Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano (edytowane)

Długo odkładałem wyjazd na wakacje — pierwszego roku nie miałem samochodu, drugiego roku nie wiedziałem dokąd jechać, później przywykłem do ślęczenia za biurkiem i ciułania grosza, a wakacje uznałem za fanaberię bogatych ludzi. Aż jednego ranka obudziłem się z niejasnym uczuciem pogoni za uciekającym szczęściem i wyszeptałem do żony:

— Pakuj się. Wyjeżdżamy.

— Co, tak nagle? — odszepnęła zaspanym głosem, po czym przekręciła się na drugi bok.

 

Pomimo zaskakującej decyzji, byliśmy już po godzinie znikającym punktem na północnej wylotówce. Przodem, z tyłu, obok nas, każdym pasem pędziły pojazdy rozmaitej marki i modelu, załadowane ludźmi i bagażem. Ekwipunek wypełniał całą przestrzeń, zasłaniał widok w tylnej szybie, furgotał w wietrze na dachu. Ci, którzy lubili podróżować swobodnie, ciągnęli przyczepy albo samoczynnie się rozkładające kapsuły — pękate, kanciaste, niziutkie i opływowe, druciane, przykryte brezentową plandeką, wąskie i wysokie, dla koni nawet, bo z jednej wystawał koński ogon, a jak komuś niczego się nie chciało ciągnąć, stawiał dom na kółka i wyruszał całym gospodarstwem: z kuchnią, pralką i lodówką, sypialnią i pokojem gościnnym, w którym jadąc mógł oglądać na telewizorze filmy ze swojej kolekcji DVD. Wielka jest pomysłowość człowieka! 

 

Za wjazdem na autostradę rozpoczął się wyścig: w spragnionych przygód podróżnikach budził się duch rajdowców. Ci z tyłu najeżdżali mi na zderzak i trąbili, żebym jechał szybciej. Wyprzedzający wygrażali pięścią lub pokazywali środkowy palec. Zjechałem na lewy pas. Jadący przede mną prędko się oddalali, za wyjątkiem kilku ciężarówek, puszczających kłęby czarnego dymu. Po każdym kłębie rozlegało się głośne warczenie motoru, zmęczonego jazdą pod górę. Wspinaczkę umożliwiał wydrążony w skale korytarz o pionowych ścianach. Na ich powierzchni wciąż widniały ślady po świdrach do wiercenia głębokich otworów. Przy pomocy ładunków wybuchowych detonowanych wewnątrz tych otworów, wycinano olbrzymie bloki piaskowca, równiutko jak nożem. Prawdziwe arcydzieło inżynierii, rozmyślałem przejeżdżając środkiem następnej góry i jeszcze jednej, ale Maria wolała patrzeć w drugą stronę: na turkusowy kolor wody zalewającej mangrowia, zgadywać do czego służą długie rzędy kładek, bo nigdy jeszcze nie widziała jak hodują ostrygi. Ryczenie ciężarówek ustało na chwilę: droga opadała ku rzece. Przejechaliśmy przez długi most, za którym mordercza wspinaczka zaczęła się od nowa. Góra, dół i tak za przecięciem każdego wąwozu. Maria rzuciła okiem na kobietę w oknie mijanego samochodu. Chociaż był dość obszerny i raczej nieprzeładowany, kobieta trzymała stopy wysoko pod szybą, na desce rozdzielczej. Pojazd przyspieszył i zniknął za zakrętem, pozostawiając widok nóg gołych i całkiem zgrabnych. Maria chciała to samo zrobić ze swoimi nogami, ale nie była pewna mojej reakcji, więc tylko zerknęła na dzieciaki, zrzuciła klapki ze stóp i zapadła po chwili w krótką drzemkę. Na końcu autostrady wyrwało mnie z atmosfery monotonnej jazdy dudnienie na wybojach, specjalnie w tym celu zainstalowanych, a potem krzyk starszej córki:

— Jestem głodna!

— A mnie się chce pić! — zawtórowała jej siostra.

