Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

*

Bardzo dawno temu, tak dawno, że nikt już tych czasów nie pamięta, istniało pewne królestwo. Nie było ani małe, ani duże, nie leżało ani w górach, ani nad morzem, mieszkańców miało akurat tyle, ile trzeba - słowem było doskonale nijakie. Nie mieszkała w nim żadna piękna królewna, nie rządził nim mądry, dobry król, nie żyła w nim jedna nawet zła czy dobra wróżka. Królewny nie było, bo król stracił klejnoty podczas wojny i siłą rzeczy nie mógł jej spłodzić . Nie byłaby zresztą piękna, bo król i królowa byli osobami wyjątkowo szpetnymi, więc może dobrze się stało, że nie wyrządzono jej tej krzywdy. Poza tym dworzanie byli mało ciekawi, a lud pospolity i głupi. Jedyną rzeczą, która poprawiała nieco wizerunek królestwa, była obecność smoka. Nikt nie wiedział kiedy i jak się pojawił, za to bardzo szybko odczuto jego paskudne zwyczaje.
Smok był klasycznym socjopatą. Któregoś dnia, pod groźbą zniszczenia królewskiego grodu, zażądał, by dostarczono mu młodą dziewicę (starych też było dużo, ale ich nie chciał, bo jak każdy socjopata dążył do doskonałości). Strapiony, nieudolny władca zwołał radę królestwa, aby zrzucić na nią odpowiedzialność za ewentualną decyzję. Uradzono, że dziewic jest w królestwie pod dostatkiem i że dobro ogółu wymaga poświęcenia jednostek, a królestwo, mimo całej swej niedoskonałości, powinno istnieć. Postanowiono losować kandydatki, wybierając na chybił trafił numer domostwa. Kiedy dostarczono smokowi pierwszą dziewicę, okazało się, że zwyrodnialec zgwałcił ją, a potem zabił i porzucił zmasakrowane ciało w rzece nieopodal swojej pieczary.
Przez długi czas panował spokój i mieszkańcy odetchnęli z ulgą, ale wiedzieli, że smok prędzej czy później sterroryzuje ich znowu. Tak też się stało. Druga dziewica skończyła podobnie, jak jej poprzedniczka, zaś apetyt smoka zaczął wzrastać. W końcu doszło do tego, że żądał jednej dziewicy tygodniowo, co dawało około pięćdziesięciu dziewic rocznie. W owych czasach królestwa nie bywały przeludnione, dlatego na opanowane przez smoka królestwo spadła groźba totalnego niżu demograficznego, a nawet wyludnienia. Kawalerowie, których skazywało to na rozwódki i wdowy, wyjeżdżali licząc, że może gdzie indziej znajdą normalną kandydatkę na żonę lub naprędce rozdziewiczali te, które jeszcze pozostały. Królestwo opuszczały także rodziny, w których były dziewice i co najstraszniejsze, mnożyły się przypadki samobójstw zrozpaczonych rodziców oraz mordów na dziewicach, dokonywanych przez ojców, protestujących przeciwko praktykom smoka.
W zaistniałej sytuacji król postanowił wezwać radę, aby ustaliła jak ratować podupadające królestwo. Tym razem wymyślono konkurs. Chodziło o to, by ktoś wymyślił receptę na pozbycie się smoka: w nagrodę miał otrzymać tytuł honorowego obywatela królestwa i kosztowności zebrane wśród mieszkańców. Skarb był pusty, bo odkąd król stracił męskość, nie prowadził żadnych wojen grabieżczych i utrzymywał dwór z drastycznych danin nakładanych na lud. Poza tym był zwykłym skąpcem i nawet w sytuacji skrajnego zagrożenia, nie potrafił zrezygnować z zamkowych imprez i próżniaczego trybu życia. Jak się już rzekło, nie posiadał córki na wydaniu, nie mógł zatem dołączyć jej do puli przeznaczonej dla zwycięzcy, co zresztą mogło odstraszyć śmiałków z wiadomych powodów. Stąd dał, co miał i oczekiwał istnego najazdu rycerstwa najemnego. Przyjechało jednak zaledwie paru delikwentów i to nie najlepszej próby. Byli to głównie spłukani doszczętnie włóczędzy, nałogowi hazardziści i pijacy, którzy gwałtownie potrzebowali gotówki. Wszyscy polegli w walce ze smokiem, dając światu odetchnąć od swoich cuchnących ciał i wrednych przyzwyczajeń. A smok robił swoje. Ryczał z daleka, wzywając mieszkańców do złożenia kolejnej ofiary.
