Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Pobojowisko pod Grunwaldem A.D. 1410


Rekomendowane odpowiedzi

      Kiedy przyjemnym letnim wieczorem,

Pośród rozległych pól Grunwaldu staniesz samotnie,

Wsłuchując się w okoliczną ciszę,

Zatapiając w niezliczone średniowiecza tajemnice,

 

Gdy znad Grunwaldu pól rozległych,

Niosący się cicho szept historii,

Dotykając strun twej wrażliwości,

Przemówi zarazem do głębi twej duszy,

 

Odmaluj wówczas w swej wyobraźni,

Tamtego pobojowiska obraz straszliwy,

Nigdy nie opisany przez kronik karty,  

Przez mroki średniowiecza wiernie strzeżony,

 

Odmaluj natchnionej wyobraźni pędzlem,

Obrazy tamte widmowe, upiorne,

Przez widma przeszłości na linii czasu zaklęte,

Sieciami domysłów z głębin dziejowych mroków wyławiane...

 

Tamto średniowieczne wielkiej bitwy pole,

Trupami niegdyś całe usłane,

Które wraz z płynącym nieśpiesznie dziejów biegiem,

Triumfu polskiego rycerstwa pozostało milczącym świadkiem…

 

Zalegające tysiącami stosy trupów,

Z rozgromionych w boju krzyżackich hufców,

Tym straszniejsze w tajemniczym księżyca blasku,

Esencją były grozy tamtego ponurego obrazu,

 

Obrazu tamtego straszliwego pobojowiska,

Pełnego poległych rycerzy niezliczonych ciał,

Niekiedy rozpłatanych ciosem bezlitosnego topora,

Niekiedy przeszytych ostrzem lśniącego miecza…

 

Gdy rozbite rycerskie przyłbice,

Zalegające w rozległych pól błocie,

Skrywały nieporadnie głów rany straszliwe,

Żelaznymi korbaczami z wielką siłą zadane,

 

By krzyżackich rycerzy wrogich,

Z rączych rumaków bezlitośnie strącić,

Z łoskotem żelaznych zbroi na ziemię zwalić,

W śmiertelnym boju życia pozbawić…

 

Gdy rozpłatane toporami krzyżackie zbroje,

Martwych rycerzy kryły ciał wiele,

I ran śmiertelnych wyzierających przeraźliwie,

Z wyłomów w lśniących napierśnikach poczynionych orężem,

 

Gdy krzyżackich giermków smukłe szyje,

Tatarskimi strzałami bezlitośnie przeszyte,

Straszliwym wówczas były widokiem,

Przeszywającym całe ciało zimnym dreszczem,

 

Lśniące pokruszone miecze,

W bitewnym szale wrażone w ziemię,

Zaklęły w  sobie tamtej wielkiej bitwy emocje,

Stercząc z ziemi w bitewnym szale połamane…

 

Żelazna rycerska rękawica,

Symbolem będąca rzuconego wyzwania,

Wczoraj przed oblicze polskiego króla ciśnięta,

Dziś końskimi kopytami w ziemię wdeptana,

 

Gdy z zmiażdżonej dłoni się zsunęła,

Odsłoniła palce doszczętnie połamane,

By zakrzepłej krwi zapachem,

Przyciągnąć po zmroku nocną zwierzynę…

 

Gdy z nadchodzącym w dniu tamtej bitwy wieczorem,

Pociemniało niebo nad grunwaldzkim polem,

Zwiastując nadciągającą burzę,

Szarzyzną nieba i cichym grzmotem,

 

Stalowe burzowe chmury,

Odbiwszy się w lśniących zbrojach rycerskich,

Zachłannie cały blask ich skradły,

By z nikim się nim nie podzielić,

 

A przeszywające z wolna zachmurzone niebo pioruny,

Oddały hołd rycerzom poległym,

Otwierając ich duszom niepojęte zaświaty,

Niczym ozdobne klucze drzwi gotyckiej katedry…

 

Cichy trzepot skrzydeł nietoperzy,

Heroldem był nadchodzącej nocy,

Mającej wnet otulić swymi mrokami,

Rozległe pola i leśne ostępy,

 

A gdy tajemnicza noc średniowiecza,

Zasnuła swym mrokiem Grunwaldu pola,

Kryjąc straszliwe obrazy pobojowiska,

I wygasłe wspomnienia rycerskiego męstwa,

 

