Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano (edytowane)

                - dla Belli i Siostry, moich Pań 

 

   - Zatem, mój padawanie, marzy ci się poślubny i miesięcznomiodowy skok czasoprzestrzenny? - uśmiechnął się SooMistrz, wyemanowuąc się - swoim zwyczajem, jak to On - w materialną postać. - Zaśmiał siębradośnie i swobodnie: - I pewnie chcesz, by towarzyszył ci mąż? 

   - No tak... - zająknęła się  Soa. - Wlaściwie nawet dwa razy tak: marzy mi się taki czasoprzestrzenny skok. Razem z mężem, jak całkiem słusznie zauważyłeś. Chcę zobaczyć i poznać bliżej twoją ówczesną żonę: Mario Magdaleno-Zuzannę - dodała poślubne imię do dwojga przedślubnych. - I skorzystać z Jej mądrości. 

   - Powiedzmy więc sobie wprost: marzą ci się Jej opowieści o seksualnych doświadczeniach z mężczyznami. Czyli obecna Milożona wcześniej z kim i jak oraz po co, oprócz pieniędzy oczywiście. A później ile razy i jak ze mną. Tym razem z miłości i z miłością. Oczywiście - dodał JezusoMistrz skromnie, a przecież obiektywnie zarazem. - Sporo było tych naszych wspólnych razy; bardzo sporo - uśmiechnął się do swojej pamięci i do padawana jednocześnie. - Przedtem też wiele.  Chociaż nie aż tak wiele, jak wielu wtedy myślało i jak wielu myśli dzisiaj. Dobierała sobie gości bardzo starannie - dodał po krótkiej chwili. - Ale o tym sama ci opowie. A co na to wszystko twój mąż? Przecież nie będzie Ci towarzyszył podczas tychże rozmów... - zawiesił głos sugestią oczywistego. 

   - Mój mąż już się zgodził, Mistrzu - odpowiedziała szybko. - Mało tego: wyraził życzenie poznania Poncjusza Piłata. I ujrzenia jego miny, gdy zobaczy Ciebie wciąż żywym - powtórzyła słowa Olega. 

   - Prawda to? - zapytał żartobliwie Jezus tego ostatniego, w oczywisty sposób wiedząc przecież, że to prawda. 

   - Potwierdzam to, co wiesz, SooMistrzu - ukłonił się Mu Oleg, uśmiechnąwszy lekko. - Chętnie poznam i porozmawiam z Poncjuszem Piłatem. Nawet więcej niż jeden raz. Jego wiedza mogłaby przydać się księciu Jurijowi... - przerwał sam sobie, będąc nie do końca pewnym myśli i potrzeby wypowiedzenia słów, przychodzących i wyświetlających się w umyśle. 

   - Twoja wątpliwość jest najzupełniej słuszną - przytaknął mu Jezus. - Ta wiedza przyda mu się do niczego, ponieważ przyszłość będzie taka, jaka będzie. Zaś czas bycia negatywnym i podstępnym twój książę ma już za sobą. Na szczęście dla swego otoczenia, w tym dla ciebie - o czym sam wiesz. I, rzecz oczywista, na szczęście dla siebie samego - dopowiedział.

   - Nadto - kontynuował - mój przyjaciel Poncjusz nie jest taki, jakim zdawał się być. Tym samym jest innym, niż go się przedstawia. Jak wielu ludzi, wtedy i teraz oraz tam i tu - nie tylko polityków - miał więcej niż jedną twarz. Autorefleksja i rozwój energetyczny były wszak jego pasjami oprócz chęci sprawowania władzy i intrygowania, co zresztą było konieczne na stanowisku prokuratora - dziś powiedzielibyśmy namiestnika - Judei. 

   - Mistrzu?... - odezwała się Soa, odczekawszy jednak taktownie odpowiednio długą chwilę. Oleg uśmiechnął się leciutko na jej zniecierpliwienie, płynące z chęci rozpoczęcia  urzeczywistniania podwójnego  marzenia: miodowego miesiąca pod znakiem upojnych - ba, upojnie gorących - nocy oraz nawiązania ponadwymiarowej i ponadczasowej przyjaźni z kobietą już wtedy wyjatkową. 

   - Wyruszajmy zatem, skoro, o ile wiem, oboje jesteście gotowi - również Jezus uśmiechnął się lekko na emocjonalnopragnieniowe "och-już-teraz-zaraz" swego padawana. - Zamknijcie na moment oczy. Powiem, kiedy je otworzyć - zwrócił się bardziej do Olega, niż do Soi. 