Ich brat nic nie powiedział tylko zaklaskał w dłonie. W pośpiechu nie zdążyliśmy zabrać niczego do jedzenia. Na szczęście krajobraz ożywiło wkrótce jakieś miasteczko, a właściwie kilka rozrzuconych wzdłuż drogi zakładów przemysłowych. Między nimi, na szczycie wysokiego słupa wypatrzyłem charakterystyczne żółte łuki w kształcie litery M, jak na złość po prawej stronie i żeby tam dojechać, musiałem nadłożyć drogi i zawrócić. W samą porę, bo z tylnego siedzenia dolatywały jęki:

— Daleko jeszcze? 

„Z dzieciakami to żadne wakacje” — przypomniałem sobie słowa kolegi z pracy. Teraz na własnej skórze mogłem się przekonać, że miał rację. Dopijając czarną kawę obserwowałem długi pociąg jadący po nasypie koło restauracji. Liczyłem wagony wypełnione po brzegi węglem, lecz w okolicy stu iluś straciłem rachubę. Skończyłem pić, a pociąg wciąż sunął ociężale, jakby to był taśmociąg obracający bez przerwy między kopalnią i morskim portem. Świat jest pełen niespodzianek. 

 

Mniej przyjemną niespodzianką był zator w dalszej części drogi. Na co tyle węgla, żelaza, złota, skoro brakuje środków na wybudowanie jednej porządnej drogi łączącej miasto ludzi pracy na południu z miastem ludzi odpoczywających w tropiku? Siedzieliśmy w samochodzie w nadziei, że przyczyna zakorkowania zostanie usunięta i kawalkada ruszy niebawem do przodu. Ruszyła, ale tylko do najbliższego drzewa. Zniecierpliwieni kierowcy wyszli na drogę, rozglądali się dookoła, wymieniali te same niezadowolone spojrzenia. Już nie rajdowcy, ale towarzysze niedoli, gotowi sobie pomagać, zjednoczeni wspólnym kłopotem. Pobocze szosy szybko się zamieniło w jarmark. „Najsmaczniejsze lody” — zapraszał napis nad wejściem do sklepu. „Najlepsze mięsne placki na południowej półkuli” — wychwalał następny. „Arbuzy i mango prosto z ogródka”. Mijałem te kramy i otaczających je ludzi, aż doszedłem do zapory utworzonej z kordonu policji. Dalej nie wolno było iść.

— Co się tam dzieje? — Zaczepiłem gościa wychylającego głowę ponad granatowy szpaler policyjnych czapek. 

— Most zablokowany — odpowiedział nie odwracając głowy.

— Przecież puszczają samochody…

— Ale tylko jednym pasem.

Faktycznie, za kępą krzaków ujrzałem most, dość nisko przerzucony nad mętną taflą wąskiej rzeki. Na moście stała karetka pogotowia, obok niej kręciło się kilku ratowników medycznych.

— Zasłabł kierowca furgonetki, pechowo na samym środku mostu — wtrącił ktoś z boku.

— Ale my tu stoimy już chyba z godzinę.

— Zanim nie ustalą co mu jest, nie wolno im go ruszać z miejsca — tłumaczył tamten tonem eksperta. — Właśnie oczekują decyzji lekarzy ze szpitala.