Księżyca blask tajemniczy,

Zatopiony w głębi wilczych źrenic,

Na nocne łowy je prowadził,

Ku wielkiemu pobojowisku na polach rozległych,

 

Przeto liczne szarych wilków watahy,

Pod mroku zasłoną z rozległych borów wychynęły,

Zdążając na swe nocne łowy,

Ku niezliczonym zwłokom rycerzy poległych…

 

Stada niezliczonych kruków,

Wysypały się z nocnego mroku,

Niczym z ust próżnych monarchów,

Tysiące zbędnych niepotrzebnych słów,

 

By swym niezliczonym stadem,

Opaść na tamto pobojowisko trupami zasnute,

Rozpoczynając nocą krwiożerczy swój żer,

Rozczłonkowując ciała siniakami pokryte…

 

Gdy okryci białymi jak mleko płaszczami,

Niczym na łożach śmierci pośmiertnymi całunami,

Leżeli tysiącami pośród pól rozległych,

Pobici w wielkiej bitwie rycerze martwi,

 

Okoliczne dzikie psy,

Ciągnęły zewsząd watahami ku polom grunwaldzkim,

Czując instynktownie morze przelanej krwi,

Zastygłej skrzepami na płaszczach rycerskich…

 

W blasku księżyca wygłodniałe, krwiożercze wilki,

Nabliżając swe ociekające śliną pyski,

Do rycerzy zakonu trupich twarzy,

Zasnutych bielmem śmierci,

 

Zastygłe w bezruchu obwąchując zwłoki,

Przeciągle wilki do księżyca wyły,

Jakby chciały mu oznajmić,

O zasnutym morzem trupów krajobrazie strasznym…

 

Gdy martwych rycerzy nadgarstki,

Nadgryzały po nocach wygłodniałe wilki,

By ostrymi zębami ścięgna ich przegryźć,

A z otwartych żył dobyć językami posoki,

 

Niczym krople deszczu o dachy blaszane,

Uderzały krucze dzioby o krzyżackie zbroje,

Budzącym grozę metalicznym stukotem,

Niosącym się nocą po całej równinie.

 

Gdy oszalałe kruki wściekle atakowały,

Krzyżackie zbroje swymi czarnymi dziobami,

Przy jasnej księżyca pełni,

Przy dalekim blasku nielicznych pochodni,

 

By ostrymi niczym brzytwy dziobami,

Zastygłe w bezruchu oczy wydobyć,

Z martwych rycerzy oczodołów głębi,

Strzeżonych zasłonami żelaznych przyłbic,

 

Jeszcze o świcie tak dumni i butni,

Po zmroku wobec dzikiego ptactwa bezbronni,

Leżeli bez władzy w członkach trupiobladzi Krzyżacy,

Bielmem śmierci wszyscy zasnuci,

 

Pośród Grunwaldu pól rozległych,

Leżeli nieruchomi, bezbronni, martwi,

Czekając już tylko pogrzebu posługi,

Usypania z polskiej ziemi choć niewielkich mogił…

 

Gdy wsłuchamy się w szept przeszłości,

Niosący się cichutko z wieków minionych,

Znad Grunwaldu pól rozległych,

Tamtej pamiętnej bitwy będących niegdyś świadkami,

 

Z miejsca gdzie krzyżackie chorągwie,

Starte w pył zostały ku przestrodze,

Nieść się mającej przez wieki kolejne,

Świadectwem pozostając dla przyszłych pokoleń,

 

Z tej jednej z największych bitew średniowiecza,

Płynie dla ludzkości nieśmiertelna nauka,

By nie lekceważyć potęgi polskiego oręża,

By z umiłowaniem wolności Słowian nie igrać,

 

Iż połączone siły polskie, litewskie, ruskie,

Zawsze w pył zetrą krzyżacką pychę,

Niezależnie w które bieg dziejów pchnie nas stulecie,

Niezależnie jakie rzuci nam wyzwanie,

 

Nie straszne nam krzyżackie knowania i zakusy,

Gdy w duszy narodów płonie żar niezłomny,

Przez Grunwaldzką Wiktorię niegdyś rozniecony,

W dumnym spojrzeniu króla Władysława Jagiełły zaklęty,

 

Gdy z barwnych obrazów i wypłowiałych rycin,

Spogląda bacznie na nas współczesnych,

Byśmy przenigdy się nie poddawali,

Nakazuje nam milcząco swym spojrzeniem wymownym…

 

