Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano (edytowane)

Nic nie mówisz… Masz rację, nie mów. Wybrzuszają się i zapadają wilgotne, zimne ściany. Poszerzają się i kurczą siatki pęknięć… Pajęczyny. Pył… Jakieś pejzaże w zakurzonych drewnianych ramach. Nadmorskie impresje zapomnianych malarzy. Zapominanie, nic nieznaczące utrwalone momenty na plaży. Rybackie kutry. Mewy. Białe języki piany oblizują odciśnięte w piasku ślady stóp. Samotny rybak nad górskim potokiem w słońcu, w rozłożystym cieniu drzewa.

Martwa natura. Kontrast światłocieni (Chiaroscuro) W wiklinowym koszu, na stole, kiście zielonych winogron. Rozrzucone, pojedyncze na nim sztuki. Rozsypane zdjęcia u mych stóp… Znajome… Nieznajome twarze. Uśmiechnięte. Rozbawione. Smutne… Wszystko tonie w oddechu nicości i opuszczenia, za otuliną przeszłości w wyblakłych już kolorach, bądź w kolorze sepii.

 

W tym nadmiarze powietrza plątanina żeliwnych rur. Spójrz! Księżyc zawadza wolno, niemiłosiernie wolno o półzamknięte powieki nadciągającego snu. Spopiela się w postępującym bezkresie. W ogromnym milczeniu zagląda przez okna. Obserwuje i patrzy w swojej monotonni bytu. W swoim własnym unicestwieniu. Nie ucieknę przed nim. Nie schowam się za kotarę, regał, mur, ponieważ przenika niemalże każdą strukturę, jak wszystkowidzące oko promieniowania gamma. Wodzi za mną tym swoim spojrzeniem pełnym nostalgii. Odchodzę – idzie za mną. Chowam się w głębi pokoju – zawisa tuż obok, tak że mogę go niemalże dotknąć. Pogładzić dłonią po lodowatych morzach melancholijnych oczu i ust.

 

Tajemnica światła.

 

Tajemnica czasu zatrzymana w księżycowej smudze na ścianie sprzed 50 z górą laty. Albo słonecznej, w pełni gorącego lata.

 

*

 

Jakież to dziwne i zagmatwane. Deszczowy dzień, gdzieś w nerwowym centrum zatłoczonego miasta. Czekając w zgiełku na przystanku, obserwuję jak nie dojeżdżają do mnie, lecz skręcają znienacka albo jadą wyłącznie w przeciwnym kierunku autobusy, tramwaje..  Jakby to były jakieś kpiące ze mnie obce, prehistoryczne gady… Awaria sygnalizacji świetlnej? Chaos w organizacji ruchu? Nie. To moje życie, w którym rozmijam się ze wszystkim, nie dopuszczając do siebie. Gromada małych dzieci w słońcu. Ja, w księżycu. W deszczu. I w wietrze, który rozwiewa włosy. Łopocze na piersi koszulą. Szarpie za rękawy. Jakbym był negatywem, subatomową antycząstką o odmiennym znaku ładunku elektrycznego. Może i dobrze. Albowiem kontakt doprowadziłby niechybnie do emisji kwantów. Do anihilacji w potoku światła jaśniejszym niż eksplodująca gwiazda.

 

Jakiś młody człowiek siedzi obok mnie na ławce w parku i rozmawia przez smartfon z kobietą. Musi być mądry i elokwentny, dlatego go słucha. Używa eleganckich, niestandardowych słów. Zresztą lubię słuchać ładnej, gładkiej mowy. Wyławiam wtedy nowe określenia i frazy, i staram się je wplatać w swoje teksty. Podobnie czynił Gustaw Mahler, tylko że on wplatał do swoich symfonii fragmenty popularnych ulicznych melodii, za co go nieszczególnie cenili współcześni mu krytycy. Lecz dopiero po jego śmierci… W moim przypadku to taka swoista, zasłyszana mowa ulicy, szeptana, wykrzykiwana... Ale również gra światłocieni. Uwielbiam obserwować rozmaite kontrasty na murach, ścianach, placach… I zapach. Jakiś nieokreślony bliżej zapach roślin? Życia? Perfum? Czuję to i widzę, kiedy tylko mogę się uwolnić spod ciężaru nocnego grobowca. Kiedy leżę na wznak…

W każdym razie młody człowiek ocenia swoje życiowe sytuacje, sukcesy. Najprawdopodobniej muzyk, bądź muzykolog, gdyż odnosi się z empatią i uznaniem, do uczestników którejś tam edycji Konkursu Chopinowskiego. Jego narzeczona czy kochanka musi być w nim szaleńczo zakochana ze względu na ten jego niesamowity, wręcz barytonowy tembr głosu. Jest piękny tą pięknością nowego gatunku człowieka. To już nie homo sapiens sapiens, lecz homo pulchraensis digitalis.