   Translokacja* trwała stosownie krótko, gdyż przecież jak mogłoby być inaczej? Na głos Jezusa oboje ostrożnie otworzyli oczy, czując na twarzach intensywne ciepło promieni słońca. I spostrzegając, że stoją w wąskiej uliczce, zamkniętej z jednej strony długim na kilkadziesią metrów i wysokim na około trzy białym murem, a z drugiej rzędem palm. Tuż przy solidnie wykonanej, dwuskrzydłowej bramie, z pewnością zapewniającej bezpieczeństwo mieszkańcom. Soi jako rośliniarce wystarczyło spojrzenia, aby od razu rozpoznać daktylowe. 

   - Judea - powiedział Jezus, upewniając mającego mimo wszystko trochę wątpliwości Olega.  - Rok, według ustaleń oficjalnej ziemskiej historii dwudziestego wieku, trzydziesty trzeci tak zwanej naszej ery. Gdzie znajdujemy się dokładnie, domyśliliście się. 

   Co powiedziawszy, odwrócił się ku bramie i spojrzał na przymocowaną do drewna  charakterystycznego kształtu kołatkę: dwa wpisane w owal, przecinające się trójkąty. Nałożone na siebie w taki sposób, iż kąty wystawały poza linie boków. Muśnięcia wzrokiem wystarczyło, aby kołatka wykonała to, co do niej należy. Trzykrotnie. 

   - Pigaino idiagapimenos syzygos - dał się słyszeć pełen radości kobiecy głos, wypowiadajacy słowa w języku greckim. - Już idę, ukochany mężu! 

   Otwierająca się pod wpływem energii umysłu brama ukazała idącą ku nim kobietę w widocznej ciąży. Średniego wzrostu, przecudnej urody i proporcjonalnie bujnych, z miejsca przyciągających męskie spojrzenia i uwagę kształtach. A przy tym niesamowicie urokliwą i pełną dostojeństwa. 

   - Jakaż ona podobna do Belli... - pomyślała Soa, oczekując zwyczajowej  prezentacji i zapoznania. - I jaka piękna... - uznała z nutką zazdrości, jak to czasem zdarza się kobiecie na widok innej. Mimochodem i  nawet wtedy, gdy zazdrość jest azasadną z powodu własnych wdzięków. 

   - Witaj, ukochana - Jezus namiętnie ucałował żonę, objąwszy ją przedtem czule. - Przyprowadziłem nam gości. Soo, Olegu - obrócił się ku nim - to jest Zuzanna, moja żona. 

   -  Kochanie - tu ponownie ją pocałował, otrzymawszy od razu równie namiętną odpowiedź. - To mój padawan z innego wymiaru, Soa - wskazał - i jej mąż, Oleg. Pochodzą z Polski i z Rosji - uzupełnił opis. 

   - Soa z Polski i Oleg z Rosji - Zuzanna, ciągle uśmiechając się, popatrzyła na nich uważnie, po czym przymknęła na chwilę oczy. Brązowe świetliste i przenikliwe - skonstatowała Soa, czując w umyśle krótkotrwałe łagodne mrowienie. Jakby - dosłownie - ni stąd, ni zowąd zaczęły po nim spacerować mrówki. 

   - Aha - powtórzyła Zuzanna, uniósłszy powieki, uśmiechając się ponownie i wykonując zapraszający gest. - Ano, teraz wiem wszystko. Proszę, proszę! - roześmiała się. - Jezusie, ależ przywiodłeś nam gości... 

 

* Translokacja oznacza przeniesienie w przestrzeni. Tu użyłem tego słowa w rozszerzonym znaczeniu.

Cdn.

 

   Voorhout, 1. Września 2023. 

 

Edytowane przez Corleone 11 (wyświetl historię edycji)
  • Corleone 11 zmienił(a) tytuł na Inne spojrzenie, część 185

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
  • Ostatnio w Warsztacie

    • Mam takie małe pragnienie. Małe dla ludzi, którzy tego nie czują; którzy nie doświadczyli uczucia płynącego w głowie nurtu, eksplozji pomysłów i myśli zdających się być tak błyskotliwymi, jak u najwybitniejszego artysty. Dla mnie pragnienie to jest olbrzymie, przytłaczające i przygniata mnie tak w środku, jak i na zewnątrz. Dusza pragnie nowego tworu, mózg zaś krzyczy... nie, on wrzeszczy, wrzeszczy tak, że gdyby był słyszalny po tej fizycznej stronie, pękałyby szyby, szklanki i bębenki uszu. Drze się jak opętany, jak popapraniec w delirium. Wmawia mi, że nie dam rady, że nie napiszę ani słowa, a nawet jeśli cudem przekopię się przez jamę bez światła, do której mnie wrzucił, to ten tekst nie będzie nic warty. Żałosny, odpychający i partacki niczym dziecięce bazgroły. Cztery miesiące. Cztery ciągnące się jak drętwe nauczanie wypalonego wykładowcy, któremu uciekło sedno miesiące. Mnóstwo nędznych prób poprowadzenia jakiejś pisaniny, która już na początku odbierała poczucie sensu. Czasem wpadł jakiś pomysł, lepszy czy gorszy, nieważne, bo i tak nie miał prawa zaistnieć, skoro brakowało sił nawet na podniesienie się z łóżka. Zgasł płomień w sercu wzbierający z każdym napisanym słowem. Pewność w swoje zdolności odeszła wspierać kogoś innego; kogoś, kto być może ma szansę zbudować coś pięknego.

