Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Obecność


Rekomendowane odpowiedzi

Czy mieliście kiedyś nieodparte wrażenie, że jesteście śledzeni? Że ktoś idzie za wami krok w krok i was obserwuje? Na przykład wysiadając z autobusu? Wychodzicie z autobusu i kierujecie się do pracy, wokół was cała masa ludzi podąża swoimi wyznaczonymi przez los ścieżkami. Patrzycie na nich i widzicie zamyślone twarze szarych ludzi, którzy drętwo poruszają się po ulicach; ze swoimi własnymi problemami, ze swoim światem, który zabierają ze sobą. Widzicie ich, ale czujecie kogoś jeszcze. Dodatkową osobę, której nie jesteście w stanie dostrzec. Umyka wam. Za każdym razem, gdy obracacie głowę, aby zobaczyć kto to jest, nie dostrzegacie nikogo podejrzanego. Nikt na was nie patrzy. Czujecie jednak wzrok wbity proto w was. Zaczynacie odczuwać niepokój, momentami nawet lęk, który mija dopiero, kiedy docieracie do pracy. Miewacie takie odczucia?
Zapewne nie raz staliście w korku prowadząc swoje auto. Przed wami sznur poobijanych chevroletów, opli i wolkswagenów zdawał się nie miec końca. Raz na dziesięć minut delikatnie przyciskaliście pedał gazu, aby ujechać kilka metrów, po czym znów ruch na drodze zamierał. Nie mieliście wtedy wrażenia, że ktoś siedzi na tylnym siedzeniu? Właśnie na tylnym siedzeniu. Spoglądacie we wsteczne lusterko i co? Pusta kanapa. Jednak cały czas czujecie się obserwowani. Spoglądacie ponownie w lusterko. Pustka. Obracacie niepewnie głowę, odczuwając niepewność tego, co ujrzycie na tylnym siedzeniu. Pustka. Doświadczyliście kiedyś czegoś podobnego?
Tamtego mrożnego popołudnia Jack wybiegł ze swojego mieszkania jakby ścigał go sam Nosferatu. Kiedy znalazł się na zaśnieżonej ulicy, na której dwóch bezdomnych mężczyzn ogrzewało dłonie nad płonącym kubłem na śmieci, przebiegł obok trącając jednego łokciem.
- Co, do kurwy! - wrzasnął jeden z nich, ubrany w długi filcowy płaszcz, zabrudzony zapewne przez śmieci z pobliskiego śmietnika.
Jack nie zareagował na krzyk; pędził dalej przed siebie jakby nagle oszalał. Tak mkną sprinterzy, którzy biegną do mety po złoty medal, tak pędzi gepart za swoją ofiarą, tak ucieka człowiek, który czuje na plecach złowrogi oddech.
Nie odwracał się, nie mógł sobie na to pozwolić - był pewien, że wtedy został by złapany. Po prostu pędził przed siebie modląc się w duchu, aby za rogiem na postoju stała chociaż jedna taksówka. Wiedział, że jeszcze kilkadziesiąt metrów i to go dopadnie. Już prawie go miało, słyszał ciężki oddech tuż za sobą, zaledwie dwa, może trzy metry za swoimi plecami.
Wybiegając z wąskiej uliczki na porośniętą świerkami alejkę poślizgnął się na oblodzonym chodniku, zachwiał się i kiedy był pewien, że upadnie, jakimś cudem odzyskał równowagę, co oznaczało, że mógł biec dalej. Nie zwalniał tempa. Minął wypożyczalnię kaset wideo, niewielkie kino o wdzięcznej nazwie "Night cinema", oraz restaurację, w której zamożni prawnicy i lekarze psychiatrii wraz ze swoimi małżonkami jedli spóżniony lunch. Owinięty wokół szyi wełniany szal porwał silny podmuch grudniowego wiatru, ale Jack nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. Nawet nie zaklął. Dysząc i sapiąc udało mu się dobiec do postoju, gdzie dwie rozklekotane taryfy stały jedna za drugą z włączonymi wycieraczkami.
Prawie zderzył się z drzwiami pierwszej z nich, kiedy podbiegając ponownie się poślizgnął. Przez kilka sekund mocował się z klamką, która jak na złość nie chciała ustąpić, lecz po dłuższej chwili, podczas której zdążył obrzucić wyzwiskami wszystkich taksówkarzy, na całym globie, drzwi stanęły otworem.
- Co pan taki zdyszany? - zapytał gruby, brodaty kierowca, obracając się do przerażonego Jacka i szczerząc do niego w uśmiechu ogromne, końskie zębiska.
- Do centrum poproszę - syknął Jack, gestem ręki ponaglając taksówkarza, aby ten odpalił silnik.
- Ależ my jesteśmy w centrum.
- Jedż pan! - wrzasnął Jack, po czym obrócił się za siebie, aby oszacować, czy uda mu się przeżyć jeszcze kilka sekund, zanim pieprznięty taryfiarz odpali swojego grata i ruszy byle dalej od tego przeklętego miejsca.
Kiedy znależli się na dwupasmówce, mijając szereg biurowców i hoteli wykonanych z czerwonego, niebieskiego i zielonego szkła, Jack poczuł się bezpieczny. Wziął głęboki oddech i przymknął na chwilę oczy. Dopiero teraz odczuł przygniatające zmęczenie. "Jestem wypompowany" - pomyślał. Taksówkarz cały czas przyglądał mu się we wstecznym lusterku. Jego twarz wyrażała żdziwienie i zaciekawienie. Kiedy zatrzymali się na światłach, powiedział spokojnym tonem:
- To miasto zawsze było popieprzone i zawsze zastanawiałem się dlaczego takie jest. Kiedy zacząłem jeżdzić taryfą, szybko byłem w stanie odpowiedzieć na to pytanie: to mieszkańcy są kompletnie porąbani i dzięki nim to miasto zjeżdża na psy.
- Ma pan tu teraz na myśli jakąś konkretną osobę? - rzucił Jack lekko poirytowany. Myślami jednak ciągle był na zaśnieżonej alejce; uciekał.
- Ależ skąd! - prychnął taksiarz - Moje spostrzeżenia odnoszą się do wszystkich, absolutnie wszystkich porąbanych mieszkańców tego miasta.
Zapaliło się zielone światło i ruszyli. Wycieraczki szorowały po szybie z taką intensywnością i hałasem, że Jack pomyślał, iż jeszcze kilka chwil i odpadną. Miał chęć na podwójnego Johnny Walkera z kilkoma kostkami lodu. Był też głodny; nie znalazł nawet czasu, aby zjeść lunch. W pracy zawalili go robotą i nie mógł sobie pozwolić na kilka minut przerwy.
Kiedy dojeżdzali do kolejnego skrzyżowania, krępy tasówkarz zapytał:
- Gdzie my właściwie jedziemy?
Jack zamyślił się na moment, po czym kiwnął głową i odparł:
- W zasadzie to nie wiem - jego głos stał się cichy i niewyrażny. Potworny ból nóg uniemożliwił mu dalszą odpowiedż. Chwycił go skurcz, nad którym ledwo panował. Masując bolące łydki patrzył za szybę na płynącą leniwie rzekę i na kry, które ociężale unosiły się na wodzie.