 

*

 

Wracam do siebie. Do czego? Do niczego. Obserwuję plątaninę rur w kącie pokoju. Te odgałęzienia niczym u drzewa. Żeliwny krwiobieg martwego domu. Wspina się z bulgotem do sufitu. Zadzieram z podziwem głowę… A przecież nade mną nie ma już nic. Było, ale umarło. A teraz tkwi rozpięte na krzyżu. Z ramionami szeroko rozwartymi jak grób. Nade mną nic. Nic… Choć przechadza się jeszcze czasami w tę i z powrotem, jakimś takim powolnym krokiem umarłego. Patrzę na sufit. Na wybrzuszenia tynku. Brunatne zacieki. To coś tam żyje, wieczne. Niewyobrażalne i tajemnicze. I pogardza sobą. Żyje, będąc jednocześnie martwym. Jest niejako w zawieszeniu. Gdzieś, pomiędzy warstwami czasu. Pomiędzy czymś, a czymś. Jakaś forma udręki przecząca wszystkiemu. I nie mająca fizycznego sensu jak w obrazach Beksińskiego.

 

Za oknami wiatr dmie w tył i do przodu. Chwieje strzelistymi topolami, które kołyszą się z trzeszczeniem kory zasklepionej zastygłą, martwą żywicą Czyjeś spóźnione kroki na ulicy. Kto ma przyjść? Nie przyjdzie nikt. Jedynie szmer przejeżdżającego po mokrym asfalcie samochodu. Noc księżycowa. Bezksiężycowa. Noc, w której wszystko zamienia się z powrotem w nic.

 

(Włodzimierz Zastawniak, 2023-01-27)

 

 

Edytowane przez Arsis (wyświetl historię edycji)

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      To przepiękna zwrotka warta najlepszych poetów ! I ostatnia też złota warta. Gdyby udało się dotrzymać kroku pozostałym ... 
    • @Poezja to życie Dobrze prawisz i rym jest...  
    • @Jacek_Suchowicz Piękny wiersz o zbliżającej się jesieni. Pozdrawiam serdecznie

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

       
    • W koszulce pirackiej i mycce z czaszką, Pochylony nad balią z praniem, Pianę wzbijałem ku niebu – chlup, chlup, Wiosłem szarpałem ocean zbyt spokojny.   Wichry w koszulę łapałem na kiju, Kurs obierałem – ahojj! – wołałem. Ster trzymał mój język, nie ręce, Żagiel inspiracją: tam, gdzie wiatr dmie!   Świat zmierzyłem bez lunety i bez map, Z oceanem biłem się z tupotem i krzykiem. Gwiazdom nie wierzyłem, bo mrugają okiem. Ja wam dam, wy żartownisie, dranie!   Na Nilu mętnym, wezbranym i groźnym, Szczerzyłem kły z krokodylem rozeźlonym. Ocean zamarł, gdy dryfem szedłem – skarpetki prałem, Rekin ludojad nad tonie morskie skoczył i zbladł.   Na prerii mustang czarny jak moje pięty, Ogonem zamiótł mi pod nosem – szast! Wierzgnął, kopytem zabębnił, z nozdrzy prychnął, Oko puścił i w cwał – patataj, patataj!   Na safari gołymi przebierałem piętami – plac, plac! Słoń zatrąbił, nie uciekłem, w miejscu trwałem. W ucho dostał, ot tak – i odstąpił: papam, papam. Został po nim tylko w piasku ślad i swąd.   Lew zaryczał – też nie pękłem, no nie ja! W pierś bębniłem – bim, bam, bom – uciekł w dal. Ciekawskiej żyrafie, mej postury chwata, W oczy zaglądałem – z dumy aż pękałem.   A na kontynencie płaskim i gołym, Jak cerata w domu na stole świątecznym, I strusia na setkę przegoniłem – he, he! Bo o medal z kartofla to był bieg.   Aż tu nagle: buch, trach, jęk – strachem zapachniało! Coś zatrzęsło, coś tu pękło – to nie guma w gaciach... Łup! okrętem zakręciło, bryzg mi wodą w oko, Flagę z masztu zwiało i na tyłku cumowałem.   Po tsunami pranie w błocie legło, Znikły skarby i trofea farbą plakatową malowane, Z lampy Aladyna duch też nawiał – łotr i tchórz, Kieł mamuta poszedł w proch, złoto Inków trafił szlag.   Matka w krzyk „Ola Boga!” – ścierą w plecy chlast! Portki rózgą przetrzepała jak to dywan. Aj, aj, aj, aj! chlip, chlip! to nie jaaaa... Smark, smark, łeee – nawyki to z przedszkola.   Z domku, skrytym w kniejach dębu, ot kontrola lotów. Słyszę łańcuch jak klekoce, rama trzeszczy. Dzwonek – dzyń! błotnik – dryń! szprychy aż pękają. Kłęby kurzu w dali widzę – nie, to nie Indianie.   To nie szeryf z gwiazdą pędzi na rumaku, To nie szalik śwista (z klamrą...? e tam) Ojciec w drodze z wywiadówki – coś mu śpieszno. Aż mnie ucho swędzi, no to klapa, koniec pieśni...  
    • 1) - Łaskawy, zasłużony, zasłużony… dobry, dobry, dobry… - bry, bry… ( Zasypia znużony)                          2) Łaskawy, szczery, szczodry… i niedobry. Frajer ! Święty – przez lucyfera zaklęty. Taki diabli bajer…          
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...