Królestwo stało się bezbronne, ale nikt go nie najeżdżał: strach był silniejszy niż perspektywa łupów, których i tak ubywało. Kwitła za to turystyka, albowiem wielu przybyszy z dalekiego świata chciało poczuć grozę przebywania w pobliżu bestii. Co odważniejsi podchodzili blisko pieczary, by ową paskudę ujrzeć. Wielu z nich już nie wracało, jednak ci, którym udało się uniknąć bezpośredniego kontaktu ze smokiem, opowiadali niestworzone rzeczy na temat jego wyglądu i zachowania. Rozbieżności dotyczyły głównie wielkości, koloru, liczby kończyn i oczu oraz kształtu pyska i ogona. Sprytny król rychło zaczął wykorzystywać ciekawość cudzoziemców, każąc im płacić za możliwość zbliżenia się do smoka. Tym razem jednakże błysnął talentem organizacyjnym i pieniądze te przeznaczył na zwiększenie nagrody dla pogromcy potwora. W miarę przybywania ciekawskich pula rosła, lecz nadal nikomu nie udawało się jej zdobyć. A próbowało wielu: od zrozpaczonych ojców, braci i narzeczonych, po intelektualistów i znakomitych rycerzy. Miejscowy cmentarz miał niebawem przekroczyć rozmiarami obszar całego grodu, który zdążył stracić już najznakomitszych obywateli oraz całą armię dziewic.
Aż razu pewnego przed obliczem króla zjawił się miejscowy cwaniaczek, drobny przestępca i skończony prymityw o imieniu Bruno. O konkursie dowiedział się tak późno, gdyż od tygodni uchlewał się z dziewkami w domu pod czerwoną latarnią. Sprawa ratowania królestwa wcale go nie obchodziła, zaś do smoka miał stosunek doskonale obojętny. Interesowała go wyłącznie nagroda i możliwość otrzymania honorowego obywatelstwa, co mogło pomóc mu w wyrównaniu strat moralnych poniesionych z powodu złego traktowania przez mieszkańców oraz przedstawicieli prawa. Straż chciała go od razu aresztować, jak już nieraz bywało, ale król pozwolił mu mówić. Bruno przyobiecał, że pozbędzie się smoka w ciągu paru minut. Wszyscy wybuchli śmiechem, on również, po czym zażądano, by objaśnił swój plan. Bruno jednak oświadczył, że to tajemnica i lepiej, żeby się smok nie dowiedział, co dla niego przygotowuje. Były to słowa mądre, więc król łaskawie pozwolił mu działać.
Bruno wrócił do brudnej nory pod czerwoną latarnią, gdzie spały jego dziewczęta - Sonia i Sara. Od razu rzuciły się ku niemu w nadziei, że przyniósł butelczynę albo flakonik z wywarami wywołującymi euforyczne stany emocjonalne, by później się wspólnie zabawić. Zadziwił je bardzo swoją powagą i wystraszyły się, że to już koniec wielotygodniowej imprezy, która mocno przypadła im do gustu i będą musiały wrócić na ulicę, by zarabiać na jego i swoje utrzymanie. Kiedy objaśnił im swój plan, obie kategorycznie zastrzegły, że żadnych stosunków ze smokiem mieć nie chcą. Skusiła je dopiero obietnica prowadzenia burdelu, który za zdobyte pieniądze otworzą. Zdaniem Bruna lepiej do tego zadania nadawała się Sonia. Po pierwsze była młodsza, po drugie odważniejsza, a po trzecie i najważniejsze, mimo lat praktyki, wciąż zachowywała proporcje zbliżone do dziewicy. Trzeba tylko było dokonać paru zabiegów kosmetycznych i mogła wyjść z niej całkiem wiarygodna dziewica. Gdy już poradzili sobie z tym, wybrał się do pieczary smoka, by podpatrzeć jak się to wszystko odbywa i sprawdzić, czy jego przypuszczenia pokrywają się z prawdą. Koczował tam przez kilka dni, zanim smok nie wyszedł i nie zaryczał we wiadomym celu. Nie trwało długo, zanim przysłano kolejną ofiarę, albowiem nikt nie wierzył, że Bruno zdoła smoka pokonać. Wystarczyło jednak czasu, aby zdołał sobie obejrzeć potwora. Prawie nie wierzył własnym oczom! Smok był smoczkiem, nie smoczyskiem. Wzrostu miał może tyle, co dwóch ludzi, był zgarbiony i pokraczny. Jego wielkie ślepia były czerwone, jak u królika, nos długi i krzywy, niby dziób marabuta, zaś paszcza przypominała usta wieloletniego pijaka - suche, popękane, oblepione czymś białym. Łuski na grzbiecie miały kolor brunatny, natomiast sierść na wydętym brzuchu widać było plamy siwizny. A w ogóle, to sylwetką przypominał raczej ogromną małpę, niż smoka.
Zafascynowany i rozbawiony Bruno dostrzegł również braki w jego uzębieniu oraz obecność małego, śmiesznego ogonka z tyłu. Zniecierpliwiony smok nerwowo dreptał w miejscu i tupał trójpalczastymi stopami. W pewnym momencie uniósł się na tylnych łapach i Bruno zobaczył przedmiot służący do rozprawiania się z dziewicami. To go zupełnie rozbroiło. Z dumą stwierdził, że jest lepiej wyposażony przez naturę i poczuł się bardzo pewnie. Kiedy wśród grobowej ciszy zaczął się zbliżać orszak z młodziutką dziewczyną w białej sukni, smok splunął z zadowoleniem. Trafił w drzewo, które natychmiast spłonęło. Bruno wiedział już wszystko. Bestia zabijała na odległość, nie dając śmiałkowi żadnej szansy zbliżenia się z orężem i zadania ciosu. Pozostało już tylko przeżyć chwilę złożenia ofiary. Z tym smok go nie zaskoczył. Bruno znał życie, zwłaszcza od tej intymnej strony, bo o tym, gdzie on nie był, z kim nie spał i czego nie widział, można by całe tomy spisać. Był przekonany, że seksualność bestii nie przedstawia jakiejkolwiek wartości i nie pomylił się. Smok po wykonaniu kilku histerycznych ruchów zawył cienkim głosem i zwiotczał. Zdezorientowana eks-dziewica przyglądała mu się wielkimi oczami, oczekując na przyjście najgorszego.