- Nie wie pan - bardziej stwierdził niż zapytał taksówkarz. Uniósł jedną brew w geście jeszcze większego żdziwienia i wybuchnął śmiechem - Co za porąbane miasto!
Na skrzyżowaniu skręcili w lewo, tak jakby zmierzali do jakiegoś konkretnego celu. Kierowca odwrócił się na moment do Jacka i zapytał:
- Ma pan w ogóle przy sobie mamonę?
- Tak.
- Nie chciałbym godzinę krążyc po mieście za darmo, rozumie pan?
- Mam pieniądze.
- To dobrze, zatem gdzie teraz jedziemy?
- A gdzie pan poleca jechać?
Taksiarz znów wybuchnął nieartykułowanym, wręcz demonicznym śmiechem. Jego zżółknięte od nikotyny zęby pokrywał dodatkowo szarawy nalot.
- Gdzie ja polecam? Do domu!
- O nie, tam nie.
- A to dlaczego? Ma pan żonę?
- Mam - odparł krótko Jack.
- A, to rozumiem - spoważniał nagle taryfiarz.
- Nie o to chodzi.
Przyśpieszyli do sześćdziesięciu kilometrów na godzinę, gdyż wjechali na wąską, aczkolwiek kompletnie wyludnioną drogę. Po obu jej stronach rosły drzewa, które pokryte śnieżną powłoką wyglądały jak gigantyczne bałwany.
- Z kobietą w porządku, zatem co pana tak wygnało z domu? - taksiarz wrzucił czwarty bieg, ale zaraz zredukował z powrotem na trójkę i przyhamował, gdyż w oddali pojawił się znak informujący o tym, że w krótce wjadą na autostradę.
- Dokąd pojedziemy? - zapytał nagle Jack widząc znak drogowy.
- Chciałbym to wiedzieć. Wjeżdzamy na autostradę?
- Chyba tak.
- Na pewno ma pan pieniądze?
Jack przytaknął.
- To w końcu co się stało? - dociekał taksówkarz. Uchylił nieco szybę i mrożne powietrze wleciało do samochodu - Pali pan? - Wyciągnął zmiętą paczkę winstonów.
- Nie palę.
Zamilkli.
Kiedy wjechali na autostradę zrobiło się ciemniej. Dochodziła dwudziesta. Temperatura spadła poniżej minus dziesięciu stopni. Jack wpatrywał się w mrok za szybą rozmyślając o panicznym lęku, jaki dopadł go, gdy wychodził ze swojego mieszkania. Nie potrafił odpowiedzieć sobie na pytanie; co się wydarzyło?
Nikogo nie widział. Nikogo. Był sam na pustej ulicy. Uciekał i tylko to było dla niego ważne; aby umknąć. Przed kim, albo przed czym? Nie miał pojęcia, ale był przekonany, że gdyby nie ucieczka, to coś dopadłoby go i rozszarpało.
Miał trzydzieści dwa lata. Był dorosły i wiedział, że nie traci zmysłów. Chociaż z drugiej strony; który obłąkaniec jest świadomy stanu swojego umysłu?
Przestraszył się. Zbyt wiele pytań opętało jego umysł. Nawet nie próbował na nie odpowiadać, gdyż wiedział, że nie znalazłby na nie żadnych sensownych wyjaśnień.
Ból wywołany skurczem mięśni ustąpił. Czuł teraz jedynie zmęczenie, a gdzieś w jego podświadomości krył się także lęk, który nie pozwalał mu wrócić do domu. Z drugiej strony jakaś inna siła podpowiadała mu, że musi stawić czoła własnemu lękowi. Coś wenątrz niego powiedziało mu, że ma wracać.
- Jak długo pojedziemy? - przerwał ciszę taksówkarz. Jack zauważył niepokój na jego twarzy.
- Proszę nawrócić - burknął Jack niezbyt pewnie.
Taksówkarz zwolnił.
- Zawracamy?
- Tak.
- Postanowił pan wrócić do domu?
Jack nie odpowiedział od razu. Najpierw wziął kilka głębokich wdechów, a potem spojrzał na paczkę winstonów leżącą na fotelu pasażera.
- Chyba tak - miał ochotę zapalić, ale powtrzymywał się jak mógł. Od pięciu lat nie palił papierosów i nie chciał ponownie zaczynać.
- Nie wiem, co panu dolega, ale uszczęśliwił mnie pan - powiedział taksówkarz włączając kierunkowskaz. Przeciął środkowy pas odzielający jezdnie i wpadając w delikatny poślizg ruszył z powrotem w stronę miasta.
- Chociaz pan jest szczęśliwy - wymamrotał Jack spoglądając na łysinę taksiarza.
- Coś pana gryzie, co? Od początku wiedziałem.
Jack machnął ręką.
- To nie jest na tyle ważne, aby o tym mówić.
- Zatem nie dociekam. Nie zmienia to jednak faktu, że bardzo dziwny z pana człowiek.
Jechali w ciszy mąconej jedynie odgłosem pracującego silnika rozklekotanej taksówki. Jack przymknął oczy. Coraz bardziej dawało mu się we znaki wyczerpanie. Jechali juz dobrą godzinę i jedynie chłód, jaki panował w aucie uniemożliwiał mu zaśnięcie. Oddałby połowę swojej pensji za ciepły koc i kilka godzin spokojnego snu.
- Zaraz będziemy na miejscu - odezwał się taksówkarz, kiedy mijali skrzyżowanie.
Jednak musiał przysnąć na chwilę. Zanim się zorientował, że zapadł w drzemkę, byli już w mieście.
- Pańska żona nie będzie się niepokoić?
Jack uśmiechnął się nieznacznie. Spojrzał na wymijające ich samochody i czarne jak wypalona lawa niebo. Westchnął i odparł:
- Tak prawdę mówiąc, to nie mam żony.
Wjeżdżali właśnie na skrzyżowanie, kiedy rozległ się klakson wielkiej dwunastokołowej ciężarówki z naczepą, która pojawiła się nagle z prawej strony. Jej kierowca włączył długie światła, tak jakby myślał, że dzięki temu uda mu się jakoś przejechać przez skrzyżowanie nie doprowadzając do wypadku.
Taksówkarz nie zdążył nawet wcisnąć pedału hamulca. Próbował, ale kiedy w pośpiechu uniósł stopę, aby dosięgnąć pedału, ta ześlizgnęła się. Ostatni raz spojrzał w prawo. Mocne światła ogromnego dwunastokołowca poraziły jego oczy. Nie było nawet czasu, aby gwałtownie skręcić kierownicą.
Rozległ się huk zderzenia a potem zgrzyt rozrywanego metalu, który trwał w nieskończoność. Kilka osób znajdujących się na chodniku wrzasnęło z przerażenia, kiedy przed ich twarzami z impetem przeleciał kawał metalu, lądując w pobliskich krzakach.
Ciężarówka zatrzymała się kilkadziesiąt metrów dalej, na poboczu. Zabłysły światła awaryjne, a potem nastała cisza, kompletna, niczym nie mącona cisza.
Sypał śnieg.
Przed długi czas gapie stali na poboczu, wpatrując się w rozerwany na strzępy samochód osobowy, który kilka chwil temu był jeszcze taksówką, oraz na auto ciężarowe, z którego nikt nie wychodził.