Nie straszne nam europejskich elit plany,

Gdy patrzą na nas z wieków minionych,

Dumnych i walecznych polskich rycerzy duchy,

Krzyżackie zagony niegdyś w polu gromiących,

 

I duchy tamtych bitnych Żmudzinów,

Wciąż strzegą naszych spokojnych snów,

W obliczu światowych wojen i konfliktów,

Perfidnych zakulisowych manipulacji i dezinformacji aktów,

 

I z kart średniowiecznych polskich kronik,

Płyną dla nas słowa otuchy,

Spisane piórem światłych kronikarzy,

W odległego średniowiecza czasach zamierzchłych,

 

Iż ta sama krzyżacka zawierucha,

Kolejnym pokoleniom przez wieki straszna,

Została wtedy bezlitośnie starta,

Na Grunwaldu rozległych polach,

 

By nikomu nie była już straszna,

Mimo upływu kolejnych setek lat,

By przestrogą z minionych wieków jedynie pozostała,

Na średniowiecznych kronik kartach…

 

- Wiersz zainspirowany utworem ,,Pobojowisko" autorstwa Jacka Kaczmarskiego.

---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Jeżeli podobają się Państwu moje teksty o tematyce historycznej i szanują Państwo moją pracę, mogą mnie Państwo wesprzeć drobną kwotą.

 

Z góry wszystkim darczyńcom dziękuję!

 

KRAKOWSKI BANK SPÓŁDZIELCZY 96 85910007 3111 0310 9814 0001

Edytowane przez Kamil Olszówka (wyświetl historię edycji)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

@Kamil Olszówka @Kamil Olszówka

   Kamilu, mam pytanie o "wycierających" (zwrotka dziesiąta). I wątpliwość odnośnie do słowa "niezliczony", które powtórzyłeś w dwóch różnych przypadkach (zwrotki dwudziesta pierwsza i dwudziesta druga). 

   Wspaniale, że inspirujesz się utworami Jacka Kaczmarskiego. To Jeden z Wielkich. Doświadczona dusza, która zaistniała w naszym świecie, by skłaniać do myślenia. Wzbudzać i poruszać emocje. I - a jakże - inspirować ^(*_*)^ .

   Serdeczne pozdrowienia ^(*_*)^ . 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Ale się napisałeś! Moim zdaniem stanowczo za dużo powtórzeń w tym tekście. Mówiąc szczerze, czytając, miałem w myślach jeden obraz, chłopów z okolicznych wsi buszujących wśród trupów i rabujących, co się zrabować jeszcze dało. I czekałem, że może też wpadłeś na taki pomysł, ale się nie doczekałem. Nie wyszedłeś poza schemat. A co do faktów. Pod Grunwaldem zginęło ok 14 tyś. ludzi. 8 po stronie krzyżackiej i 6 po przeciwnej, więc pobojowisko było usłane trupami różnej maści. A tak na marginesie Polacy, to naprawdę ciekawy naród. Większość przyznaje się do katolicyzmu, a w tamtym czasie doprowadzili do upadku jedynego w historii państwa, którego teoretycznymi podstawami funkcjonowania miały być prawa i zasady katolicyzmu. W kilka wieków później dość skutecznie powstrzymywali Niemców przed zniszczeniem Stalinizmu, który był ich największym wrogiem. W konsekwencji na swoją zgubę. 

 

Pozdrowienia.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

@Corleone 11 Oczywiście miało być ,,wyzierających przeraźliwie". Dzięki że zwróciłeś uwagę na ten błąd! Ogromnie szanuję twórczość Jacka Kaczmarskiego i z pewnością jeszcze nie raz się Jego tekstami zainspiruję...

W temacie Bitwy pod Grunwaldem polecam także szczególnej uwadze mój długi wiersz zatytułowany ,,Srebrzysty księżyc i lśniąca zbroja"

Edytowane przez Kamil Olszówka (wyświetl historię edycji)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

@Sylwester_LasotaNajserdeczniej Dziękuję... Ograniczyłem się wyłącznie do nocnej zwierzyny i ptactwa by dać czytelnikowi do zrozumienia iż były one wyrazem/symbolem Bożej kary jaka spadła na zakon krzyżacki...

Siły przyrody jako narzędzie Bożej kary...

Niemiecki hitleryzm był dla Polski równie wielkim zagrożeniem co sowiecki stalinizm...

