Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

@Somalija

Historia lubi się powtarzać.

Między przeciętnym Polakiem i mieszkańcem Federacji Rosyjskiej jest ogromna różnica w standardzie życia. Była również w 1920 i 1945, jednak mniejsza.

Natura zawsze dąży do wyrównania poziomów.

Zatem prędzej czy później do nas przyjdą, lecz jeszcze przed tym złupią swoich własnych burżujów.

Opublikowano

@Somalija

   Cześć ^(*_*)^ Zapytam o nieścisłość: "zmienimy" i "wysłał". W Twoim wierszu y "nie ma innego świata" brzmi dziwnie.

   Dlaczego "Ewę poślubił cesarz" zamiast "cesarz poślubił Ewę"? I czemu nie "nowa wojna stara rozrywka"?

    Miło mi było u Ciebie gościć ^(*_*)^ . Serdeczne pozdrowienia.

@Somalija

   Chiny już są na gospodarczym pierwszym miejscu, a Indie zdażają naprzód tak szybko, jak tylko są w stanie.  Niezależnie od tego Rosja jest potęgą. Chociaż wielu bardzo nie podoba się, że muszą z nią się liczyć. Szczególnie przedstawicielom zbankrutowanego kraju zza oceanu. 

   Serdeczne pozdrowienia ^(*_*)^ .

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Historia jest bardzo ciekawa... 

Dziękuję

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

@Corleone 11 Hitler w ostatnim wystąpieniu  powiedział, że zamieni Berlin w twierdzę... posłał chłopców i starców do obrony a sam po ślubie z Ewą Braun, zażył cyjanek i strzelił sobie w głowę... chciał być cesarzem Germanii a skończył szesnaście metrów pod ziemią... hmm, nie skojarzyłeś tego z nim... 

Wojna jako rozrywka... wiesz jak mężczyzna się nudzi w domu... to oczywiście przenośne myślenie, ale na wojny mimo ofiar zawsze były przyczynkiem do bogactwa lub postępu...

 

 

Bądź trzeźwy, gdy piszesz komentarz...

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Już jest wystarczającą, by dojść do Wisły.

Do tej pory pierwsza linia obrony NATO były wyznaczona na tej rzece.

Obecny rząd się chwali, że przesunął ją na Bug, ale to chyba tylko przechwałki.

 

No cóż dużo jednych i drugich.

Indie mają znacznie korzystniejszą sytuacje demograficzną i lepszą edukację, znajomość angielskiego i chyba bardziej efektywny ustrój polityczny.

 

A w Chinach polityka jednego dziecka sprawiła, iż społeczeństwo się starzeje, do tego zmierzają w kierunku dyktatury szaleńca, podobnie jak Rosja.

Opublikowano

@Somalija

   To prawda: nie skojarzyłem. Widocznie miałem powrócić do Twojego wiersza ^(*_*)^ . Ale w pytaniach chodziło mi o stronę stylistyczną "złej wróżby".

   Masz rację, ponieważ mężczyźni są rodzajem człowieka, wymyślonym, stworzonym i istniejącym "na zewnątrz". Lubią być w domu - ale wtedy, gdy chcą.

   Twoje stwierdzenie o wojnie jako źródle bogactwa i postępu naukowego i technologicznego - oczywiście w niektórych dziedzinach - też jest prawdziwe. Ale postęp duchowy idzie w przeciwnym kierunku.

   Dlatego konflikt za wschodnią granicą Polski, chociaż politycznie międzynarodowy, obszarowo jest i pozostanie lokalny. 

   Zestawienie Władimira z Adolfem Hitlerem wydaje się słusznym tylko częściowo; tak samo z Józefem Stalinem. Jacek Kaczmarski w "Jałcie" napisał i zaśpiewał o ostatnim ze wspomnianych, że "wygra, kto się nie boi wojen". Dlatego pierwszy z wyżej wymienionych kontroluje konflikt. 

   Serdeczne pozdrowienia ^(*_*)^ .