Nie dostrzegli ciała Jacka leżącego w jednej z zasp śnieżnych. Biały, zlepiony puch był całkowicie przesiąknięty krwią. Rozszarpany brzuch mężczyzny wyglądał jak koszyk z leśnymi owocami stojący na stole okrytym białym obrusem.
Ostatnią myślą, jaka przebiegła przez głowę Jacka zanim wjechali na skrzyżowanie było wypełnione lękiem pytanie: "Pan też to czuje? Coś tu jest. Czuje pan to?".



Otworzył oczy, nie będąc pewnym, czy to, co przed chwilą miało miejsce, zdarzyło się na prawdę. Serce biło mu tak oszalale, iż pomyślał, że za moment je wypluje. Przełknął ślinę i z trudem powstrzymywał drżenie rąk.
Mógł przysiąc, że nie popełnił żadnego błędu. Z pewnością przejechał na zielonym świetle z przepisową prędkością. To nie jego wina. Po prostu nie zauważył tamtego samochodu.
Nie wiedział co ma robić. Bał się wysiąść, bał się widoku zwłok zmiażdzonych przez jego auto. Zabił ich. Zabił ich wszystkich. Zaczął się modlić, prosił Boga o przebudzenie z tego koszmaru. Drżał na całym ciele i nie potrafił wykonać żadnego ruchu. Wpatrywał się przed siebie. Za szybą jego ciężarówki rozpościerał się widok na pięćdziesięcio piętrowy biurowiec, w którym wszędzie paliły się światła. Zobaczył, że kilka osób obserwuje ulicę z okna. Obserwowali go z pogardą. Z pewnością patrzyli na niego zastanawiając się, ile dostanie odsiadki.
Bezradnie siedział w kabinie samochodu, nie wiedząc co ma robić. Silnik wciąż pracował, wycieraczki szorowały po szybie tak, jak jeszcze kilka minut temu, zanim wjechał na to cholerne skrzyżowanie.
Rozległ się cichy dżwięk jego telefonu komórkowego. Kiedy go usłyszał wyprostował się na siedzeniu jak rażony prądem. W pośpiechu rozpiął kurtkę i wyciągnął aparat. Zobaczył na wyświetlaczu, że to Debbie. Od roku byli małżeństwem, wzorowym małżeństwem. Debbie była w szóstym miesiącu ciąży. Zanim odebrał, zastanawiał się co ma jej powiedzieć, ale był zbyt zdenerwowany, aby cokolwiek wymyślić. Musiał odebrać. Inaczej zamartwiała by się o niego. Kochana Debbie. Co miał jej powiedzieć?
Przyłożył sobie telefon do ucha i wymamrotał:
- Cześć, kochanie.
- Cześć, mój chłopczyku - odparła wesoło - Dzwonię, aby ci powiedzieć, że nasza mała dziewczynka właśnie po raz kolejny dała o sobie znać. Boli mnie cały brzuch. Kiedy wrócisz do domu namówię ją, aby ładnie się z tobą przywitała.
- To wspaniale - próbował się uśmiechnąć, ale nie bardzo mu to wyszło.
- Stanley? - Debbie wyczuła jego strach.
- Tak?
- Stało się coś? Masz jakiś niemrawy głos - Co miał jej odpowiedzieć? Był zdenerwowany i drżały mu nie tylko ręce, ale także głos. Nie potrafił wykrztusić z siebie ani słowa. W oczach stanęły mu łzy.
- Stan? Powiedz coś. Czy stało się coś złego? - Za póżno na cokolwiek. Teraz musiał wymyślić coś, co ją przekona, że wszystko jest w porządku.
- Był mały wypadek - rzekł sucho - Mała stłuczka, ale wszystko jest juz pod kontrolą.
Po drugiej stronie słuchawki nastała cisza.
- Wypadek? - jęknęła Debbie - Jesteś w szoku, skarbie. Jaki wypadek?
- Mała stłuczka, kotku. Już wszystko w porządku. Jakiś bałwan wyskoczył mi przed maskę, ale wszystko jest okay. Za chwilę wrócę do domu. Niczym się nie martw.
Stanley odetchnął.
- Stanley - odezwała się Debbie.
Przełknął głośno ślinę.
- Tak?
- To nie była stłuczka, prawda? Powiedz mi, co się stało, kochanie.
Poczuł, że się poci. Nie mógł pozwolić sobie na dalszą rozmowę. Musiał coś zrobić. Musiał zadzwonić na policję i pogotowie. Chociaz pewnie już dawno ktoś to zrobił. Zaraz będą tu mundurowi, którzy zadadzą mu serię dziwnych pytań, posądzą o piractwo i zamkną w ciemnej celi.
Nie.
Nie mogło tak być. W niczym nie zawinił. Pewnie ma jakichś świadków, którzy wytłumaczą policji, że jechał na zielonym świetle. To ta pieprzona taksowka wjechała na skrzyżowanie na czerwonym, w dodatku z nieprzepisową prędkością. Jechała dobre siedemdziesiąt na godzinę. Wszyscy to wiedzieli, zatem nie musiał się niczego obawiać.
Zabił ich. Zabił ich wszystkich.
- Stanley?
- Muszę kończyć, skarbie. Niedługo wrócę do domu i opowiem ci o wszystkim. Do zobaczenia i niczym się nie denerwuj.
Wyłączył telefon.
- Kurwa mać! - krzyknął i walnął pięścią w kierownicę.
W momencie, gdy usłyszał policyjne syreny, poczuł, że jest obserwowany. Przestraszył się. Nie bardzo wiedział kto na niego patrzy, jednak istotnie ktoś musiał patrzeć, skoro czuł na sobie czyiś wzrok. Nie potrafił opisac tego uczucia - conajmniej dziwacznego.
Obrócił się za siebie i na boki, ale kabina ciężarówki była pusta. Zatem kto?
Kolejna fala lodowatych dreszczy przeszyła jego drżące ciało. Przez jego umysł przeszła myśl, że zaczyna popadać w obłęd, ale chwilę póżniej znowu poczuł na sobie świdrujący wzrok.
"Co się, do jasnej cholery dzieje?" - zapytał w myślach.
Lęk.
W pierwszej chwili nie był w stanie dosięgnąć lewarka; ręce trzęsły mu się jak w ostatnim stadium delirium tremens, a umysł zdawał się płatać mu figle, tworząc przed oczami wizję jego żony, która wraz z nienarodzonym jeszcze dzieckiem wpada pod ciężarówkę. Dostrzegł jej bladą twarz, na której malowało się zaskoczenie i obawa przed śmiercią.
Potrząsnął głową, ale nadal widział Debbie, jak wbiega wprost pod jego ciężarówkę. Zobaczył, jak jej głowa rozpryskuje się na masce dwunastokołowca. Zobaczyl kawałeczki różowawego mózgu rozrzucone na szybie.
- Nie! - wrzasnął, ale to nic nie dało. Wizja trwała nadal. Ciało Debbie leżało bezwładnie na zaśnieżonym asfalcie. Wszędzie rozlewała się krew, hektolitry krwi, która zaczęła płynąć rynsztokiem do kanału.