W temacie Bitwy pod Grunwaldem polecam także szczególnej uwadze mój długi wiersz zatytułowany ,,Srebrzysty księżyc i lśniąca zbroja"

@sowa Po prostu zauważyłem że większość blogerów zamieszcza pod swoimi wpisami taki właśnie komunikat, więc... Dlaczego ja nie miałbym? Innym wolno a mnie nie?

Oczywiście nikomu się nie narzucam!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Może dlatego, że to nie jest portal "blogerski", a dedykowany poezji i literaturze. Wydaje mi się nawet, że takie działania są zabronione przez regulamin strony, ale nie jestem pewien. Możesz upewnić się, pisząc do Administracji.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • oddalam się od prawideł ułożonych wersów zatracam częściej w szklane oko nie szkiełko każe wstrzymać oddech gdy wylewa się słowo   gdyby o tym wiedział wieszcz napisałby pewnie tylko  dwanaście zgłosek w jednym szeregu stanął może nawet uderzył w klawiaturę zamiast w dzwony                        
    • Światło pod sufitem. Długi rząd brzęczących jarzeniówek. Brudna, żółtawa biel poprzetykana czernią rozkładu i defragmentacji. Zupełnie jak wybrakowane uzębienie starca. Choć w zasadzie trupa, żywego jeszcze, ale trupa. Przechodzę. Idę. Nieskończona dal. Usiana opiłkami żelaza podłoga. Śmierdzące smarami zgarbione korpusy martwych frezarek. Jakichś urządzeń niewiadomego przeznaczenia… Zapaliłem świeczkę. Nie jedną. Kilka. Cały las świeczek. Płoną wszędzie. Na podłodze. Stole. Lastrykowych parapetach, krzesłach, drewnianych półkach regałów. Pełnych, uginających od starych, rozsypujących się książek. Pozostałości po umarłym ojcu, umarłej matce... Płoną i drżą płomienie. Żółte, drgające płomyki. Drgające od oddechów niewidzialnych widm. W mroku nocy z zaprzepaszczonej otuliny snu. Matka przychodzi czasami. Widzę ją. Przychodzi z uśmiechem. Z werwą. Albo z jakąś pretensją. Z marsową miną. Przychodzi sama albo z ciotką, albo z ojcem. Ale zawsze wyrazista. Jakby przesycona kolorami. I cała w falujących płachtach. Jakichś falujących częściach zwiewnej garderoby. Jakiejś takiej, której nigdy nie nosiła za życia. Wielokolorowych, wyciętych niczym z modowego żurnalu peniuarach długich do samej ziemi. A zatem przechodzą przeze mnie. Wychodzą ze ścian. Idą. Płyną. Stąpają bezgłośnie po dębowej klepce. W pokoju. W przedpokoju. W całej amfiladzie długiej jak rodny kanał martwej od dawna rodzicielki. Niekończącej się gardzieli jakiegoś przejścia. Jakiegoś korytarza z tego do tamtego życia albo śmierci. Idziesz ze mną? Czy idziesz? Dlaczego milczysz?   Świece płoną. Jedna przy drugiej. W odstępach. W oddaleniu. W nicości nocy… Drgające ogniki. Deliryczne cienie na suficie i ścianach. Skrzydlate. Bezskrzydłe. Albo wypełzające dopiero z kokonów. Nieporadne… Rozmaite, nienasycone jestestwa. Metamorficzne egzystencje. Wyczulone na każdy najmniejszy nawet ruch. Na każde poruszenie, nawet tak szybkie, że przekształcające się momentalnie w nieruchomość. W cienistą skamielinę. W odwieczny kamień pokryty zielonym mchem zagradzający przejście do drugiego pokoju. Skąd tu nagle taka bariera? Ta niemożność przejścia? Owiewa mnie leśny chłód po twarzy, po skroniach i plecach. Las szumiący wokół. Szumiące wokół dęby. Za oknami otwartymi na oścież… Za oknami gałęzie. Liście… Cicho. Ciii… Ktoś idzie ulicą. Chodnikiem. Trotuarem. Ktoś spóźniony na umówione spotkanie w parku okraszonym nocną ciszą. Tam, przy ławce. Przy tym dębie, kasztanie, topoli… Tam wtedy. Tam, kiedyś… To było kiedyś… To było…   Dlaczego milczysz? Przecież jestem. Przyszedłem. Wprawdzie