- Boisz się? - ryknął smok po chwili.
- Tak - pisnęło dziewczę.
- Jak było?
- Cudownie. Jeszcze nigdy nie przeżyłam czegoś takiego. Jesteś najlepszy.
- Teraz zginiesz!!!
- Och, nie, proszę!!! Smoku!!! Daruj mi życie. Będę do ciebie przychodzić codziennie i robić wszystko, co zechcesz.
Czerwone ślepia smoka zaszły mgłą, gdy napawał się widokiem bezbronnej ofiary. Później szybkim ruchem skręcił jej kark i wrzucił ciało do rzeki. Był tak zadowolony z siebie, że aż poklepał się łapskami po piersi. Kiedy zniknął w pieczarze, Bruno cichaczem wycofał się i wrócił do miasta.
Sonia i Sara odetchnęły z ulgą, widząc go całego i zdrowego. Razem zjedli kolację i poszli do łóżka. Bez cudownych eliksirów nie było tak, jak zawsze, ale cała trójka zdawała sobie sprawę, że przez jakiś czas muszą być absolutnie trzeźwi. Na sygnał nie czekali zbyt długo. Po trzech dniach smok zaryczał znowu, wyznaczając godzinę próby. Sonia pożegnała się z przyjaciółką oraz kochankiem i ruszyła ku pieczarze. Ani się przesadnie nie bała, ani nie była nadmiernie pewna siebie. Robiła to z miłości do Bruna i w nadziei na poprawę losu, który dotychczas nie był dla niej łaskawy. Poza tym lata praktyki zawodowej sprawiały, że znała zawiłości męskiej seksualności, jej pozytywne i negatywne strony, jak również wszelkie odchylenia od normy. Z relacji Bruna wynikało, że smok jest zwykłym nieudacznikiem, psychopatą i gwałcicielem, który przez swoim działaniem zaspokajał potrzebę władzy i czucia się kimś wyjątkowym, budzącym przerażenie, uwielbianym.
Na widok smoka najpierw zamarło jej serce, ale wkrótce oswoiła się, dochodząc nawet do wniosku, że nie taki diabeł straszny. Stanęła przed nim z miną tak niewinną, że smokowi aż ślina pociekła kątem paszczy, wypalając dziurę w ziemi u jego stóp. Sonia zbliżyła się do bestii, położyła dłoń na jej ramieniu i zajrzała w ślepia z niezwykłą śmiałością. Zaskoczony smok zamruczał nerwowo i cofnął się o krok. Przyglądał się dziewczynie spode łba, którym co jakiś czas niespokojnie kręcił.
- Nie boisz się mnie? - zapytał w końcu.
- Dlaczego mam się bać? - rzekła przez ściśnięte gardło - Przecież jesteś fajnym facetem. Nawet się cieszę na myśl, co zaraz zrobimy.
Smok sapnął ciężko i z nosa wypadł mu zakrzepły śpik.
- Skąd wiesz, co zrobimy? - mruknął podejrzliwie - Przecież jesteś dziewicą!
Sonia uśmiechnęła się przepraszająco i podeszła o krok, sprawiając, że smok instynktownie znowu się cofnął.
- Mam starszą siostrę - tłumaczyła, nie tracąc zimnej krwi - Podglądam często, jak zabawia się ze swoim narzeczonym. Och, żebyś to widział...
Smok stanął na tylnych łapach, by dodać sobie animuszu, ale szybko stwierdził, że nie ma co pokazać i opadł z powrotem. W jego oczach pojawiła się panika i wściekłość. Zamachnął się na Sonię, ale nie starczyło mu motywacji, by tak po prostu z nią skończyć. Zafascynowała go swoją swobodą i podejściem do rzeczy.
- Weź mnie, smoku. Weź mnie teraz - szeptała kusząco Sonia, patrząc mu głęboko w oczy.
- Kiedy nie mogę - jęknął bezradnie smok, którego wciąż zawodził organizm.
- Pomogę ci - zaoferowała się i pomagała, jak umiała. Niestety, pomimo jej usilnych starań, smok się zaciął i ani rusz nie potrafił wykrzesać z siebie tego, co trzeba. Klął, wył i kwilił, lecz sama ochota, choć niespożyta, nie wystarczała. Sonia wykazywała większą cierpliwość, bo wiedziała, że ma go w garści. Czekała tylko na odpowiednią chwilę, by go dobić. Tymczasem bestia dostała szału i rycząc pobiegła aż po horyzont i z powrotem. Energia ją rozpierała, a możliwości jej uwolnienia wciąż były znikome. Nie pomogło nawet kilkakrotne przepłynięcie rzeki ani wyrwanie paru drzew z korzeniami. W końcu zmordowany smok upadł u stóp Soni i jęknął bezradnie. Sonia pogłaskała go tak, jak tylko doświadczona kobieta potrafi i sprawiła, że zasnął, niczym osesek.