Najgorszy był jednak widok nienarodzonego dziecka. Rozpruty brzuch Debbie ukazywał maleńkie, zakrwawione rączki, maleńką główkę i nóżki. Dziecko poruszało się, płakało. Kiedy Stanley chciał wysiąć z samochodu, nie potrafił wykonać żadnego ruchu, czuł się jak figura wykonana z wosku. Krzyknął i zaczął szlochać, próbując wyrwać się niewidzialnemu uściskowi, który trzymał go w żelaznych kleszczach.
Usłyszał głos dziecka, który trwał nieprzerwanie; z początku był to zwykły płacz, który z upływem kilku chwil przerodził się w jęk. Ten zaś za sprawą jakiejś niewytłumaczalnej metamorfozy zamienił się w cichy szept:
- Tatusiu, tatusiu, zabiłeś nas. Zabiłeś!!!
Zdesperowany wrzucił pierwszy bieg i wcisnął pedał gazu do samej podłogi. Odzyskał świadomość wjeżdzając na drogę prawie potrącając zaparkowanego przy krawężniku continentala. Spojrzał w lusterko i zobaczył dwa radiowozy stojące na skrzyżowaniu, gdzie doszło do wypadku. Jeden z samochodów policyjnych ruszył za nim z migoczącymi na dachu światłami.
- O nie - jęknął Stanley, wiedząc, że jeśli się zatrzyma, dopadnie go...
Dopadłoby go na pewno. To coś patrzyło na niego, obserwowało go i ścigało. Było tuz za nim. Musiał przyśpieszyć. Koniecznie musiał przyśpieszyć, w przeciwnym razie zostanie schwytany przez to coś. Co to było?
Cały czas próbował odpowiedzieć sobie na to pytanie. Nie potrafił jednak logicznie wytłumaczyć tego, co zaszło w przeciągu ostatnich dziesięciu minut. Nie próbował nawet odpowiadać sobie na dalsze pytania dotyczące tego wszystkigo. Wrzucił drugi, a potem trzeci bieg i przyśpieszył. Za nim skowyczącą syreną zabrzmiał radiowóz, który zaczął zbliżać się do jego ciężarówki.
- I co ja kurwa mam teraz zrobić?! - wrzasnął zdenerwowany i przerażony wymijając autobus, który nagle zaczął hamować za stojącym na czerwonym świetle pick-upem.
Przejechał na czerwonym. Na szczęście nie doszło do żadnej kolizji z tego powodu. Odetchnął z ulgą, jednak chwilę póżniej poczuł ten sam lęk, który opętał go kilka minut wcześniej.
- Kurwa! - zawył i wrzucił następny bieg.
Droga była śliska i cały czas padał śnieg, a na prędkościomierzu wskazówka zbliżała się do cyfry osiemdziesiąt. Zwolnił trochę, kiedy dostrzegł dwie osoby na przejściu dla pieszych kilkadziesiąt metrów przed nim, jednak dżwięk klaksonu spowodował, że natychmiast przejście dla pieszych opustoszało. Mógł znowu przyśpieszyć.
Spojrzał ponownie w lusterko. Radiowóz dawał sygnały długimi światłami. Jechał tuż za Stanley'em. Chwilę potem dołączył do niego drugi radiowóz, kierowca którego wjechał na przeciwległy pas, próbując wyprzedzić ciężarówkę.
"I co teraz?" - zdenerwował się Stanley, widząc poczynania policjantów.
Zaklął pod nosem i zjechał na przeciwległy pas; powoli, aby nie staranować radiowozu.
Pędził pod prąd z prędkością ponad osiemdziesięciu kilometrów na godzinę i wciąż przyśpieszał. Nie miał zamiaru zostać złapanym przez to cholerstwo. Uciekał, ale i tak czuł, że niedługo go dopadnie. Nie widział tego, ale wyobrażał sobie białe, długie ostre kły wbijające się w jego szyję, w jego brzuch. Widział rozlewające sie po całej kabinie trzewia; wątrobę, żołądek, trzustkę, jelita.
To go doganiało.
Czuł, że jak nie przyśpieszy, dopadnie go wkrótce. Zbliżało się. Spojrzał w lusterko. Mogło kryć się za radiowozami. Mogło przebywać w jednym z nich.
Kiedy zobaczył przed sobą światła nadjeżdzającego auta, zjechał z powrotem na prawidłowy pas. Nie zauważył jednak jadącego nim kadetta i kiedy go dostrzegł, wykręcił kierownicą gwałtownie w prawo, aby uniknąć zderzenia. Starał się nie wpaść w poślizg, co ledwo mu się udało.
Zatrąbił, ale kierowca kadetta zdawał się nie zwracać na to uwagi. "Baran, pewnie słucha muzyki, albo pierdoli się przez telefon" - Stanley nie zdołał wykierować ciężarówki z powrotem na przeciwległy pas.
Trącił tylny zderzak kadetta w momencie, kiedy jego kierowca postanowił zjechać na inny pas. Niestety, było już za póżno. Auto zaczęło obracać się wokół własnej osi, zmierzając niuchronnie ku betonowej ścianie, która wyrosła na poboczach niczym zjawa. Za moment mieli wjechać do tunelu.
Stanley nie zauważył, co działo się potem, gdyż zapanowała kompletna ciemność; wjechał w tunel. Usłyszał jedynie głośne trzaśnięcie, jakby coś metalowego zderzyło się z czymś betonowym...
Wolał nie myśleć o tym, co zostało z biednego kierowcy. Nie mógł się nad tym zastanawiać, gdyż tuż za nim dwa radiowozy podążały zderzak w zderzak za jego ciężarówką. W jednym z nich siedziało to... chciało go dopaść.
Wyminął dwa auta, po czym wjechał na wąską drogą prowadzącą na autostradę. Zbliżał się do lotniska.
To go doganiało. Słyszał świszczący oddech. Obrócił się za siebie, ale nic tam nie było; kabina była pusta, nie licząc jego aktowki, wygniecionej marynarki od Pierre Cardin'a i sterty papierów. Wcisnął pedał gazu do oporu, z nadzieją spoglądając na prędkościomierz, którego wskazówka zbliżała się cyfry sto.
W oddali dostrzegł lotnisko.
Wpadł mu do głowy pewien pomysł. Nie czekając na nic, skręcił dość gwałtownie kierownicą. Ciężarówka wjechała na trawnik kierując się na płytę lotniska. Stanley dostrzegł w lusterku podążający za nim samochód policyjny.
- Pierdolcie się! - krzyknął i wrzucił czwarty bieg.
Drżał na całym ciele. Miał zamiar okrążyć lotnisko i pojechać z powrotem na autostradę. Ten pomysł wydał mu się niegłupi. Mógł w ten sposób zgubić to...
Wciąż go ścigało. Było tuż za nim. Nie miał zamiaru się poddawać, nie chciał jeszcze umierać. Musiał zapewnić godne życie swojej nienarodzonej jeszcze córeczce, musiał wspierać Debbie. Tak bardzo je kochał... tak bardzo. Nie mógł teraz umrzeć.
Kiedy jeden z policjantów rozpoczął manewr wyprzedzania, Stanley trzymał kurczowo kierownicę gotowy na atak. Chwilę potem metal obu aut połączył się w nierozerwalnym już uścisku.