po czasie, ale jestem. Rozglądam się wokół, lecz jedynie wirują lodowe kryształki w sześcianach powietrza. W żółtawej poświacie latarni, które giną w przymglonej substancji czasu. I płyną powoli, powoli. Powoli… Całe flotylle kłębiących się, zapomnianych… Dawno umarłych. Nieistotnych… Zatracających się na powrót w ciszy… Milczysz, albo zmieniłaś ton. Nie. To zmieniły się jedynie okoliczności. Ty, nie zmieniłaś się wcale. Cały czas milczysz w piskliwym szumie gorączki. I chowasz się, gdzieś dalej. I znikasz. Zza drzewa wychodzi starzec o siwej brodzie z gałązek i chrustu. Nie. Nie idzie. Stoi. I tylko chwieje się w podmuchach wiatru. I drży. I porusza milczącymi ustami. I opowiada coś czego dosłyszeć nie sposób. I opowiada coś z egzaltacją i pasją. I mówi wśród teatralnych gestów. Przesadnych… Kiedy podchodzę. Kiedy zbliżam się, aby dostrzec, usłyszeć cokolwiek, zatraca się wszystko, co przed chwilą wydawało się takie realne. I staje się jedynie krzakiem nagiego bzu, co zaszedł mi znienacka drogę. I staje się jedynie plątawiskiem gałęzi. Plątaniną korzeni. Podziemną egzystencją nie wiadomo czego…   Zamykam oczy. Ćwiczę zamykanie i otwieranie powiek. Otwieram. Zamykam. Otwieram szeroko. I widzę. I próbuję dostrzec. I widzę jakieś kontury. Zarysy na ścianie. Na drzwiach trzydrzwiowej szafy. Na drzwiach pokrytych fornirem. Na drzwiach starej szafy skrzydlate cienie. Na drzwiach wielki motyl rozpościera skrzydła. Szykuje się do odlotu wieka istota… Wiesz, piję Bushmills'a, taką starą irlandzką whisky. Napijesz się ze mną, tato? Masz. Pij i nie dyskutuj. Ja, piję. Uśmiecha się do mnie skrzydlata istota. Ojciec leży tu od wieków w stosie rozsypanych piór i chrzęści resztkami spróchniałego truchła. Jakiś taki niepodobny do samego siebie. Leży profilem swojej podłużnej czaszki. Czaszki podobnej cośkolwiek do jakiegoś ptaka. Patny się na mnie. Nie patrzy. Zwraca się do mnie pustymi oczodołami zasklepionymi czarną, wilgotną ziemią… Co chcesz powiedzieć, tato? Nic. Milczenie. Tylko piskliwa w uszach cisza. Tylko szum i szmer padającego zza otwartego szeroko okna deszczu. Trącane kroplami listki lśnią w półmroku. Migoczą. I drżą w żółtawej poświacie ulicznej latarni… Matka krząta się w kuchni. Przynajmniej tak mi się wydaje. Coś tam robi. Szykuje kolację wigilijną. Choć odgłosy to jakieś odległe. Płynące spomiędzy przeszłych warstw dawno minionych dziejów. Milknie wszystko. I znowu nic. Znowu piszcząca w uszach cisza. W pokoju. W pomroku pokoju lśni płaszczyzna drzwi. Lakierowana powłoka starej szafy, w której czai się pustka wiszących na pręcie pokrytych kurzem drewnianych wieszaków. Wisiały tu kiedyś płaszcze i bluzki. Marynarki. Na wewnętrznej ścianie krawaty ojca… Czy ty mnie kochasz? Powiedz. Mów. Albowiem dawno nie było kochania. Wiesz, przychodzą do mnie. Przychodzą jakieś osobistości, płaskie jak książkowe fotografie. Kto to? Nie wiem. Ale chyba są ważni, bo wyniośli i sztywni. Tacy królewscy. Masz, pij. Dlaczego milczysz? Rozgrzewa mnie w środku kolejny łyk alkoholu. Trunek to szlachetny. Herbaciany. Potrójnie destylowany. Nie uroń tylko kropli, bo spłynie ci po brodzie palącą do szpiku kości rozpaloną strugą.   