Nie tak miało być, ale cóż mogła zrobić. Smok spał przez blisko dwadzieścia godzin, wykrzykując przez sen różne obsceniczne treści i nie dając jej nawet zmrużyć oka. Kiedy otworzył oczy, spojrzał na nią zdziwiony. Oczekiwał, że ucieknie i da mu wreszcie spokój, ona jednak postanowiła wypełnić zadanie bez względu na trudy. Tak minął tydzień. Później drugi. Aż wreszcie nadszedł upragniony dzień. Nic nie pomagało smokowi się uspołecznić, a życie z kobietą u boku wyjątkowo mu się spodobało. Odkrył treści, o których dotąd nie miał pojęcia i zapragnął, by tak było zawsze. Sonia jednak nalegała, żeby był mężczyzną, za jakiego go uważa.
- To co robić? - zapytał w końcu.
- Jest pewien sposób - odparła ucieszona, że wreszcie będzie miała to z głowy - Musisz zjeść beczkę pieprzu. Będziesz po nim ostry, jak brzytwa.
Usłyszawszy to, smok zerknął nieufnie, lecz Sonia grała rolę perfekcyjnie.
- Ostre rzeczy pomagają, jak żadne inne. Na pewno o tym wiesz.
- Tylko skąd wziąć tyle pieprzu - zmartwił się przekonany smok.
- Już ja skombinuję - zaoferowała się Sonia.
Napięcie wywołało rumieńce na jej twarzy i drżenie rąk. Na szczęście smok wziął to za objawy niezaspokojenia i chcąc jak najszybciej stanąć na wysokości zadania, łaskawie wyraził zgodę. Sonia zgodnie z planem odnalazła w wyznaczonym miejscu beczkę, którą pozostawił Bruno. Odczekała jakiś czas, by bestia miała złudzenie, że upłynęła właściwa ilość czasu, a potem wróciła do jej pieczary. Smok nie czekał dłużej, tylko połknął beczkę i zamierzał od razu wziąć się do rzeczy. Poczuł jednakże zupełnie inny rodzaj pragnienia niż się spodziewał i pognał w stronę rzeki. Pił i pił, jak gdyby nigdy nie widział wody, zaś brzuch pęczniał mu, niby balon. Wody gwałtownie ubywało, zaś on wciąż nie przerywał. Wreszcie, gdy na dnie pojawiły się stłoczone ryby, smok stanął na tylnich łapach i ryknął straszliwie, wbijając czerwone ślepia w przyglądającą mu się z litością Sonię. Później rozerwało go i woda chlusnęła takim strumieniem, że zalało całą okolicę. Siła uderzenia zabiła Sonię na miejscu, zanim zdołała sklecić jeszcze jedną myśl.
Chlusnęło też po oknach meliny Bruna, który wypadł na ulicę z triumfującym okrzykiem. Pobiegł zaraz pod pieczarę smoka i znalazł ciało Soni, pławiące się w utworzonym przez wybuch rozlewisku. Radość mieszała się w jego duszy z rozpaczą, więc na przemian śmiał się płakał. Kiedy uspokoił się nieco, zaniósł królowi resztki po smoku i zainkasował nagrodę. Odtąd życie w królestwie wróciło do normy. Jedyną innowacją był luksusowy burdel, który na przedmieściach otworzył Bruno wraz z Sarą. Nazywał się „Sonia”. Spłonął niebawem w wyniku działań wojennych, bo kraje sąsiednie najechały osłabione królestwo zaraz po tym, jak zabrakło smoka. Wtedy Bruno wrócił do dawnego trybu życia i razem z Sarą pił przez resztę swoich dni na cudzy koszt, korzystając z legendy pogromcy smoka. Zmarł na marskość wątroby z butelką w ręce, wspominając dawne, dobre czasy i bohaterstwo Soni.

Opublikowano

strona logiczna bez zarzutu! stylistycznie można przy tym dobrze się usmiać,
sarkastyczno- ironiczny ton zachęca do przeczytania opowiadania do końca
tylko pogratulować !

Opublikowano

No fajnie. Jak zwykle przeczytałem z dużą przyjemnością. Imponujesz szerokim spektrum stylistycznym. Nie daje się twojej prozy zaszufladkować.
Późna pora nie pozwala mi na dogłębną analizę, ale czuję, że -jak zwykle- będę się miał do czego przyczepić, choć będą to pewnie jakieś drobiazgi.