Maska radiowozu niemal wślizgnęła się pod kabinę dwunastokołowca, niczym za sprawą magnesu. Stanley dostrzegł przerażone twarze dwóch policjantów, którzy krzyczeli w niebogłosy, trzymając się kurczowo uchwytów nad drzwiami samochodu. Zobaczył jak jeden z nich zostaje prawie wessany pod ciężarówkę. Oderwany dach radiowozu poszybował wysoko w górę, a ciało drugiego policjanta z głośnym łoskotem trzasnęło w kratę żelaznego potwora. Jego ręka uderzyła jeszcze o szybę, a potem ciało znalazło się pod kołami.
Pracujące nieustannie wycieraczki starły ostatnią kroplę krwi, po czym znieruchomiały. Przestało padać.
Drugi radiowóz został w tyle. Zatrzymał się.
Stanley mógł teraz zwolnić. Udało mu się przetrwać. Kiedy jednak przyhamował, znów poczuł, że jest obserwowany. To coś nie dawało za wygraną, chciało go pojmać, chciało wypatroszyć.
W akcie kolejnej fali desperacji wjechał na pas startowy lotniska od jego końca. Widoczność znacznie się pogorszyła, gdyż stłukły się oba reflektory ciężarówki. Jechał teraz na oślep, kierując się pasem startowym, którego środek wyznaczały maleńkie pomarańczowe światełka.
Pędził teraz grubo ponad sto kilometrów na godzinę. Szybciej już się nie dało. Łzy stanęły mu w oczach, kiedy uświadomił sobie, że przegrał.
Rozległa się melodyjka jego telefonu komórkowego. "Debbie" - pomyślał i natychmiast odebrał.
- Kochanie - wymamrtotał - Już jadę do domu, zaraz będę.
- Jak mogłeś - usłyszał po drugiej stronie - Jak mogłeś zabić swoje nienarodzone dziecko. Jak mogłeś zabić Debbie. Ty parszywy gnoju. Jak mogłeś!
Przerażony nie odpowiedział. Czuł, że za chwilę skończy się wszystko. Czuł, że nadchodzi jego koniec. To go dopadało.
- Zabiłeś Debbie.
Z gęstwiny mroku, tuz przed nim wyłonił się boeing 747. Nie było czasu na manewr kierownicą. Nie było nawet czasu na krzyk wypełniony przerażeniem.
Wszystko trwało ułamki sekund: wielki boeing, który właśnie odrywał się od ziemi, zgrzyt wgniatanego, rozrywanego metalu, eksplozja ognia.
I na koniec cichy, niemal niesłyszalny dżwięk pękających kości...



- Straciliśmy przednie koła! - krzyknął Michael z trudem utrzymując panowanie nad wznoszącym się ku niebu samolotem - Nie mamy przednich kół!
Drugi pilot - Peter Nathaniel - nie mógł złapać powietrza. Ogarnięty strachem kurczowo trzymał się fotela.
- Kurwa! - Michael był już cały spocony, obawiał się, że nie tylko koła ucierpiały w starciu z ciężarówką.
- Co on tam robił!? - wrzeszczał - Co on, kurwa, robił na pasie startowym!?
Kiedy maszyna znalazła się na wysokości tysiąca siedmiuset metrów, Michael połączył się z wieżą kontrolną.
- Tu lot jeden siedem sześć - powiedział, cedząc słowa - Idziemy kursem sześćdziesiąt, wschód - północny wschód, słyszycie mnie?
Nastąpiło głuche uderzenie, po czym usłyszeli głos:
- Jeden siedem sześć, słyszę cię, co się tam stało?
- Lecimy bez przednich kół, jakis frajer wjechał ciężarówką na pas startowy. Wpakowaliśmy się wprost na niego.
- Jesteście cali?
- Nie wiem jak długo jeszcze... Podwozie jest uszkodzone, może być dziurawe.
- Macie rannych?
- Chyba nie, za to z tamtego gościa na dole niewiele zostało.
- Zajmiemy się tym, macie pełne baki?
- Tak, baki są pełne, będziemy lądować na najbliższym lotnisku.
- Dacie radę?
- A mamy jakiś wybór? Nie będę fruwał do wyczerpania paliwa!
- Wkrótce prześlemy informację dotyczącą waszego awaryjnego lądowania. Co z pasażerami?
- A co ma być, do cholery!? Maria poinformuje ich o zaistniałej sytuacji oraz przekaże szczególy dotyczące awaryjnego lądowania. Są pewnie przerażeni!
- Do usłyszenia, bez odbioru.
Peter spojrzał na swojego kolegę kręcąc niedowierzajaco głową. Był wysokim barczystym trzydziestopięciolatkiem o skórze pokrytej małymi czerwonymi krostami i rzymskim nosie. Nosił okulary w cienkich oprawkach pod którymi jego oczy przypominały główki od zapałek.
- Lądowałeś już kiedyś bez kół? - zapytał niepewnie.
- Nie - padła krótka odpowiedż. Michael przymknął oczy i kiwnął głową. Dawno nie czuł się taki zrezygnowany. Był też przestraszony, było to do niego niepodobne; zawsze odważny, poważny i pewny siebie, teraz sprawiał wrażenie bardzo osłabionego i zlęknionego.
Kiedy w kabinie pilotów pojawiła się stewardesa imieniem Maria - niska, krępa trzydziestolatka o dużym biuście i lekkim zezie - Michael zapytał:
- Poinformowałaś pasażerów?
- Tak - odparła niepewnie.
- Są przygotowani na awaryjne lądowanie?
- Wszystkiego dopilnowałyśmy z Rosalią.
- Bardzo dobrze. Za chwilę połączymy się z wieżą; przekażą nam informację.
Peter nerwowo zacierał dłonie nie odzywając się słowem. Michael zaś podrapał się po głowie i zmusił się do nieznacznego uśmiechu.
- Już przestańmy się tak denerwować - powiedział - Postawię te kaczuchę na ziemi nawet jeśli nie ma kół.
Próbował rozładować nerwową atmosferę, ale coś nie bardzo mu się to udało. Peter posłał mu krzywy usmiech, po czym odwrócił się spoglądając w boczną szybę.
- Mam czteroletnie dziecko - odezwał się cicho.
- A ja mam dwójkę dzieci, które srają jeszcze w pieluchy - odparł Michael, biorąc głęboki oddech - Jesteś pilotem, przestań robić z siebie martwego, jeszcze żyjesz.
- Uhm.
W kabinie pilotów zrobiło się strasznie duszno. Peter włączył klimatyzację, następnie oparł się w swoim fotelu i wbił wzrok w przednią szybę samolotu. Myślał o swojej żonie i synku, z którym nie miał nawet czasu pożegnać się przed odlotem. Opętały go wyrzuty sumienia, których w żaden sposób nie potrafił stłamsić. Czuł się bardzo bezradny, a zdenerwowanie dodatkowo potęgowało niepewność co do szczęśliwego powrotu na ziemię.
Kilka minut póżniej znowu pojawiła się Maria. Była przestraszona. Niepewnie podeszła do pilotów.
- Pasażerowie są przerażeni - powiedziała.
- Zaraz to załatwię - wymamrotał Michael - Za kilka chwil odezwie się wieża. Potem pójdę i wytłumaczę im osobiście w jakiej jesteśmy sytuacji.
Maria kiwnęła tylko głową, a potem opuściła pilotów.
- Mamy na pokładzie stu dwudziestu pasażerów - bąknął Peter, spoglądając na Michaela.