Opublikowano

nie dawno to przerabialiśmy 

i raczej nic nas nie zaskoczy

Putin już mówi a nie milczy

"Rosja po krańce Europy"

 

Berlin unijny i przyjazny

o demokracji każdy słyszy

lecz to pozory bo naprawę

Europejczycy - niewolnicy

 

a referenda bzdura jakaś

za mordy trzeba chwycić ludzi

nich zasuwają za grosz marny

kurestwo wolnym niechaj służy

Pozdrawiam

Opublikowano

@Jacek_Suchowicz Ja ostatnio mam problem z takim widzeniem... widzę Rosję po Gibraltar i mi to nie przeszkadza, nie wiem co mi taką myśl podrzuca w podświadomość... 

Pozdrawiam Jacku i życzę wszystkiego dobrego

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

@violetta Viola masz przewagę rosyjski ze szkoły szybko powtórzysz

Opublikowano

Cóż za zbieg okoliczności!

 

Właśnie niedawno byłem w Berlinie (pierwszy raz) i tak mnie to miasto urzekło, iż wpisałem Berlin na listę moich ulubionych miast, a muszę zaznaczyć, że nie jest to lista długa.

 

Stoi tam, zaraz przy alei wzdłuż Tiergarten, między Bramą Brandenburską a Obeliskiem Zwycięstwa pomnik poświęcony żołnierzom Armii Czerwonej. Urząd miasta składa pod nim wieńce, zapala na pobliskich mogiłach znicze, turyści robią sobie tam zdjęcia, nikomu ten pomnik, ani cmentarz nie wadzi.

 

Następnego dnia, płynąc statkiem po Szprewie i oglądając obiekty wspaniałej architektury rozmyślałem: gdyby tak rozwój dziejów poszedł inną, lepszą drogą, kim my Polacy i oni Niemcy bylibyśmy dzisiaj?

 

Pozdrawiam autorkę.

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Nie oglądałem. Ja raczej mało co oglądam.

 

Tak są w moim bloku w kilku mieszkaniach. W sumie jest ich kilkunastu.

I nie cieszą się dobrą opinią wśród, sąsiadów obok.

Do mnie daleko. Blok ma ponad 1000 mieszkańców.

 

Moją mama miała w przychodni NFZ, przez jakiś czas, lekarza Hindusa i sobie chwaliła.

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Ja nad polskim morzem zatrzymałam się przez chwilę, wśród wrzawy znalazłam się na maleńkim cmentarzyku, 18 mogił i tam przeżyłam chwilę odosobnienia... to były groby czerwonoarmistów... chłopców 19, 24 lat, najstarszy miał 45 lat... 

Dużo myślę o historii naszego kraju...

 