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • - Komendancie! - Jegora przeszyło déjà vu.   Tym razem Jegor zbudził się wiele raźniej, wiedział też od początku, że przemawia do niego Bartłomiej. Skołował się jednak, gdy rozejżał się wokół. Byli w obozie przy wraku, było już południe. Wokół niego leżało kilka ciał, to byli wyznaczeni przez niego wartownicy, leżał tam też Ekim. Zwrócił pytający wzrok na Bartłomieja.    - Rano znaleźliśmy was nieprzytomnych. Powróciliśmy do obozu, nosząc was na zmianę, uff, to nie było łatwe, jeszcze z uzbrojeniem i bagażem… Nikt inny się póki co nie wybudził, ale skoro Komendant dał radę, to jest nadzieja na…    -  Nie. Wątpię, że dadzą radę. Mi ktoś w tym pomógł… chyba… Nie pamiętam już. Jak sytuacja w obozie?   - Woda jest na wyczerpaniu, starczy nam do jutrzejszego ranka. Pochód i ciągła praca w tartaku skutecznie wysuszyły nasze zapasy.   - W takim razie nie ma co zwlekać, ruszamy znów do miasta. Nie mamy wyjścia, cokolwiek na nas w tej puszczy czycha, dorwie nas tak czy siak. Weźmiemy kilka pustych beczek, ile ich mamy? Osiem? Biorę trzydziestu dwóch ludzi, jedna beczka na dwie osoby, reszta na straży, w drodze powrotnej się wymienią rolami, ja poprowadzę jako nawigator. Ty Bartłomieju zostań i pilnuj obozu, wrócimy jeszcze przed północą.   - Trzydziestu dwóch ludzi? To trzecia część tego ilu nam zostało… A jeśli odjąć tych, co jeszcze kurują się na statku, to prawie połowa. Damy radę się obronić, jeśli wybudzą się i ruszą na nas Sepentrionowie?   - Nie wybudzą się, a nawet jeśli, to słuchaj mnie teraz uważnie, mam plan jak zapobiec rzezi. Zrób to jak tylko wyruszę z moją ekipą.   Przygotowania nie trwały długo, gdyż nie było czasu do zmarnowania. Grupa wyposażyła się tylko w sztylety i ruszyła w stronę ruin miasta. Beczki ciążyły im, dłonie drętwiały, lecz Jegor nie zezwalał na postój. Zatrzymali się dopiero w połowie drogi, gdy wycieńczeni rozbitkowie opadli już kompletnie z sił, wtedy nastąpiła pierwsza zamiana. Do miasta dotarli zanim jeszcze zaczęło się ściemniać, mimo to, na ulicach pod listowiem panował półmrok, nikt bowiem nie nakręcił mechanizmu na wieży. Pochód był więc naprawdę błyskawiczny. Rozstawili się kręgiem wokół studni. Mosiężny kołowrót trzeba było nieco rozruszać, do jego operowania potrzebne były cztery osoby, każda więc czwórka pokolei napełniała swoją beczkę. Tyle dobrego, że przy całym trudzie w poruszeniu maszyną, nagroda była współmierna do wysiłku. By zalać beczkę w pełni, potrzebne było zaledwie jedno wiadro. Gdy je wciągnięto, wszyscy pojęli czemu kołowrót pracuje z taką trudnością, było doprawdy przeogromne!   Podczas gdy jego towarzysze zajmowali się uzupełnianiem zapasów, Jegor wywędrował w głąb metropolii. Odwiedził budynek, w którego izbie znajdował się fresk królowej Melinoë, to bez wątpienia jej twarz widział w majakach, nieopodal obozu Sepentrionów. Bezskutecznie próbował wgryźć się w arkana wyryte na ścianie, bariera językowa była nie do przeskoczenia. Zauważył jednak szczegół, który ówcześnie był przeoczył tuż przed śmiercią Heinrocha. W rogu, przy suficie pomieszczenia wisiało pod kątem małe, krągłe lustereczko. Było zbyt małe, by można się było w nim przejrzeć, zdawało się też być uformowane na wzór soczewki skupiającej. Ataman rozejrzał się jeszcze po ppmieszczeniu, w poszukiwaniu poszlak, które dalej mogły się gdzieś w okolicy skrywać. Okazało się, iż w rogu przeciwnym do lustereczka, ciągnie nię przez podłogę mała szczelina. Wyglądała ona jak drobny tunel, ciągnący się do ukrytego pod podłogą pomieszczenia. Jegor przebadał wszędy izbę, próbował naciskać dłońmi na ściany, obmacywał na pozór dziwnie wyglądające, umieszczone w murach cegły. Nic nie dawało skutku. Przegrzebał jednak jeszcze trochę fragmentów potrzaskanych mebli. Okazało się, iż pod jedną ze stert dech, które niegdyś były wystawnym szeregiek półek, ukrywał się postrzępiony właz, za którym ciągnęły się schody do ziejącej czernią piwnicy. Jegor na szybko wykonał z pęku spróchniałych desek i kawałka tkaniny oderwanej od swej koszuli, prowizoryczne łuczywo, skrzesił krzemieniem ognia i ruszył w głąb ukrytego pomieszczenia. Kamienne stopnie schodów utrzymały się w zadowalającej kondycji, mimo to Jegor zachiwał ostrożność przy schodzeniu. Łuczywo