- Wiem o tym... wiem, stary.
Istotnie - na pokładzie boeinga znajdowało się stu dwudziestu pasażerów, w tym ponad pięćdziesiąt dzieciaków; siedmio i ośmioletnich. Lecieli na wycieczkę zorganizowaną przez biuro podróży; wycieczkę osób niepełnosprawnych. Dla tych dzieci był to pierwszy lot, tym samym ogromne przeżycie. Chorzy na zespół downa mieli odbyć swoją pierwszą i zapewne dla niektórych ostatnią podróż do zamglonego i deszczowego Londynu. Kiedy Peter myślał o strachu, jaki musiał im towarzyszyć, samolotem ostro zatrzęsło. Rozległ się głośny zgrzyt, włączyła się lampka kontrolna informująca, że kończy się paliwo. Z małego stolika stojącego między pilotami pospadały puste szklanki i butelka wody mineralnej perrier.
- O kurwa - syknął Michael.
- Paliwo.
- Od razu wiedziałem, że poszły nie tylko koła.
- Kontaktuj się z wieżą, musimy natychmiast lądować.
Kiedy Michael próbował połączyć się z wieżą kontrolną, Peter włączył automatycznego pilota. Odetchnął z ulgą, kiedy zobaczył, że załączył się bezproblemowo. Odpiął pas i wstał. Rzucił okiem na zirytowanego Michaela, po czym odezwał się:
- Pójdę uspokoić pasażerów, wracam za kilka minut.
- Cymbały nie odpowiadają.
- Może są jakieś zakłócenia?
- Jeszcze tego nam brakowało.
Michaelowi w końcu udało się połączyć w wieżą kontrolną. Gdzież w głęboko w sobie poczuł ulgę, poziom adrenaliny nieco opadł.
- Jeden siedem sześć? - rozległo się pytanie.
- Tak, tu jeden siedem sześć, co z tym lotniskiem? Gdzie mamy lądować?
Dwie minuty póżniej Michael wiedział już, co czeka jego i Petera. Najbliższe lotnisko było położone cztery minuty drogi od miejsca, w którym się znajdowali. Niewątpliwie właśnie teraz powinni zacząć podchodzić do lądowania. Nie było czasu do stracenia.
Michael wyłączył automatycznego pilota i pewnie chwycił ster.
- Peter, wracaj - wymamrotał pod nosem - Jesteś mi potrzebny.



W momencie, kiedy nastąpił kolejny wstrząs, kiedy zadrżał cały boeing, Michael doznał tego uczucia. Nie potrafił go zdefiniować w żaden logiczny sposób. Zamarł na chwilę w kompletnym bezruchu czując, że jest obserwowany. Był sam w kabinie, gdyż Peter jeszcze nie wrócił. I dobrze. Lepiej żeby go nie zobaczył zlęknionego.
Michael gwałtownie obrócił głowę. Naprawdę był sam. Poczuł ukłucie narastającego strachu. Nie był typem człowieka popadającego w panikę i teraz nie miał pojęcia, co się z nim dzieje. Ktoś patrzył na niego. Ktoś go obserwował; wpatrywał się wprost w niego.
Kiedy przygotował maszynę do lądowania i obniżył lot o kilkadziesiąt metrów, pojawiła się Maria.
- Co się dzieje? Już lądujemy? - zapytała zaskoczona. Długie za ramiona włosy spięła ogromną drewnianą klamrą w kształcie litery M.
- Każ pasażerom pozapinać pasy. Tylko szybko, najszybciej jak się da.
Michael zobaczył, że trzęsą mu się ręce. Przymknął na chwilę oczy.
- Michael, dasz radę? - Maria podeszła bliżej niego i dotknęła jego ramienia. Wzdrygnął się - Wszystko z tobą w porządku? Dasz radę?
- Idż już.
- Peter zaraz wróci.
- Niech zostanie tam, gdzie jest, dam radę sam. Powiedz wszystkim, że mają zapinać pasy. Za kilka sekund lądujemy. I pośpiesz się, do cholery!
Maria bez słowa opuściła kabinę pilotów. Znowu poczuł, że jest obserwowany. Coś było w kabinie i czaiło się...
Chwilę póżniej mocno ściskając ster obniżył lot. Zaczęło się lądowanie.
Nigdy jeszcze nie czuł się tak przestraszony i bezradny. Pogubił się. Jego psychika była rozszarpana, czuł, że coś jest nie w porządku. Nie potrafił wytłumaczyć zaistniałej sytuacji. Zaczynał zdawać sobie sprawę z porażki, jakiej doznał. Uświadomił sobie, że nie jest w stanie postawić samolotu na lotnisku. To było niemożliwe.
- Kurwa mać! - krzyknął. Wskazówka wysokościomierza wskazywała, że do ziemii mają około tysiąca metrów. Minutę póżniej dustans zmniejszył się do siedmiuset metrów, potem sześćset pięćdziesiąt, sześćset...
W kabinie rozległo się głośne buczenie, jakby nagle wszystkie silniki znalazły się za jego plecami.
Ktoś go obserwował. Obrócił się, ale nikogo tam nie było. "Gdzie jest Peter?" - zdenerwował się, ale po chwili przypomniał sobie, że kazał Marii poinformować go, że da radę sam wylądować. Zaklął ponownie.
Ujrzał pas startowy lotniska. Ponownie rozległ się ogłuszający zgrzyt trących o siebie metalowych części i boeing zatoczył szeroką niekontrolowaną spiralę opadając gwałtownie osiemdziesiąt, albo sto metrów w dół.
- Kurwa, kurwa, kurwa - zawodził Michael próbując nakierować samolot na właściwy tor lotu. Kiedy z trudem udało mu się to uczynić, nacisnął wiśniowy przycisk z napisem "Koła - skrzydła". Rozległo się donośne buczenie, a potem zapaliła się zielona lampka informująca, że czynność została wykonana z pozytywnym skutkiem. Potem wysunęły się koła pokładowe tylnie - również z powodzeniem.
Powstrzymując z trudem mdłości i podskakując w fotelu próbował przezwyciężyć strach, który prawie obezwładnił jego ciało. Coś stało za jego plecami i obserwowało jego niepewne ruchy. Coś stało i czekało na dogodną chwilę. Chciało go skrzywdzić, dopaść, rozszarpać.
Krzyknął, kiedy uświadomił sobie, że samolot zatacza szeroki powolny krąg, kierując się nie tam, gdzie powinien. Zobaczył budynki, wstęgi błyszczącej wody, drzewa, a potem autostradę.
Prawie minutę walczył ze sterami.
Do zetknięcia z ziemią zostało trzysta metrów. Z ledwością udało mu się zapanować nad boeingiem, gdy ten przeleciał dosłownie kilka metrów nad połyskującym na czarno drapaczem chmur.
Pas startowy przygotowany był do lądowania. W oddali dostrzegł migające światła straży pożarnej, rozmaitych ekip ratunkowych i policji.
Tymczasem Michael po raz kolejny odczuł na sobie czyiś wzrok. Pomyślał, że tym razem to coś rzuci się na niego i rozszarpie go na kawałki. Czuł się jak małe przerażone dziecko, któremu nikt nie może pomóc. Wydał z siebie przerażające grrrrr - niczym walczący na arenie byk, z którego wyrywają flaki.