Nie zadając dalszych pytań, wróciłem do samochodu. Po drodze kupiłem arbuza, tego prosto z pola, bez pestek, za podwójną cenę. Pić bardziej się chciało niż jeść. Wyciągnąłem ze schowka przy kierownicy mapę i obliczałem, czy zdążymy na czas. Minęła następna godzina zanim udało się przejechać niefortunnym mostem na drugą stronę rzeki, ale jechaliśmy powoli, zderzak na zderzaku. Czerwona tarcza słońca dotykała krawędzi wzgórz po zachodniej stronie, a my wciąż się posuwaliśmy w ślimaczym tempie. Za pół godziny będziemy jechać w zupełnej ciemności. Spojrzałem na mijany kierunkowskaz: „Tea Gardens 20 km”. Skręciłem w tamtym kierunku i wjechałem na wąską, za to opustoszałą drogę, prowadzącą w głąb lekko pofałdowanych pastwisk o wysokiej, płowej trawie, nakrapianej z rzadka eukaliptusami —  ich cętkowane pnie stawały się coraz mniej widoczne. Zmrok zapadał znienacka, bez zbytecznych zapowiedzi. Włączyłem światła i zmniejszyłem prędkość, bo właśnie przejeżdżaliśmy przez osiedle letniskowych domów, całkiem dobrze utrzymanych, tak na pierwszy rzut oka, bo bliższe oględziny utrudniała głęboka ciemnica. Za ostatnim domem wjechałem na dobrze oświetlony most, którego stromość oraz wypukłość przęsła wskazywała, że dołem musi kursować coś zawadzistego, nie tyle szerokiego, co kołyszącego wysokim masztem. Dalej jechaliśmy po strzałkach do pola namiotowego, jak podczas zabawy w podchody. Księżyc z bezchmurnego nieba oświetlał nam drogę bladym światłem, lecz gdy dotarliśmy na teren biwaku, ogarnął nas pod zwartym poszyciem z palm i paproci nieprzenikniony mrok. Stawialiśmy namiot w pośpiechu i raczej chaotycznie, podczas gdy dzieciaki spały wygodnie w samochodzie. 

 

Rankiem się okazało, że rozbijanie poszło nam całkiem nieźle, trzeba było tylko wymienić jedną tyczkę, poprawić kilka linek i odsunąć minimalnie namiot od zarośli, żeby żmije, jadowite pająki i inne przyjemne stworzenia nie właziły nam do środka. Przy okazji odkryliśmy dodatkowe atrakcje: Woda z kranu nadawała się tylko do zmywania naczyń, po pitną należało jechać kilka kilometrów do źródełka. Latryny nie miały kanalizacji i dzięki temu można je było łatwo zlokalizować po charakterystycznym zapaszku. Dobrze przynajmniej, że teren obozowiska był rozległy, wczasowiczów niewielu, a stojące daleko od siebie i ukryte w gęstym buszu namioty zapewniały wystarczającą prywatność. Najbardziej cieszyło sąsiedztwo jeziora o czystej wodzie, bogactwo ptasiego śpiewu, oraz dziewicza roślinność, nietknięta zębem cywilizacji.     

 

Zaraz po śniadaniu poszliśmy wąską ścieżką prosto z namiotu na plażę. Bóg stworzył wodę, żeby dzieciaki się nie nudziły i dały rodzicom chwilę wytchnienia — tylko nie wolno ich spuszczać z oczu. Siedzieliśmy na złocistym piasku pod parasolką w czerwone grochy, tam gdzie zatokę oddzielał od morza wąski cypel, zakończony górą w kształcie foremnego stożka. Dochodził stamtąd łoskot fal, zamierający jedynie w powiewach lekkiego wiatru. Patrzyłem na przeciwległy brzeg: w oddali majaczyły zarysy jakiegoś luksusowego resortu, gdzie ludzie kąpią się w basenie, a potem wylegują w leżakach, popijając dla ochłody koktajle przez bambusową rurkę. Z plaży przeszliśmy na wydmy, u podnóża złociste jak piasek nad zatoką, wyżej kremowe, a na samym szczycie białe niczym śnieg, bo to był śnieg, odmrażał stopy. Gdy czegoś jest za dużo, kiedy nie można tego wytrzymać, to samo uczucie wraca do nas pod postacią innych zdarzeń, zazwyczaj tych z przeszłości. Morze, plaża i wydmy zniknęły pod naporem myśli. Już nie czułem palącego gorąca; byłem daleko stąd: wystawałem na przystanku w Śródmieściu, niedaleko mojego liceum. Obok mnie stali ludzie okutani w grube kurtki i szaliki. Poruszałem odruchowo palcami stóp, brzeżkiem buta potrącałem drugi but, przeskakując z nogi na nogę czekałem na autobus linii 180, który zawiezie mnie do domu. Nad jezdnią tańczyły pierwsze płatki śniegu, powietrze ściął mróz, autobus nie nadjeżdżał. Nadciągała zima: sinymi chmurami, lodowatą zawieją, tylko nie wiedziałem, że będzie to zima stulecia.