dawało światło o znikomym zasięgu, z oddali mieniły się tylko składowane w podziemnych, dziurawych skrzyniach stosty kolorowych klejnotów, trzymał więc się kurczowo ścian pomieszczenia. Zdawało się być ono podobnej wielkości, co jego górny odpowiednik. Dotarł w końcu do kolejnego przejawu technicznego geniuszu starożytnych budowniczych. Mianowicie rój ogromnych zwierciadeł wisiaj przed jego oczami, na mosiężnych stelarzach. Zwierciadła zapewniały dyskrerny pogląd, na wnętrze budynku i jego otoczenie. Był to cały system luster, o nie mniejszej zawiłości, niż soczewkowy mechanizm z wieży. Tu również znajdowało się kilka mosiężnych korb, po których przekręceniu zmieniał się obraz widoczny w zwierciadle. W ten sposób przesiasujący tu urzędnik mógł mieć wgląd na cały rozległy krąg miasta. Jegor testował po kolei różne ustawienia obrazu, w pewnym momencie natrafił na widok, którego nie kojarzył ze swoich wędrówek między alejkami. Był to ziemny lejek ze sporawym budynkiem na jego dnie. Jeden z obrazów ukazał mu również mosiężną bramę, nie tą jednak, którą tu wszedł, ta była zamknięta. Ataman dostał więc w ręce dodatkowe loszlaki, które mogły pomóc w rozwiązaniu zagadki miasta. Wracając na plac główny, zobaczył, że jego podkomendni kończą już wypełniać beczki.    - Gdy już skończycie, ruszcie do obozu beze, ja chcę się jeszcze trochę rozejrzeć po mieście. Tu jest mój kompas, dam radę wrócić bez niego. Pod żadnym pozorem mnie nie szukajcie.    Po tych słowach podążył ulicą, prowadzącą na południe. Była to prawdopodobnie główna aleja, ciągnęła się od północnej bramy, przez główny plac, aż do, jak się za chwilę miało okazać, bramy południowej. Mosiężne wrota były zaryglowane, Jegor posiłował się z nimi. Jego siła ponownie okazała się być większa od upartości rygla, brama więc staneła otworem. Za nią ciągnęły się ślady zanikającej już starożytnej, kamiennej ścieżki. Przez większość drogi trakt ten prowadził Jegora w linii prostej, u schyłku zaczął się z wolna zwijać w schodzącą w dół kotliny spiralę. Drzewa drastycznie się przerzedziły, na dnie dnie kotliny nie było już ich wcale, trudno było się też doszukać kęp traw. Zerknąwszy w niebo, Jegor ustalił, iż wieczór chyli się ku końcowi, towarzysze powinni zostawić go daleko w tyle. Tej nocy była pełnia, Księżyc wisiał w całej swej okazałości. W kotlinie, w miejscu drzew, wznosiło się coś innego. Było to nic innego jak ponure cmentarzysko starożytnych. Na jego środku wzniesione zostało mauzoleum, stylem architektury przypominało ono gmachy wzniesione w sercu miasta, bogate więc było w rozmaite zdobienia. Bez wątpienia był to grobowiec spoczywających monarchiń. Wnętrze mauzoleum wypełnione było w całości ciemnością. Liczne pajęczyny zdobiły każdy kąt licznych pomieszczeń, a pośrodku każdego z nich umiejscowione były sarkofagi, a na nich wyryte starożytnym pismem imiona władczyń. Pod tymi kamiennymi płytami spoczywały członkinie długiej dynastii, władającej miastem przez jeszcze dłuższe wieki. U schyłku korytarza, znajdowała się komnata, której wejście zasunięte było kamiennym blokiem. Jegor domyślił się, iż napis na szczycie zabarykadowanego przejścia musiał brzmieć Melinoë. Czerń omiotła szczelinę wejścia do mauzoleum, na zewnątrz panowała już noc. Tylko nikły snop srebrzystego światła rozpraszał się wewnątrz, pozwalając dostrzec choć kontury pomieszczeń. Po stopach Jegora przewiał chłód, uchylił wzrok, między szparami kamiennego bloku przeciskała się sinawa mgła. Wiła się jak zwierzę w konwulsji, po czym jej wicie splątywały się ze sobą, tworząc coraz większe kłęby.    - Welesie… coś ty wpuścił do Ludzkiego Świata - wymamrotał do siebie pod nosem.   