Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano (edytowane)

W jesiennym lesie rozstaje napotkałem
I cóż, nie pójdę naraz obiema drogami
Jednym będąc piechurem, więc długo stałem
I jak okiem sięgnąć, pierwszą lustrowałem

Aż do miejsca gdzie znikała za drzewami;

 

Potem drugą sprawdziłem, równie dokładnie,
I może nawet lepiej się nadawała,
Porośnięta trawą, wyglądała ładnie;
Chociaż po śladach łatwo się odgadnie
Że ludność obu tak samo używała,

 

Obie tak samo skrywał poranny cień
Spadłych liści żaden krok nie przewrócił.
Och, zachowam tę pierwszą na inny dzień!
Lecz gdy się pójdzie drogą nie łatwo zejść zeń
Więc wątpiłem bym kiedykolwiek tu wrócił.

 

Będę kiedyś przemawiał z brodą rozwianą
Za lat wiele - jak bardzo się tym szczycę
Że na rozstajach mając możność daną-
Ja, ja wybrałem drogę mniej uczęszczaną,
I jaką wielką to zrobiło różnicę.
 

I Robert:

Two roads diverged in a yellow wood,
And sorry I could not travel both
And be one traveler, long I stood
And looked down one as far as I could
To where it bent in the undergrowth;

 

Then took the other, as just as fair,
And having perhaps the better claim,
Because it was grassy and wanted wear;
Though as for that the passing there
Had worn them really about the same,

 

And both that morning equally lay
In leaves no step had trodden black.
Oh, I kept the first for another day!
Yet knowing how way leads on to way,
I doubted if I should ever come back.

 

I shall be telling this with a sigh
Somewhere ages and ages hence:
Two roads diverged in a wood, and I—
I took the one less traveled by,
And that has made all the difference.
 

Edytowane przez Andrzej P. Zajączkowski (wyświetl historię edycji)
Opublikowano

Witaj - po całości na tak -  zapachniało czystą poezją - 

                                                                                                   Pzdr.

                                                                                                            

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • A ja, jeżu, dam u kuma duże jaja
    • Pokrzywy nie parzą moich łap. To nie wzrok świdrujący na wskroś, ludzkich marionetek. Ich jad i moja nienawiść równoważą się na szalach niekończącej się walki zła, bytu doczesnego z bytem nie z tego a innego wymiaru. W najczarniejszym odludziu, modrzewiowego, skąpanego w delikatności świeżego mchu i opadłego igliwia boru. Stąpam bezszelestnie przez piach, kałuże i zdradliwe zaschłe od dawna, połacie chrustu. Utykam na przednią, prawą łapę. Wyrwana na siłę z uścisku metalowych zębów ludzkiej pułapki, doskwiera tętniącym aż w najgłębszych zmysłach bólu.   Ale nic to. Z czasem ogarnięty opieką starych kapłanek i szeptuch, wydobrzeję. Blizny nigdy nie dadzą o tym zapomnieć. Twoją twarz zdradziecką i los Twój, przekląłem u Bogów, daniną z krwi. Nóż, karabin, brzytwa. Słowo jedynie rani i wodzi na manowce. Dlatego zwą mnie kapłanem i orędownikiem ciszy. Chcę widzieć ludzi, lecz tych co umarli. Wśród ostępów bagiennych i w świetle ślepi graniczników ich ogniki dusz błądzą po rozstajach. Ja ich do granic Nawii bezpiecznie sprowadzam.   Czyn. To on zabija. Miłość zabija w człowieku człowieka. A bestię rani mechanizmem uśpionej pułapki. Nie wyciągnąłem z niej łapy na czas. W starej dziupli, okazałego grabu. Zasnąłem. A śniłem jedynie o krwi. Leżałaś naga, ze skręconym karkiem. Przed chatą. A Bogi patrzyły z drewnianego panteonu, dziesiątkami twarzy. Nagle grzmot i błyskawica przecięła sen. Jak linię mej świetlanej przyszłości.   Musiałem się upewnić po raz tysięczny może. Wyszedłem z dziupli. Zaskowyczałem żałośnie w ledwie rozjaśnioną poświatą, ubywającego księżyca noc. Jeszcze raz spojrzałem na strzaskaną łapę. Musisz nie żyć. Nie z zemsty. A w imię wyższych zasad. Perun zesłał burzę. Nawet deszcz zamienił w krew. Osiadła na cokole nieboskłonu. Jak rydwan podniebny. Jego żałobę zsyłająca chmura. A ja ruszyłem duktem pod znajomy aż za dobrze adres. Deszcz zagonił duszę gościńców ku kniei. Dukt był pusty jak oko wykol. Słyszałem jedynie swój oddech chrapliwy. Raz jeden skrzyżowałem swój trop ze śladami swych pobratymców. Wataha jest rodziną której nie dane mi było nigdy mieć. Samotność jest moją rodzicielką. A ojcem demon przeszłości. Jej błędów i namiętności.   O północy dotarłem nad granicę drzew. Dalej był świeżo zasiany, pasiasty krój pól a za nim ku południu, zabudowania wsi. Nie czułem już zapachu. Twoich dłoni czy włosów. Odrzwia były zabite na głucho. Okiennica wyrwana z zawiasu a front domu solidnie ugodził upływ cielesnego czasu. Z komina nie sączył się dym. Palenisko zalały dekady, cyklicznych opadów. Obejście zarosło zielskiem, trawą i dzikimi drzewami. Armią, płożącego się rdestu. Skręconych w uścisku kłączy. Namnożonych na potęgę truskawek i dzikich malin. Studnia zapadła się i zapewne wyschła lub woda w niej zatruła się od gnilnych resztek. Jak nasza miłość.   Czy Ty też gnijesz? Pobiegłem ku pagórkowi na krańcu wsi. Ci którzy przybyli tu onegdaj z krzyżami i ogniem, którym wypalili obyczaj dziadów i święte gaje, nazywali to miejsce odludne i ciche cmentarzem dla dusz. Odnalazłem okazały, kamień nagrobny zaraz po lewej od wejścia. Na nim była Twoja podobizna i trochę liter i cyfr. Litery układały się w Twe imię i nazwisko a ciąg cyfr w datę narodzin i w to po co tu przybyłem. Chmury odeszły gnane wiatrem. Znów wyjrzał nieśmiały księżyc. W jego świetle porzuciłem choć na moment postać wilka i stanąłem na dwóch nogach przed zaniedbaną mogiłą. Nie mogłem się powstrzymać i wybuchłem śmiechem. Szczerym do bólu i zimnym jak stal moich oczu. Śmiałem się odczytując datę Twojej śmierci.
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...