie zaszło w tych jego tęczówkach na zawsze, ale tak naprawdę to jutro wstanie i będzie mógł nawet przyjść tak jak my na most i obejrzeć, jak znowu zachodzi. Machnął ręką – A zresztą... uśmiechacie się. Pewnie nie rozumiecie wcale, co do was mówię – Uśmiechnęliśmy się szerzej na znak, że przecież zrozumieliśmy wszystko, zrozumieliśmy bardzo dobrze. Ale on chyba nie umiał porozumiewać się bez słów, bo pokręcił smutno głową i poczłapał ciężko za niknącymi w oddali samochodami.

Patrzyliśmy, jak jego szczupła sylwetka oddala się powoli i szarzeje wraz nasiąkającym zmierzchem powietrzem. Położyłam rękę na chłodnej i pachnącej żelazem barierce i spojrzawszy w dół zauważyłam, że zapomniał zabrać jednej z zadrukowanych kartek. Chciałam nawet za nim pobiec, żeby mu ja oddać, ale Alfred położył swoją chropowato białą, poparzoną dłoń na mojej. Tak, to prawda, przecież ten człowiek może przyjdzie tu jutro. Wtedy się przekona, że słońce znowu zachodzi. A jeśli nie, to widocznie nie było takie ważne. Zresztą, przecież słońce zachodzi w wielu miejscach, choć oczywiście na moście obserwuje się je najlepiej.

Opublikowano

Bardzo przyjemny tekst :) Widoczki odmalowane bardzo sugestywnie aczkolwiek dla mnie takie różowo-złote zachody słońca kiczowate są (ale moze tak miało być?). Historyjka smutna choć optymizm i naiwność bohaterki (może tylko pozorna) sprawiają, że ten tekst jest jakiś taki lekki i ciepły i nie zostawia uczucia przygnębienia. Spostrzeżenie całkiem ciekawe, można się zastanawiać czy pan w marynarce rzeczywiście ma racje...
Co do błędów to bardzo niewiele, czasem rozdzieliłabym jakieś zdanie na dwa - ale nie mi o tym decydować.
Ogólnie po tych paru krwawych tekstach, które tu dziś przeczytałam ten bardzo mi sie podoba :)

Kasia

Opublikowano

Tak, to właśnie miało być ciepłe, miłe i pozornie nawine. Może trochę z tęsknoty za taką nie-pozorną, prawdziwą i bezgraniczną naiwnością ;)

Widoczki też zamierzone. Są tak samo kiczowate jak te dziewczyny spotkane przez bohaterkę.