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się



  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Można dużo mówić i nic nie powiedzieć. Można nic nie mówić i powiedzieć wszystko. Oczami duszy zrywam kwiaty. To krótka droga, by poznać siebie. Możemy milczeć całe życie i opowiedzieć wszystko. W kilku słowach ująć to, co nieujęte. Rozgryźć to, co niepojęte. Oczami duszy wymazuję siebie, by nie poplamić świata atramentem. Muszę uważać na słowa, by nie być jak mewa w locie. Oczami duszy robię zdjęcie i chowam je w chmurze. Gigabajty odczuć wylewają się, ściskają gardło. Prawie rzygam. By ciebie ujrzeć. By siebie dojrzeć. By zrozumieć całą tę miłość. Uderzam mocno, naciskam, robię wdech. Całuję. Może uda się uratować coś! A może nic nie pozostanie przy mnie. Rodzimy się sami, umieramy sami. I tak w kółko, człowieku. Zabawa trwa, choćbyś tego nie chciał. Życie delikatnie przelatuje. Nie dotyka świata. Dostajemy z niego tylko skrawki — widzimy to, co najbliżej krawędzi. Dalej nic nie dostrzegamy. Dalej nie wypływamy. Nie umiemy. Rodzimy się i zapominamy. Brzmi to trochę jak piosenka. Smutny blues o życiu. Czarny blues wyśpiewany przez wszystkich: wszystkich tych, co nie mogą, wszystkich tych, co nie umieją, wszystkich tych, co się boją, wszystkich tych, co umierają rankiem. Boją się otworzyć oczy. Boją się pomyśleć, że można wyjść. Że można się uśmiechać. Jazda do Wrocławia, do ukochanego Denver. Na rozstaju dróg łapiemy stopa, z kolegą. Zatrzymuje się soczysta czterdziecha. Zabiera nas swoim mercedesem. Jest niedziela, zapewne urwała się od męża. — Gdzie chłopaki jedziecie? — rzuca i przenika nas swymi łapczywymi ślepiami. Raz na mnie, raz na kolegę. — To gdzie chłopaki jedziecie? — zapytała. — Do Denver. Do Wrocławia. Na koncert — odparłem. — Jedziemy się zabawić. — wsiadajcie — zawołała. Już się ślini. Ściska tę gałkę od biegów. Gorące popołudnie. Początek lata. Dominik na mnie. Ja na Dominika. Jedziemy, śmiejemy się. Ważne, że się poruszamy do przodu. — Jak zostaniecie na dłużej, może umówimy się na kawę. — Dlaczego by nie. Mocna kawa jest jak klaps. Mocny klaps. — Tu was rozumiem chłopaki. Może działa jak klaps? Chciałabym, żeby tak było. Och, chciałabym. Ale dzieci zabierają nam wszystko. Przytaknęliśmy obaj. Na miłej gadce mija czas. Jedziemy tak chyba ponad godzinę. Podziwiamy widoki. — Tu chłopaki was wysadzę. Musicie dalej coś złapać — mlasnęła, przełykając ślinę. Przez moment patrzyliśmy na siebie. Brak słów. Uśmiech Dominika mówił wszystko. Co za podróż. Piękna podróż. Droga kochana. Droga płynąca. Jak kwiaty w oddali. Jak maki czerwone. Jak usta tej pani. Tu jest dobre miejsce, by się zatrzymać. Podziękowaliśmy. I po chwili widzieliśmy już jej tylną szybę. A potem punkcik. Oddalający się punkt na mapie. Odetchnęliśmy. Jest czternasta, a nam została jakaś godzina do celu. By zobaczyć Denver. By zakochać się w Denver. By móc stąpać po Denver. Iść tam na piwo. Ten stary blues. Znów go słychać. Jest w środku, we mnie. Taki ciepły i smutny. Zaczarowany blues. Jedziemy. Znów jedziemy. Tym razem załapaliśmy się na leśniczego. Takie czerwone, rozbiegane oczka. Rozbiegane oczka w terenowym samochodzie. Skacząc tak po całej drodze, a nie jadąc. Dojechaliśmy na obrzeża Wrocka. A raczej doskakaliśmy do niego. Oj, jaką poczuliśmy