Chwilę póżniej samolot gwałtownie opadł o kolejne pięćdziesiąt metrów i znalazł się dosłownie kilkadziesiąt metrów nad pasem startowym.
Odruchowo Michael wcisnął przycisk, dzięki któremu zwykle wysuwały się przednie koła. Tym razem zapaliła się czerwona lampka i wyświetlił się napis "Błąd".
- Teraz, albo nigdy - wycharczał i ścisnął stery najmocniej jak tylko potrafił.
Tylne koła zetknęły się ziemią z ogłuszającym piskiem trących o asfalt opon. Przez dziesięć ciągnących się w nieskończoność sekund Michael utrzymywał maszynę na tylnich kołach; przerażony otwierał i zamykał usta starając się nie zjechać z pasa startowego.
Kiedy dziób boeinga zaczął opadać, nieuchronnie zbliżając się do powierzchni ziemi, Michael pomyśłał; "Boże wszechmogący, tylko ten jeden raz pozwól nam wszystkim przeżyć". Potem dziób uderzył o czarny asfalt.
Rozległ się huk, jakiego Michael wcześniej nie słyszał. Został prawie wyrwany razem z fotelem w powietrze pod wpływem gwałtownego, silnego wstrząsu. Stolik, który lużno stał między siedzeniami poszybował wysoko w górę, następnie odbił się od dachu i wylądował na swoim miejscu, do góry nogami. Przed przednią szybą zatańczyły iskry. Michael czuł, jak metal podwozia wgniata się; odniósł nieodparte wrażenie, że za kilka sekund wraz z całym samolotem dosłownie wtopią się w pas startowy.
Przód samolotu zaczął podskakiwać kiedy Michael włączył hamulce. Żelazna bestia odbiła trochę w prawo, ale po chwili wróciła na środek pasa. Wszystko trzęsło się, dudniło, zgrzytało i trzebiotało.
Dziób boeinga zacięcie szorował po asfalcie. Iskry zdawały się wznosić ku niebu, przypominając ogromne zimne ognie.
Samolot zwalniał. Kiedy dojeżdzał do głównej płyty lotniska, ekipy ratunkowe ruszyły w jego stronę.
Zapanowała cisza. Wielki boeing 747 zatrzymał się.
Roztrzęsiony Michael przełknął ślinę. Zwilżył językiem spękane usta, po czym odpiął pas bezpieczeństwa. Wiedział, że musi uciekać. W pośpiechu nacisnął przycisk znajdujący się na kokpicie "awaryjne otwieranie drzwi", a następnie wybiegł z kabiny w przeświadczeniu, że jeśli natychmiast nie opuści samolotu, zostanie rozerwany na strzępy. To coś było tuż za nim. Czuł obecność tego i wiedział, że zostało mu niewiele czasu. Niewiele czasu na ucieczkę.
Kiedy wybiegł z kabiny pilotów, ujrzał Petera.
- Michael, udało ci się! - krzyknął drugi pilot.
Na pokładzie samolotu panował chaos; niektórzy pasażerowie pozostali w stanie ciągłego szoku, inni zaczęli krzyczeć i pogwizdywać. Jakaś dziewczyna płakała ze szczęścia powtarzając w kółko "Ja żyję. Ja żyję...". Pewien mężczyzna tulił do siebie czarnowłosą, zapłakaną kobietę, zapewne żonę, inny głaskał po czuprynce kędzierzawych włosów swoją małą córeczkę. Byli ocaleni, ale nie Michael.
Skierował się biegiem ku wyjściu. Peter krzyknął coś do niego, ale nie zwrócił na to uwagi. Parł ku drzwiom i kiedy znalazł się przy wyjściu spojrzał tylko, czy poduszka ochronna, po której miał ześlizgnąć się na zewnątrz, jest prawidłowo usytuowana.
- Michael! - usłyszał za sobą głos. Kiedy się obrócił, zobaczył bięgnącego, zdyszanego Petera - co ty wyprawiasz? Co się stało?
- Odejdż!
- Co się stało?
- Odejdż, muszę uciekać! To mnie dogania!
- Co ci się stało? Co cię dogania? Michael!?
- Muszę uciekać, Peter, to jest tuż za mną!
Wyskoczył z samolotu. Kiedy znalazł się na płycie lotniska, ujrzał podjeżdzające ekipy ratunkowe.
- Michael! Oszalałes! Wracaj! Musimy wyprowadzić pasażerów! - krzyczał Peter, ale Michael biegł już w kierunku wieży kontrolnej lotniska utwierdzony w przekonaniu, że niewidzialna, przepotężna siła, która właśnie go dopadała, rozerwie go na strzępy. Nie zwracał uwagi na nic.
Biegł ile sił w nogach, pokrzykując coś niezrozumiale. Po jego policzkach spływały łzy. Za nim ogromny boeing 747 - pozbawiony kół na dziobie - zdawał się zapadać pod ziemię.



Potknął się i przewrócił. Zawył z bólu. Kiedy podniósł głowę zobaczył, że na jednej ze ścian wieży kontrolnej przyczepiona jest metalowa drabina. Pomyślał, że to jedyny sposób na ucieczkę. Musiał zaryzykować, w przeciwnym razie skończy z trzewiami na wierzchu.
Zbliżało się. Było już bardzo, bardzo blisko, prawie słyszał jak sapie, jak dyszy, prawie słyszał swój własny jęk wywołany bólem. Podbiegł do drabiny i spojrzał w górę.
Od dziecka miał lęk wysokości i wiedział, że może spaść. Kiedy niedawno wszedł na drabinę, aby pomalować sufit swego mieszkania, zleciał i zwichnął sobie nogę w kostce.
Lęk wysokości nie był jednak silniejszy od lęku przed niewidzialna siłą, która zdawała się być już bardzo blisko.
Zawahał się. Tylko na jedną krótką chwilę, podczas której zadał sobie pytanie, czy dzięki wspinaczce zdoła uciec?
Chwycił szczebel drabiny; był zimny, wręcz lodowaty. Zaczął wchodzić. Wieża miała pięćdziesiąt metrów wysokości; wykonana z betonu i pomalowana na biało wygladała jak rakieta kosmiczna.
Musiał się pośpieszyć. Nie mógł dalej iść w tak wolnym tempie. Nie obracając się za siebie, owładnięty niemal panicznym lękiem zaczął pokonywać po kilka szczebli na raz. Po chwili był już bardzo zmęczony, jednak wiedział, co by się stało, gdyby nagle zwolnił.
Pokonał prawie trzydzieści metrów. Wtedy jego prawa noga odmówiła mu posłuszeństwa i ześlizgnęła się ze szczebla.
- Kurwa - jęknął i z grymasem bólu na twarzy próbował odzyskać równowagę.
Stracił wiele czasu, zanim pokonał kolejne szczeble. Cholernie dużo czasu. Czuł za plecami obecność...
Czuł, że ktoś albo coś dogania go. Zaczął wiać silny wiatr, który z uporem maniaka rozrzucał włosy na jego głowie. Był uciążliwy i przeszkadzał we wspinaczce. Na domiar złego rozpadało się. Krople deszczu lunęły z nieba niemal natychmiast, w jednej krótkiej chwili pogoda przypominała tą z filmu "Twister".