      Najpierw był smutek. Dziecięcy płacz i nieświadomość, skąd ta wstrętna podłość od ludzi, którzy mieli być oparciem i otaczać opieką.

      Potem się trochę dorosło, pojęło pewne sprawy. Były próby łagodzenia napięcia, wpasowania się w tłum, a z wolna znajdowało się środki, w założeniu mające pomóc osiągnąć te cele. Dawały takie uczucie... nie, nie szczęście. Coś, czego nie dało się pojąć, ale rozumiałam, że tego stanu poszukiwałam całe życie.

      Piętnaście lat. Pierwsze wizyty u psychologa, próba ratowania się przed zatonięciem w substancjach. Z początku szło dobrze, a potem przychodziły koleżanki i mówiły "Chodź, zarzucimy coś". I jak tu odmówić?

      Szesnaście lat. Szósty grudnia. Pierwszy gwałt.

      Następna była czystość. Z przerwami, co prawda, bo dalej obracałam się wśród ludzi wychowanych na dewiacjach, ale z rzadka się to zdarzało. Pierwsza miłość, motywacja do zmiany dla kogoś, o kim myślało się jakoby o rodzinie, bliższej nawet niż matka. Nawet za tym nie tęskniłam.

      Wtedy jeszcze to było tylko zabawą. Byłoby to zbyt bajkowe, by mogło trwać dłużej. Odeszłam od Niego dla kogoś Innego. Oddałam serce, ciało, wszystkie pieniądze. W zamian dostałam przemoc, której nie sposób tu opisać. Odebrał mi plany, nadzieję na dobrą przyszłość i ucieczkę z gówna, w którym topiłam się od urodzenia. Zabrał pasję, zdrowie, jak również najsłabsze poczucie bezpieczeństwa i stabilności. Próba zabójstwa. Gwałty. Bicie. Poniżanie. Odbieranie wartości. Stałam się szmatą, plugawym odpadem i niewolnikiem czegoś, co nazywałam dozgonną miłością. I z zupełną szczerością przyznam teraz - nigdy nie kochałam nikogo mocniej, dlatego bez znaczenia było, że bez wzajemności. W końcu uciekłam.

      Dziewiętnaście lat. Wpierw za granicę, na zarobek, później do większego miasta po lepsze życie. I znów wciągnęło mnie to, co do tej pory nazywałam zabawą.

      Substancja opanowała mnie do szpiku. Czułam się jak heros z powieści, człowiek o niebywałym talencie i mądrości, jakiej wielu ludziom brakuje. I to nie tak, że sobie pochlebiam. To słowa ludzi, których poznałam, a którzy na koniec mnie zniszczyli. Wciągałam, połykałam, piłam i pisałam bez przerwy z niebywałą radością. Z czasem to przestało wystarczać, lecz substancja dalej mną władała i wyszeptywała mi, że bez niej jestem nikim.

      Kolejna ucieczka. Mamo, błagam, pomóż. Wróciłam do domu i do tej pory tu jestem, w malutkim pokoiku, gdzie przeżywałam najgorsze katusze, choć nie mogę zaprzeczyć, że to mój mały światek i jedyne miejsce, gdzie mogę się podziać.

      To ścierwo dalej mną rządzi. Rzuciłam to. Prawie. Szukam czegoś na zastępstwo, bo już nie umiem być trzeźwa. Będąc na haju przynajmniej łagodzę syf wypełniający mój popieprzony łeb. Poza tym, znów mam przed czym uciekać. Zdrada. Niejedna. Od osoby, która dała mi tak wiele miłości, że trudno było w nią uwierzyć. Przebaczenie to jedna z najgłupszych decyzji, jakie podjęłam, ale taka jest miłość. To nie pochlebstwo, a czysta prawda - mało kto potrafi kochać tak, jak ja. I świadomość, że nigdy nie spotkam osoby, która miłowałaby mnie podobnie, rozrywa mnie od środka.

      Po drodze psychiatryki, szpitale, próby odwyku, bitwy toczone z matką, samotność. Nie wiem, czy z Tamtym nie byłam w lepszym stanie, niż teraz. Zakończę ten tragiczny wylew popularnym i nierozumianym klasykiem: obraz nędzy i rozpaczy.

      Gorące pozdrowienia z Piekła, 

      Allen

  • Najczęściej komentowane w ostatnich 7 dniach



×
×
  • Dodaj nową pozycję...