ulgę, wysiadając. — Tu jest linia tramwajowa, chłopaki. Stąd to rzut beretem. Trajtki kursują do centrum bardzo często — odparł. Podziękowaliśmy mu, a on w podskokach ruszył dalej, tym zielonym czymś. Jest tam knajpa w rynku. Można usiąść w kabriolecie, wypić piwo. I dobrze się bawić. Trochę poczuć się jak w Pulp Fiction. Jak Travolta. Przy dobrej muzyce. W dobrym towarzystwie. Bujać się na oparach. Zaciągać się papierosem i powietrzem. Dać sobie szansę, by pokochać to miejsce. Muzyka na żywo. Jest jak dotyk. Cudowny dotyk. Dotyk, który jest miły, pozostaje w sercu. Na całe życie. Kształtuje osobowość. Pokazuje, kim być. Jakim być. Jak kochać. I czy kochać. A może, ziać tylko nienawiścią. To zabawa. Ale czy tylko zabawa? Muzyka zawsze kształtowała przyszłe czasy, pokolenia. Była zapowiedzią czegoś. Zapowiedzią rewolucji. Zapowiedzią upadku. Jest siłą. Bo oddziałuje na duszę. Na postrzeganie. Wszystko pachnie słodko. Dla faceta jest kobietą. Dla kobiety jest mężczyzną. A może czymś bliżej nieokreślonym. Jakąś formą, do której dążymy. O której marzymy. Jest słodkim spojrzeniem. Takim, po którym czujemy się lekko. Że fruniemy. Z oddechem łapiemy ten uśmiech. To spojrzenie. To uczucie. Jedno z pierwszych. Po dobrej imprezce, na koncercie, spotkałem koleżankę — hippiskę Magdę. Postanowiliśmy po wszystkim pójść na rynek. Na ławeczkę. Poczuć rytm miasta. Poczuć muzykę miasta. Jest ciepła noc. Mury starego rynku są nagrzane. Będziemy siedzieć do ranka, popijać alkohol. Po całym dniu byliśmy zmęczeni. Ale co tam. Czterdzieści procent — to już nie jest klaps, jak przy kawie. To walenie po głowie. Dominik zdrzemnął się na ławce. Ogromny jego pech. Nasz chyba też — jak dowiedzieliśmy się później. Bo nad ranem wymyśliliśmy, że jedziemy stopem na wybrzeże. Opuszczamy nasze wspaniałe Denver i jedziemy na północ. Zostawiliśmy karteczkę. Magda przycisnęła ją butelką po czystej. A że zaczynało świtać, poszliśmy przed siebie, nie budząc go. Jak dzieci — grzecznie, za rączki się trzymając. Wyszliśmy znów na drogę. A raczej ruszyliśmy pieszo przed siebie. Po prawej stronie mieliśmy wschodzące słońce. A my prosto. Na północ. Idąc tak, przypomniałem sobie, że znam w Gdyni pewnego malarza. Wojtek miał na imię. Mieszkał na Bojano, w pięknej okolicy. Postanowiliśmy zrobić mu przyjemność. Albo i nie. W tamtych kategoriach wtedy nie myśleliśmy. On chyba też. Nieraz wpadał do Krakowa. W kwietniu albo w maju — w samych spodenkach. Bo u nas niby tak ciepło, a u nich zawsze zimniej. Cały czas ten wiatr od morza. Cały czas wieje z północy. Zimny wiatr. Suniemy samochodem z jakąś laską. Ona na uczelnię, jeszcze do Koszalina. A my dalej — na północ. By poczuć ten wiatr. By poczuć Bałtyk. Do malarza — czyli do Gdańska — dojechaliśmy wieczorem. Zmęczeni strasznie upałem, poszedłem do budki telefonicznej, by zadzwonić do Wojtka. Ten ucieszony, uśmiech — od ucha do ucha. Przyjechał swoim starym volvo. Upalony. Na szyi — kunsztownie zrobiona mała fajka do palenia marihuany. Pojechaliśmy na nocny objazd wszystkich knajp w Trójmieście. Poznaliśmy chyba wszystkich jego znajomych. Artystów różnej maści. Do domu — a raczej jego pracowni, na Bojano — dojechaliśmy nad ranem. Włączył Toma Waitsa i poszliśmy spać. Znowu jak dzieci. Zasnęliśmy jak dzieci. Zmęczeni drogą, knajpami, muzyką. Obudziliśmy