Rzucił się biegiem ku wyjściu. Nie oglądał się, bowiem za plecami znów słyszał ten przeraźliwie łagodny śpiew, tak groteskowy w obliczu grozy, jaka panowała wokół. Starał się nie baczyć na niego, skupiał się na wsłuchiwaniu w chaotyczny stukot, jaki wywoływały podczas biegu jego buty. Dyszał jak człowiek walczący o własne życie, bo uświadomił sobie, że ma to właśnie miejsce. Echo jego sapania wracało do jego uszu, choć nie był już pewien, czy dech był rzeczywiście jego, nie znalazł w sobie odwagi, by sprawdzić, czy to ktoś inny dyszy mu na kark. Echo zamilkło, gdy wybiegł z budynku, on jednak dyszał dalej, nie zatrzymując się, wspinając na coraz wyższe kręgi spirali. Wtedy to zwrócił głowę na nekropolię, była tam ta kobieta z fresku, ta, która nawiedziła go pod obozem Sepentrionów. Przyspieszył biegu, gdy nikczemna postać wyzbyła się swojej ludzkiej formy i stopniowo waporyzowała. Sina chmura wspinała się na skróty, po zboczu, przecinając w poprzek kręgi spirali. Pojął wtedy, że ludzka jest tylko jej powłoka, natomiast wewnątrz czyhało bluźniercze wynaturzenie. Jegor był już na szczycie, biegł ile sił w nogach, czasem potykał się o wystające z drogi kamienie, lecz w adrenalinie szybko łapał na powrót równowagę. Gdy przebiegał przez bramę, nawet jej nie próbował za sobą zaryglować, wiedział, że kobieta przeniknie przez nią pod postacią mgły. Wpędził między zabudowania, próbował zgubić pościg między zawiłymi alejami, było to jednak bezskuteczne. Mgła wciąż i wciąż podążała za nim. W pewnym momencie upiorna postać zmaterializowała się przed nim. Jegor wyhamował gwałtownie nogami, upadł na ziemię, próbując zawrócić. Wpatrywał się w królową miasta tylko przez ułamek sekundy, jej diadem przywodził mu kształtem księżycowy sierp. Zza uchylonych z lekka warg, nieśmiało wyglądały błyszczące alabastrem kły, ponętny uśmiech obnażył ich niespotykaną wśród rodzaju ludzkiego długość. Wtedy dotarło do niego echo słów, jakie usłyszał z ust sennego przewodnika.    - Na Welesa, ja się tu przecie z wąpierzem mierzę! - powiedział do siebie w myślach - Podobni sobie mogą się przemóc, wiem co już muszę zrobić.   Porwał się z ziemi i mknął ku głównej alei. Wypadł przez północną bramę, biegł dalej w kierunku, na który prosto się ona otwierała. Do wieży na skarpie.   Mgła sunęła, lejąc się między pniami. Jegor zaczął już utykać ze zmęczenia, gdy przed jego twarzą pojawiła się ociemniała, szara ściana skarpy. Wicie mgły gładziły go już po kostkach, a on wykorzystywał każdy rąbek pozostałej w ciele siły, by tylko dotrzeć do kresu swego planu. Teraz mógł swobodniej biec, miał do dyspozycji kilka metrów bez roślinnej szerokości. Gdy ściana uchyliła się już dla niego wystarczająco, dał susa, łapiąc się dłońmi kamienistej krawędzi, zabujał się, wykorzystując ciężar własnego ciała i wturlał się na podwyższenie. Wystrzelił jak z napiętej cięciwy, gdy jego ciało przestało się obracać na trawie. Próbował zaoszczędzić sobie w ten sposób jak najwięcej siły i zwiększyć dystans między sobą a mgłą. Na niewiele to się zdało, mgła szybko nadrobiła dystans, wspinając się bez wysiłku po skalnej ścianie.   Wieża odcinała się na tle srebrzystej poświaty pełni księżycowej. Jegor przeskakiwał ze stopnia na stopień schodów, mgła sunęła za nim. Atramentowa ciemność wypełniała wnętrze wieżowego walca, Jegor tak naprawdę, dzięki instynktowi i dobrej pamięci uniknął ogromnej szpary w schodach. Mgła natomiast nie zwróciła na szczelinę najmniejszej uwagi, sunęła dalej za Halyjczykiem. Ataman wbiegł już na taras, obszedł go i prężnie pokonał szczeble drabiny. Stanął w izbie, próbował przypomnieć sobie instrukcje, jakie objaśniał mu profesor Heinrich kilka dni temu. Kręcił jedną, drugą korbą dla pewności, na to już nie było jednak czasu, mgła wlewała się do izby. Jegor więc postawił na desperacki krok, wybił szybę jednego z okien i usiadł na ramie. Wspinał się na dach, gdy mackowate członki mgły oplatały jego łydkę. Wyrwał się ostatkiem sił i stanął pod zwierciadłem, a przed atamanem wyłoniła się postać kobiety, bladej królowej Melinoë. Krok po kroku wąpierzyca zbliżała się do mężczyzny. Wtedy też wiatr się rychło wzmógł, a z niebios poczęły niemrawo opadać krople deszczu z zasłaniających powoli coraz większą połać nieba chmur, Jegor nie mógł dłużej zwlekać. I gdyby ktoś widział teraz to wszystko, mógłby pomyśleć, że to już dla atamana koniec, tak jednak nie było. Ataman chwycił za krawędzie sterczącego na czubku wieży zwierciadła i obrócił jego paszczę wprost na ciało upiorzycy. W izbie z mosiężnym cylindrem zdążył skoordynować jedynie soczewkę, teraz jednak zwierciadło w jego rozwartych ramionach raziło Melinoë niczym innym, jak zogniskowanymi promieniami Słońca, którymi karmił się Księżyc, tak jak wąpierz, który karmi się ludzką żywotnością.    