Przychodzą do mnie znowu. Aktywizują się po śmierci. Przechodzą przez ściany i drzwi. Przechodzą w ciszy i jakoś tak obojętnie. Nie patrzą na mnie te natrętne mary. Te najgorsze widma. Owijają się w przezrocza minionych dni. Za otwartymi oknami drzewo przy drzewie. Dęby, kasztany... Kładące po sobie liście topole. I te topole strzeliste do nieba. I te topole trzeszczące w pochyleniach od wiatru… Ktoś znowu idzie. To ja idę pomału. Wstałem i idę powoli jak ktoś, kto uczy się dopiero chodzić. Idę, stanąwszy po długim leżeniu. Po długiej niemocy. Po gorączce toczącej ciało. Idę daleko, nie wiadomo gdzie. Chyba do toalety oddać mocz, choć oddałem go już wszędzie… I obejmuję ściany, próbując utrzymać równowagę z powodu ogromnego pędu kuli ziemskiej. Przytulam się do niczego, będąc niczym i nigdy nie będąc czymkolwiek ponad nicość. Ponad okrutną nicość i pustkę lodowatego wszechświata. Płynąłem. Płynę. I jeszcze raz płynę. Byłem wszędzie. I byłem równocześnie w kilku innych czasach i przestrzeniach. Być może we śnie. W malignie. Na jawie…   Coś się świeci nade mną. Coś się do mnie przymila. Coś nagiego w swoim bezwstydzie. Otula mnie ciemny poemat z piekła rodem. W szumach i piskach. W szmerach i cichych stukach w żeliwnych rurach. W starych rurach. W plątaninie starych żeliwnych rur. Jakieś jęki i szepty. Jakieś przekleństwa hydraulików. Nade mną mieszka jedynie nicość. Pustka tak przeogromna, że aż rozsadza czaszkę w swoim bolesnym pulsowaniu. I w tej pustce czyjeś kroki. Powolne kroki. Czyje? Czy to ty, tato? Milczysz, a więc milcz dalej. Tak jak milczysz do tej pory swoim grobowym milczeniem. Matka? Nie. To nie ona. Ponieważ poszła już sobie po chwilowym krzątaniu się po kuchni. Stwierdziła, że nic tu po niej. A przyszła jedynie z przyzwyczajenia. Pokrzątała się w kurzu i w pyle. W pajęczynach… W zapleśniałych tworach wypełzających z ciemnych kątów. A więc przywołało ją tutaj jej własne echo przeszłości. Poszła sobie. Zniknęła w drzwiach, w półmroku klasztornym pełnym umarłych twarzy. Poszła jak wtedy, rzucając na pożegnanie swój cień na ogród.   Przy stole stoi odsunięte krzesło. Na stole pęknięty wazon z pękiem uschnięty melancholii. Na stole talerz z okruchami czerstwego chleba. A więc ktoś tu był na tej ostatniej wieczerzy. Skosztował ciała Chrystusa i jego krwi. Lecz ta krew miała posmak irlandzkiej, potrójnie destylowanej whisky. Pusta butelka mieni się w drgających płomieniach świec. Napijesz się ze mną, Jezu? Masz, pij. Kilka kropel spadło na twoje wytarte dżinsy. Masz za sobą długą podróż. Jego płonące oczy. Jego świecący na głowie diadem. Na co ci on? Po co? Kładzie na stole naszyjnik z pereł. To nic. To tylko kamienie, kamienie… Powtarza jak echo. Powtarza cicho… Była tu twoja matka, mówi. Wiem, odpowiadam. Lecz widzę nagle, że jest nagi. I widzę jego wargi nabrzmiałe. Coś chciał jeszcze powiedzieć, lecz milczy. I rysuje w powietrzu kręgi. Ramionami oplata swoje smukłe nogi i ręce. Słyszę go w szmerze przesuwanego krzesła. Mówi coś. Mówi, porusza obrzmiałymi, sinymi ustami… Wstaje i idzie. Ku zaskoczeniu cały w bieli. W falujących, w powiewających szatach… I ostrymi skrzydłami bez szelestu się w niebo wzbija, jak ptak… I uderza mnie cisza. Cisza tak wielka, że aż ogłuszająca. Cisza tak wielka, idąca jak fala za falą...   Otwieram oczy. Otwieram szeroko. Razi mnie słońce, co wpada z ukosa. Na podłodze, na sękach, na słojach dębowej klepki… Na suficie plama zacieku. Wznoszące się drzewo żeliwnych rur… Drapie mnie w gardle. Dusi wirujący w powietrzu kurz. Świece dopaliły się do końca. Spalone knoty. Stearynowe kikuty...   Jesteś tu jeszcze?   (Włodzimierz Zastawniak, 24-12-25)      
    • Typowy typ typuje topy.   Warszawa – Stegny, 25.12.2024r.
    • Święta Choinka   Śnieg Prezenty   I delikatne sentymenty        
    • Dziękuję i wzajemnie życzę zdrowych i pogodnych świąt.
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...