się… jak dzieci. W południe, po śniadaniu, Wojtek oznajmił, że jedziemy na plażę. Dzika plaża. A raczej mierzeja. Dwieście metrów w głąb morza. Tylko nasza trójka — my sami. Wyłożyliśmy się na rozgrzanym piasku. Zdjęliśmy ubrania, by zażyć kąpieli. Poczuliśmy się cudnie. Tacy wolni. Sam na sam z naturą. Magda zdjęła stanik. Jej ciało było białe, sterczące piersi odbijały słońce, potęgując całą tę jaskrawość. Dwa białasy. Pewnie połyskiwaliśmy w oddali — dwa białe punkty na tle piasku i błękitu morza. Na plaży leżało mnóstwo drobnych bursztynów. Morze wyrzuciło je przez noc. Postanowiłem nazbierać trochę — na pamiątkę. Miło jest tak wylegiwać się. Szum fal. Mewy w oddali. A poza tym — cisza. Błoga cisza. Obudziliśmy się późno. Słońce już nisko. Plaża nadal pusta. Wiatr od północy chłodny, ale przyjemny. Morze szumiało. Magda wstała pierwsza. Wyprostowała się, przeciągnęła. Śmiech cichy, nieśmiały. Wojtek nadal spał. Fajka leżała obok. Stare volvo w cieniu drzew. Zabrałem jeszcze kilka bursztynów z piasku — by pamiętać. Ruszyliśmy w drogę. Bez pośpiechu. Droga pusta. Światło jakby bardziej błękitne. Powietrze słone, słone i wilgotne. Po lewej wydmy, po prawej morze. Każda fala inna, każda jakby mówiła coś cicho. Nie rozumieliśmy słów, ale rozumieliśmy sens. Wojtek włączył stary magnetofon. Cohena „Suzanne”. Znów — tylko my i muzyka. Droga i wiatr. Czas jakby się zatrzymał. Po jakimś czasie dojechaliśmy do Gdyni, do Bojano, do Wojtka. Znaliśmy drogę, ale teraz wyglądała inaczej — inne światło, inny zapach, inny wiatr. Pracownia Wojtka czekała. Farba, płótna, pędzle. Stare notesy z rysunkami. Zeszliśmy do środka. Siadaliśmy na podłodze. I cisza. Pachniało morzem, solą i farbą. Czułem spokój. Poczułem, że droga nie kończy się tutaj. Późnym popołudniem pojechaliśmy z Wojtkiem do znajomych. Około czterdzieści minut drogi z Bojano, przez lasy, dzikie pustkowia. Klimat trochę jak w Bieszczadach. Działka ogrodzona kamiennym murkiem, z dodatkiem drewna w stylu góralskim. Pod lasem stała stodoła, częściowo przykryta strzechą. Obok — stary, drewniany dom. Pod drzwiami leżał i pilnował wejścia owczarek podhalański. Swojskie klimaty — pomyślałem. Weszliśmy do wielkiej izby, połączonej ze starą kuchnią. Bardzo przyjemne wnętrze. Młode małżeństwo — hipisi — mieszkało sobie z dala od cywilizacji. Za domem, w ogrodzie, stał indiański wigwam. Parka autochtonów, pochodziła z jednej wioski. Obecnie byli w trakcie remontu stodoły. Kładli nową strzechę i nagrywali wszystko kamerą. By sztuka ta przetrwała. Dla dzieci i potomnych. Rzemiosło musi przetrwać wraz z ludźmi. Ludzie opuszczają te strony, uciekają za pieniędzmi. Brak pracy zmusza do określonych zachowań. Jest jak jest. Nie zostało ich już dużo — rodowitych Kaszubów. Wojna, komuna, ciężkie czasy odcisnęły piętno. Ale na szczęście świadomość w niektórych osobach przetrwała. Wiedza, filmy… wszystko kiedyś trzeba będzie odtwarzać, uczyć się na nowo. Może wtedy już będzie nam wolno zająć się tym, co lubimy. Może nie trzeba będzie uciekać. Kiedyś — komunistyczna kontrola, potem bieda. Ciężkie czasy… co gorsze — nie wiem. Postęp zatrzymany. Rozwój wstrzymany. Wszystko zaczyna się dopiero budzić. Świadomość powoli próbuje łapać oddech, jak noworodek. Trzeba nim wstrząsnąć, żeby zaczął