Okropny, nieludzki syk dotarł do uszu Jegora, ciało upiornej królowej oplatywały coraz gęstsze języki żywego ognia. Wypadła poza krawędź dachu wieży, i niczym rzucona w przepaść pochodnia, ulatywała w czarną otchłań. Gdy jej ciało legło w rosnące u stóp wieży źdźbła trawy, rozproszyło się w popiół. Został po niej tylko złoty diadem z platynowym zdobieniem w kształcie księżyca.   Jegor powrócił do izby wymęczony jak po tygodniach wiosłowania. Złożył się pod ścianą i zasnął, tym razem spokojny, że rankiem się rozbudzi. Niebo zaczęło się na powrót rozpogadzać.   Powrócił przed południem do obozu. Zastał go w radosnym gwarze, wszyscy koili pragnienie świeżo uzupełnioną wodą. Ku radości Jegora, w całym tym tłoku plątał się też Ekim, rozpromieniony po długim śnie. Gdy rozbitkowie spostrzegli atamana, wznieśli huczny okrzyk.   - Gdzie byłeś Komendancie? - krzyczał Bartłomiej - Całą noc czekaliśmy w zniecierpliwieniu, jeszcze te błyski na wieży. Myśleliśmy, że będzie burza, ale się wtem się rozpogodziło.   - Daj odpocząć, wkrótce wszystkim opowiem. Czy zrobiłeś wszystko to, co ci kazałem przed wyprawą?   - Tak jest, wszystko zgodnie z instrukcjami.   - Na Tengri! Cóż to takiego? Ominęło mnie coś? - wtrącił się w rozmowę Ekim.   - Chodźmy na statek - zaproponował Jegor - wszystko się tam wyjaśni.   Podpłynęli do galery tratewką, wspięli się po drabinie, ciągnącej się po bakburcie. Remonty na statku jeszcze nie ruszyły, w całym tym zawirowaniu przygotowano do niego dopiero małą garstkę materiałów. Część rannych zdążyła się już wykurować, pozostałych przeniesiono na plażę. Jegor, Bartłomiej i Ekim zeszli pod pokład. To co tam znaleźli wprawiło Ekima w niemałą konsternację. Bowiem do ław, przy wiosłach, przykuci byli zdradzieccy Sepentrionowie, z pułkownikiem Michaiłem Zajcewem na czele, którzy dopiero co się wybudzili i byli w nie mniejszym szoku niż Ekim.    - Co to ma wszystko znaczyć?! - wrzeszczał zachlapujący podłogę śliną Zajcew.   - Jak to co? Za zdradę należy się kara. Brakuje nam ludzi, a potrzebujemy, by ktoś wprawiał galerę w ruch. Powiosłujecie sobie trochę, tylko w przeciwieństwie do nas, wbrew własnej woli - i Jegor po tych słowach zalał Sepentrionów gromkim śmiechem.   * * *   Dwa tygodnie później, reszta rannych doszła już do zdrowia i prace nad odrestaurowaniem galery szły pełną parą. Ogromna część materiałów była już gotowa, należało je już tylko umieścić w odpowiednich miejscach. Szczęściem zdolności budownicze Halyjczyków przeskoczyły oczekiwania Ekima, temu po kolejnych dwóch tygodniach wspólnej i dobrze zorganizowanej pracy galera była już gotowa. Wyrobili się na dzień przed pełnią, mieli więc wolną dobę poświęconą na świętowanie. W tym czasie też zaniesiono na pokład skarby z ruin miasta. W wieczór odpłynięcia, Ekim wraz z Jegorem wyruszyli do wieży na skarpie. Ekim był urodzonym matematykiem, temu nie miał problemu z ustawieniem soczewki i zwierciadła tak, by uchwyciło promień uciekającego Księżyca z pewnym opóźnieniem. Gdy powrócili na plażę, ciemność zapadła, a dno otaczających wyspę wód poczęło fosforyzować na mieliznach. Zwodowali statek tam, gdzie wciąż panowała ciemność i podążali dalej, wiosłując wzdłuż atramentowego szlaku. Po nieco ponad miesiącu, byli nareszcie wolni.   Gdy dotarli już do stepowych brzegów, rozładowali skarby i sprzedali łajbę, wraz z Sepentriońską załogą, z powrotem w buduńskie ręce. W tawernie dowiedzieli się, która to wyspa uwięziła ich w swe sidła. Zwała się ona Wyspą Burzową, nazwę zawdzięczała nader często panującym wokół niej sztormom. Żeglarze Morza Wewnętrznego opowiadali o niej niestworzone legendy, większość jednak opiewała, iż nikt nigdy jeszcze z tej wyspy nie powrócił. Wyspa była przez wieki omijana z dala, choć nierzadko się zdarzało, iż sztormy chwytały nieuważne statki i spychały je ku okolicznym skałom. Po tym jak załoga Jegora Wyspę Burzową opuściła, częstotliwość sztormów w tamtej części morza drastycznie spadła. Lęk przed wyspą jednak pozostał.
    • @Tectosmith Ulotna puenta w kolorze nieba.
    • @Leszczym Michał, Twoje pisanie ma potencjał terapeutyczny i idzie to w obydwie strony dla czytających i dla Ciebie. Trzymaj się cieplutko.
    • - Oko... - Jeju - dar. - A pokojowo Joko paraduje. - - Joko!  
    • O, co; - Baobaba typ? Pyta;  - Babo, a bo co?  
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...