- Ratunku! - zawył Michael, cały czas usiłując dostać się na dach wieży. Przemokło mu całe ubranie i poczuł falę zimna przepływajacą wzdłuż jego ciała.
Nie poddawał się. Musiał uciec przed śmiercią, która go doganiała. Zdawała się z nim bawić; kiedy była już bardzo blisko, niemal na wyciągnięcie swej kosy, oddalała się nagle, aby po chwili znowu powrócić i stanąć za jego plecami.
Świszczący w uszach Michaela wiatr przubrał na sile, tak jakby specjalnie próbował oderwać go od ściany, spowodować, żeby puścił szczeble drabiny i runął na twardy beton. Z mokrą od deszczu twarzą i posklejanymi włosami pokonał czterdziesty metr. Nie patrzył w dół, wolał sobie nawet nie wyobrażać widoku, jaki rozpostarł by się przed jego oczyma, gdyby to uczynił.
Po prostu wchodził coraz wyżej, starając się zapanować nad strachem.
Kiedy znalazł się na samej górze, kiedy stanął obiema nogami na dachu przez jego głowę przemknęło pytanie: "Dlaczego? Dlaczego tutaj jestem?"
Rozejrzał się wokół siebie. Gdzieś w oddali migoczące światła radiowozów, karetek pogotowia i straży pożarnej przypominały mu o tym, co wydarzyło się niedawno. Stał na szczycie wieży kontrolnej i wiedział, że jest już za póżno na cokolwiek. Nie miał już gdzie uciec.
To było tuż za nim. Kryło się dokładnie za jego plecami, niczym niewidzialny duch.
Nie mógł już nic zrobić. Dopadło go.
Podszedł do niskiego murku, jaki wyrastał po jednej stronie dachu i stanął na nim obiema nogami. Deszcz bił go po twarzy, a wiatr zdawał się wygwizdywać marsz pogrzebowy.
To było tuż za nim. Obecność tego wywołała w nim falę zimnych dreszczy.
Spojrzał w dół.
Zobaczył Petera. Pilot rozglądał się na wszystkie strony, nie mając o niczym pojęcia.
- Peter - wymamrotał Michael, po czym jego lewa noga ześlizgnęła się z murku.
Kiedy spadał krzyczał. Krzyczał do Petera aby ten się odsnunął. Nadaremnie. Ciało Michaela uderzyło dokładnie w niego.
Obaj mężczyżni znależli się na mokrym betonie. Peter z wklęśniętą klatką piersiową rozszarpaną przez spadające ciało Michaela. Michael zaś leżał z głową ułożoną na nogach drugiego pilota. Jego własne kończyny zdawały się być powykręcane na wszystkie strony świata. Buty miał umazane krwią, podobnie jak całe ubranie. Na jego twarzy wciąż malowało się przerażenie.



Dwa miesiące póżniej Michael odzyskał przytomność. Otworzył najpierw prawe, a póżniej lewe oko. Zdawał się być gdzieś bardzo daleko, w jakiejś obcej krainie.
Spojrzał na swoją żonę, która siedziała przy nim całymi dniami i nocami z nadzieją, że jej mąż odzyska przytomność. Lekarze nie rokowali nadzieii, jednak serce Michaela wciąż biło...
Nie potrafił wykrztusić z siebie słowa. Próbował, ale nie mógł się odezwać, był bardzo słaby.
Pamiętał jednak wszystko. Pamiętał.
Pierwszymi słowami, jakie wypowiedział po przebudzeniu było pytanie:
- Co z Peterem?
Spojrzał błagalnie na swoją żonę i kiedy zobaczył wyraz jej twarzy wiedział już. Zamknął z powrotem oczy.
Po krótkiej chwili spod prawej powieki wyciekła łza, która spłynęła po jego policzku; łza wspomnień o czasach, kiedy był bardzo wysoko, kiedy unosił się niczym ptak w błękitnych przestworzach.



Stanął nad grobem ubrany w długi czarny płaszcz. Z posępną miną przeczytał napis na tablicy nagrobnej:

Peter Samuel Warwick
ur: 12.08.1968
zm: 17.12.2004
Panie, Świeć Nad Jego Duszą

Zapalił znicz, po czym postawił go na marmurowym pomniku. Ze spuszczoną głową odmawiał modlitwę za spokój wiekuisty Petera.
Potem odwrócił się i zaczął podążać wąską cmentarną alejką. Przystanął tylko na chwilę; aby odwrócić się za siebie. Przez jedną krótką chwilę poczuł, że ktoś go obserwuje.
Na sekundę zamarł w bezruchu.
Nikogo jednak nie zobaczył, a wrażenie, że jest obserwowany odpłynęło w nieznane tak szybko, jak dało o sobie znać.
Zaczął dalej iść wzdłuż cmentarza, patrząc przed siebie i rozmyślając o tym, co w tej chwili było już tylko koszmarnym wspomnieniem.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Bardzo umiejętnie stworzyłeś nastrój. Nadaje się do realizacji filmu. Niepotrzebnie chyba jednak przerwałeś ten łańcuch. Zginąć powinien jednak Michael, zaś to "coś" powinno przejść na Petera, ale "fiat voluntas tua".
Nie wiem w jakim kraju rozgrywa się akcja, ale według wielu sygnałów można domyślać się Stanów Zjednoczonych, choć ople i VW dominujące, obok chewroletów na ulicach, a także prędkości w kilometrach, oraz wzniesienie samolotu podawane w metrach zdają się temu zaprzeczać. W świecie, który stał się "globalną wioską" nie ma to, co prawda istotnego zdarzenia, ale ja wolałbym jednak wiedzieć. Teraz może kilka słów na temat konkretnych błędów:
zajrzyj na najbliższy parking- wszystkie wielkie ciężarówki mają po osiemnaście kól. Niezależnie jednak od ich ilości pisze się osiemnastokołowiec (czy w twoim przypadku czternastokołowiec).
Podobny bład popełniłeś pisząc pięćdziesięcio piętrowy (pisać należy łącznie)
Nie znam się na sprawach lotnictwa, ale wydaje mi się, że w przypadku takiej awarii podczas startu, samolot zaczyna krążyć zrucając paliwo, anie leci do jakiegoś innego lotniska.Pytanie z wieży, czy posiadają paliwo też nie ma sensu, bo jak mógłby samolot startować do lotu, nie posiadając znacznej rezerwy paliwa. I na koniec- w przypadku awarii nadwozia samolot zawsze ląduje "na brzuchu"- opuszczenie tylnego zestawu bez podparcia z przodu nie daje najmniejszych szans na pomyślne lądowanie- może nawet dojść do kapotażu (choć nie wiem, czy Jumbo Jet też może wykonać salto w przód).
Poza tym znalazłem kilka literówek, ale one nie umniejszają wartości artystycznych, twojego- podkreślam- nader interesującego opowiadania.
P. S. Dobrze, że nie czytałem tego w godzinach nocnych. brrr.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



to bardzo zła rada Pedro, chcesz się moderatorom narazić, że publicznie sugerujesz jak limit wymijać? Skoro Robert pisze dobrze, to czemu ma w Pe umieszczać?

Robercie, jeszcze nie czytałam Twojego opowiadania, ale to zrobię w wolnym czasie.
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 3 tygodnie później...

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...