płakać. Porozmawialiśmy sobie miło- bardzo fajni ludzie. Tacy bezpośredni. Chętni i otwarci do rozmowy. Widać, że nieczęsto mają okazję porozmawiać z przybyszami. Chcieli nas zaprosić na kolację, ale Wojtek trochę oponował, bo miała wieczorkiem do niego przyjechać dziewczyna. Wiec wkrótce się pożegnaliśmy i ruszyli w drogę powrotną. Wieczorem postanowiliśmy urządzić prywatkę — małą imprezkę na Bojano, w pracowni naszego malarza. Wojtek był skromny, pracownię miał na parterze, w dobrze doświetlonym pokoju. Cała ściana od południa była przeszklona. Z boku znajdowały się drzwi, wejście na werandę. Pokój był duży, zapach terpentyny mieszał się z farbami. W rogu stała wieża stereo, z której cały czas dobiegała muzyka. Lubił słuchać Toma Weitsa, my zresztą też. Muzyka z przełomu lat 80–90 górowała nad całym splinem. Wojtek miał dziewczynę, uroczą blondynkę Aśkę. Asia przyjechała właśnie do niego, zjechała ze studiów weterynaryjnych z Warszawy. Trzeba było to uczcić — małą imprezką, zaproszeniem przyjaciół, by rozpocząć wakacyjną przygodę. Przygotowaliśmy coś do zjedzenia na ciepło i na zimno. Żeby było coś do przegryzienia. Ale nie o tym miałem mówić. Imprezka była udana i szybka, przelała się przez palce jak woda źródlana. Każdy mógł zaczerpnąć z niej to, co chciał. Po co nam ta podróż, to wałęsanie się? Cała nasza Wagabunda — w poszukiwaniu czegoś, co pcha nas do przodu. Kiedy jesteśmy w drodze, czujemy ulgę i spokój. Chwilowy spokój, pokój ducha, taki prawdziwy. Tak samo prawdziwy jak palący asfalt pod stopami. Gest powitania na drodze — zwykłe „dzień dobry”, a jakże inne. Kiedy spotyka się innego wędrowca, który przeszedł pieszo szmat drogi. Część tej drogi przejechał lecz każde powitanie ma smak. Na ścieżce pozdrowienie pielgrzyma, na dzikich wertepach. Każde „dzień dobry” kryje opowiastkę. Czasem dużo więcej, bo daje odpowiedź. Na końcu drogi kryje się odpowiedź. To po nią przemierzamy tyle kilometrów. Raz pielgrzymujemy w pojedynkę, sami. Innym razem z dobrym przyjacielem, przyjaciółką. Połączeni wspólnym dążeniem do celu. Nazajutrz ja i Magda pożegnaliśmy się z Wojtkiem i Asią. Wojtek dał nam na drogę dobrego tytoniu. Lubiliśmy z Magdą zapalić, odetchnąć i porozmawiać. Wyruszyliśmy w drogę powrotną do Krakowa. Po pół godzinie siedzieliśmy już wygodnie, w jednej z ciężarówek. W jednej z wielu, które codziennie przemierzają trasę z północy na południe. Magda spoglądała na oddalające się Long Island. Za rok będzie wspominać tę podróż. Wizytę u pewnego malarza, wesołego diabła i przywoływać smak lata. Mijaliśmy wrzosowiska, suche łąki, zielone lasy, tu i ówdzie błysnęło oczko niewielkiego jeziorka. Oj upalne to lato pełne promieni. Namalowałem jej duszę, narysowałem wianuszek. Usteczka malinowe miała i rozpięty staniczek. Gdy przestanę śpiewać, mówił będę głośno. By wszyscy słyszeli, że mówię prosto. Bez owijania ... Mówił będę gładko. Spójnie nad wymiar, wyraźnie i miękko. Gdy przestanę śpiewać intonować zacznę. Mówić liryką do ucha aż zaśniesz. Cicho szeptem gadać, mruczeć jak kot. By z tobą być przeskoczę drewniany płot. Gdy będzie za wysoki mur, zrobię podkop. Uparcie będę dążył, by być z Tobą. Johnny Cash i country rozbrzmiewało z radia wielkiego tira. Od czasu do czasu ktoś sypnął kawałem w CB radio. Kilometry umykały jak chwile odmierzane