Pozdrawiam

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

        Wiedziałem. I oby taka dalej była. W wieku nastoletnim różnie "niespodzianki" mogą się trafić. Niektórzy przechodzą w miarę bezboleśnie tak jak ja, ale zdarza się prawdziwa droga przez mękę.      Czyli tak zwane jeziora.
    • Jej oliwkowo zielone, lekko zmrużone, za zasłoną krótkich acz grubych rzęs, oczęta.  Wpatrywały się we mnie  z cichym uwielbieniem. Szybko doskoczyła, jeszcze nie ostygłym po niedawnym spełnieniu ciałem  ku mojej piersi. I złożyła na moich  zamkniętych na głucho ustach, pocałunek  zbyt lubieżnie gorący bym mógł nadal  ignorować z wyższością samca alfa  jej próby zwrócenia na siebie uwagi. Wczepiłem palce w jej ciemne pukle, dziś wyjątkowo pofalowane. Może to sen tak spokojny. Dziecięcy wręcz. Rozrzucił je na świeżej pościeli. A potem żar zespolonych ciał  nadał im tego nęcącego blasku  i kształtu morskiej fali.     Mając ją w ramionach  czasami zapominałem o całym świecie. Żyłem w jej blasku i cieniu. Dla jej głosu i ciepła słów miłosnych. Dla jej oczu. Wzroku anioła. Ona mną władała. Choć nie chciała tego. Chciała być. Leczyć mnie. Rekonstruować moją duszę. Z każdym dotykiem i pocałunkiem,  odrastało mi serce. Kiedyś wyjedzone przez mrok. Otoczyła je opieką i troską.     Nie musiałem mówić. Nasze myśli zawsze były jednością. Czasami śmiała się, że mnie usidliła magią. Zaklęcia z jej ksiąg,  pozwoliły mnie przywołać i ujarzmić. Czy kiedykolwiek chciałem od niej odejść? Przenigdy. Już nie migruję wśród leśnych mokradeł  i zapomnianych nawet przez szeptuchy bagiennych borów. Mroźny księżyc ma jednak potężny zew. Tej klątwy nie zakończy nawet moja śmierć. Więc przemieniam się w jej ramionach. Samotny wilk, który dzięki ludzkiej czarownicy, jest choć trochę zrozumiany. Poddany nie ocenie a wysłuchaniu.      Lecz pamiętam i te noc czerwcową przed laty. Gdy świeżo porzucony na skraju polany. Wyłem aż do utraty głosu. Padłem w wystające ponad ściółkę, korzenie prastarego dębu. Moje żale obudziły go ze snu. Schwycił mnie w swe starcze konary i umościł wygodnie na listowiu gałęzistych dłoni. Zapytał kim jestem. Samotnym wilkiem odpowiedziałem. Drzewa myślą i odpowiadają dość długo. Wreszcie odparł z wielką rozwagą. Nie wyglądasz na wilka. Bo kiedyś byłem człowiekiem, lecz pobratymcy z wioski  nałożyli na mnie klątwę. Wypędzili mnie z granicy siół. Stałem się bestią. Znasz ludzi? To podły gatunek.     Dąb zasępił się lub nawet przysnął myśląc nad odpowiedzią. Wreszcie odrzekł z powagą. Nic nie wiadomo mi o gatunku ludzi.  Młody to zapewne szczep lub plemię. Znam dobrze ptaki co zamieszkują przestworza i korony moich pobratymców. Znam ryby srebrzyste i prędkie co płyną w nurtach górskich i leśnych strumieni. Znam jaszczurki, pająki czy ślimaki  co wędrówkami swymi po korze. Wywołują łaskotanie i uczucie świądu. Znam łosie, jelenie czy dziki. Co chadzają w ostępy. Zniżają łeb w ukłonach  ilekroć widzą mą postać  przechadzająca się po lesie. Czasami rozmawiam z wilkami. O wolności. Lecz Ty nie wyglądasz  na szczęśliwego i wolnego.     Rzucono na mnie czar.  Klątwę, której ani czas ani pokuta nie zdejmie. Dąb znów długo myślał. Czar… klątwy… magiczne konszachty. Runy, pergaminy, konstelacje. Drzewa nie znają się na tym. My rośniemy w ciszy prastarych puszcz. W miejscach świętych,  dotkniętych jedynie stopą Pierworodnego. Naszymi braćmi są chmury i skały. Słuchamy pieśni wichru. A kołysze nas do snu  szemrząca dziko Atrubre. Pani wszystkich wód,  której źródło spłynęło z nieba przed eonami.     Ale znam kogoś kto mógłby zaradzić  na Twą niedolę dziwny wilku. Zabiorę Cię do czarownicy,  która może będzie potrafiła zdjąć klątwę. Las jest wielki i dziki. Pełen parowów i dolin. Nie zbadają go w połowie nawet  tak śmiesznie mikre łapy jak Twoje. Zresztą nieroztropnie byłoby wysyłać  Cię tam samopas. Zaniosę Cię zatem wilku. Ku dawnemu kręgu rady. Do magicznych wrót Dok Natt. Tam jest dom czarownicy. Mieszka w wysuszonym cielsku trolla. Ona będzie umiała pomóc.     I ruszył ku kniei  z moim ciałem uwięzionym  w gałęzistym uścisku. Dopiero szóstego dnia stanęliśmy u celu. Dąb wyszedł zza  ostatniego szpaleru świerków. Każdy z nich zaszumiał  w ich drzewnym języku, oddając hołd władcy lasu. Moim oczom ukazał się przepołowiony światłocieniem zmierzchającego słońca  krąg polnych głazów,  pokrywały je wyżłobione linie runicznych, elfickich zaklęć. W centrum okręgu stała budowla  prawie tak wysoka jak Dąb, Złożony z kamieni i księżycowego srebra  łuk Dok Natt.     Miejsce gdzie Pierworodny  śpiewał swym dzieciom  pieśń o powstaniu życia. Gdzie nauczył ich miłości i dobra. Bo zła wtedy w krainie nie było. Nie było elfów, ludzi ani krasnoludów. Był tylko Pierworodny, jego głos  i zrodzone ze śpiewu dusze. Ognie natchnienia. Które dały początek życiu. Dąb ułożył mnie delikatnie w kręgu. Dopiero wtedy dostrzegłem osobliwe domostwo na lewo od nas. Było to cielsko trolla. Zamienione w kamień. Naruszone eonami opadów i erozji, pełne wgłębień i pieczar, prowadzących wgłąb jego martwych trzewi. Jedno z nich prowadziło do domu czarownicy.     Dąb z zaciekawieniem  krążył wokół cielska trolla. Z pewnością kiedyś go znał. I nie myliłem się. Kelljoon Maczuga… pomiot magii  która zatruła pieśń. Zabił go przed wiekami Jannii, Bóg góry. Była to era jaką pamiętamy już tylko my, strażnicy lasu i skały górskich zboczy. W jego wnętrzu  uwiła swe gniazdo czarownica. Bywaj wilku. Obyś w świętym Dok Natt, odnalazł to czego szukasz  i zmazał klątwę swego rodu. Ludzi jak ich nazywasz. Odszedł w las a za nim udały się  dwa najwyższe świerki. A ja ruszyłem niepewnie do trollowej jaskini. By szukać ratunku. I znalazłem go w objęciach czarownicy.  
    • Witam - wiersz ciekawy Czarku -                                                                Pzdr.
    • @Berenika97   Bereniko.   dziękuję Ci za ten komentarz.   czytając go, miałem wrażenie, że ktoś otworzył okno w dusznym pokoju.   nagle powietrze zrobiło się lżejsze, a świat jakby się odrobinę uśmiechnął.   masz niezwykły dar widzenia rzeczy w ich prawdziwych barwach - nawet kiedy piszę o mroku.   Twoje słowa są jak taki mały, własny kubek ciepłej herbaty, niby  nic wielkiego, a jednak człowiek po niej wraca do siebie.     dziękuję Ci za to :)   bardzo :)    
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...