sekundami, minuty drogi, kilometry czasu, w śnieżnobiałych uściskach Morfeusza. Nie. Ty nie możesz teraz nadejść. Byłbyś najbardziej nieoczekiwanym gościem, niechcianym niedzielnym gościem, w leniwej niedzielnej sjeście. Magda oddychała miękko, głowę opartą ma o moją pierś. Śni słodko o bajecznym Long Island o swoim Long Island, z córeczką, mężem i domem. Śni o życiu prawdziwym, być może układa właśnie — swoje szczęście. A ja w ciszy kalkuluję swoje życie. Swoje własne chwile rozmywam, rozcieram i mieszam. Wypuszczam wraz z dymkiem gdzieś w powietrze, okrąglutkie kółeczka unoszące się w przestrzeni. Z każdym oddechem przybliżam się do celu — Wawelskiego wzgórza, które góruje nad Wisłą, do rynku, do baszt, do sukiennic. Dobijamy do celu. Wracamy na stare śmieci. Do Krakowa przyjeżdżamy wieczorem. W drzwiach wita nas Dominik. — O, a cóż to za przyjemność! - Witam Pana i Panią Uśmiech na jego twarzy jest jakby gorzki, słony, szybko znikający, a zarazem przemienia się w opowieść. Opowiada o tym, jak straż miejska obudziła go pewnego pięknego poranka. Śpiącego na ławce, obok butelka po czystej, a pod nią karteczka. Ze słynnym jednym zdaniem: — „Pojechaliśmy na północ.” Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że spożywanie trunków i zaśmiecanie rynku było zabronione. — Prosimy o dowód… Jak pan ma na imię? — Dominik. — Panie Dominiku, prosimy o dowodzik. — Hmmm… ale nie mam przy sobie dokumentów. — To poprosimy, by pan z nami poszedł na komisariat, spiszemy dane. Nie wiem, jakim cudem udało mi się wywołać trochę zamieszania i czmychnąć na dworzec. Wsiadłem w pośpiechu do pociągu w stronę Krakowa, ale bez pieniędzy, bez biletu. Kolejna ciężka rozmowa — tym razem z konduktorem. Mandacik na drogę. Na dobry początek. Żebym miał co wspominać, żebym nie mógł zapomnieć, jak piękny był mój wypad stopem z kolegą do ukochanego Denver. By móc zobaczyć Denver. By móc zakochać się w Denver. Taki finał naszej podróży.                                        
    • @Simon Tracy to nie do końca jest tak  W moich wiersz ach przewijają się przeważnie trzy podmioty liryczne  Jedną i chyba najważniejszą jest Anna  Drugą Lucyna  Natomiast trzecią Lulilaj

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      Każda z nich jest inna a jedno co je łączy to wieś i natura  Np Lucyna jest najmroczniejsza za to Lulilaj świetlista jak nie z tego świata
    • @Gosława Twoje wiersze to saga jednej bohaterki. Podzielona na wydarzenia i poszczególne dni.  Cudownie jest uczestniczyć w tej atmosferze. Tak dalece sensualnej i intymnej a zarazem cieleśnie realnej.
    • @UtratabezStratyJak będziesz mocno w to wierzył, to tak się stanie.  No wiesz, o innych rzeczach się myśli, o innych mówi - o jeszcze innych pisze. A o kolejnych nikt nigdy nie będzie wiedział.  No i bądź mądry i pisz wiersze :))) Pozdrawiam i dziękuję za odwiedziny :)
    • @Berenika97 Ten i kilka najbliższych wierszy zrobią podwalinę pod moje opowiadanie, które zamierzam tu opublikować. Będzie to ballada łotrzykowska w duchu villonowskim osadzona w XIV-wiecznej Francji, którą już jakiś czas temu publikowałem na tiktoku i portalu poeto a teraz będę chciał podzielić się nią z Wami.  Będzie to coś zupełnie innego niż moje dotychczasowe teksty. 
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...