 

Drugiego dnia wybraliśmy się na wędrówkę po lesie. Dziwny był to las. Miejscami straszny: olbrzymie drzewa liczące kilkaset lat, obdarte z kory, z gałęziami rozpostartymi szeroko w powietrzu, niczym powykręcane ręce upiora. Zakrywały wstydliwie miejsca okaleczone pęknięciami, przeżarte próchnicą. W zagojonych ranach powstawały dziuple: podłużne, owalne, bezkształtne i szkaradne, niektóre wielkości studni. Cały czas drzewa bacznie nas obserwowały ciemnymi czeluściami po sękach, potrząsały drobnymi listkami, z kołysanych wiatrem konarów dobiegały jakieś westchnienia i krzyki. Dotknąłem dłonią gładkiego pnia: zimny jak lód. To dlatego ciągnęło nas w upalny dzień między drzewa. 

 

Trzeciego dnia wstałem o świcie. Maria i dzieci spały głębokim snem. Usiadłem w przedsionku namiotu, wystarczająco przestronnym, żeby postawić w nim rozkładany stolik i dwa krzesła. Rozsunąłem zasłonę i wyjrzałem przez siatkę na komary na zewnątrz. Przy samym brzegu jeziora spostrzegłem namiot. Mały namiot, z dwóch tyczek złożonych na krzyż. Jeszcze wczoraj wieczorem tego namiotu tam nie było. Obok namiotu, pod srebrzystym pokrowcem, stał oparty o drzewo górski rower. Pomyślałem, że dobrze byłoby się napić gorącej herbaty, tylko nie wiedziałem, czy zaczekać aż Maria wstanie. Zdecydowałem się nie czekać. Zaparzyłem herbaty na gazowej kuchence, a wtedy z namiotu wyszła kobieta. Nie widziałem wyraźnie jej twarzy. Miała brązowe włosy, rozjaśnione nieco opalenizną na plecach. Była całkowicie naga, ale mogłem oglądać tylko połowę jej nagości, ponieważ stała odwrócona tyłem. Weszła do wody umyć twarz i ręce. Potem zanurzyła się po szyję i popłynęła: cicho i leciutko, zostawiając za sobą warkocz wzburzonej wody. Patrzyłem za nią zahipnotyzowanym wzrokiem. Było w tej scenie coś osobliwego, uroczystego, nieomal nieziemskiego. Jakimś niepojętym sposobem czułem się związany z tą kobietą: tylko my dwoje, tu i teraz, na dzikim pustkowiu, sobie przeznaczeni. Może mnie zauważyła, może wie, że popijając herbatę, obserwuję ją ze swojego namiotu. Może sprawia jej to nawet przyjemność. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że tak musi być. Próbowałem sobie wyobrazić kim ona jest. Podróżuje samotnie. Rozbija się na jedną noc, wczesnym rankiem rusza w dalszą drogę. Przemierzyła w ten sposób rowerem setki kilometrów: z deszczowych lasów i plantacji bananów lub nadjeżdża z przeciwnego kierunku: kamienistych zatok i wzgórz spalonych słońcem, pachnących mirtem i lawendą. Podekscytowany jej wizytą w gaju herbacianych krzewów, czekałem aż przypłynie do brzegu, wyjdzie z wody, będzie wykręcać rękami długie włosy, a później niechybnie zacznie iść w moją stronę, żebym mógł docenić również drugą stronę jej nagości. Po raz pierwszy odczułem ciężar małżeństwa: praca w nadgodziny, dodatkowe obowiązki, to wszystko można jakoś znieść, ale wyrzec się wolności? Rzucić to wszystko. Pojechać razem z nią. Do następnego jeziora. Wejść razem do wody. Potem się suszyć przy ognisku, pić wino, śpiewać do północy, zasypiać licząc gwiazdy na niebie. Czemu z Marią jest inaczej? Nie odważyłaby się płynąć obok mnie nago, choć tyle lat jesteśmy po ślubie. Jednak Marię znam każdą cząstką swego ciała, jak ten kubek w ręku, a tamta to zjawa. Zjawa nęci, z kubka można pić. Patrzyłem jak zwija namiot w pakunek nie większy od podręcznej torby, kładzie go do bagażnika na tylnym kole, przyczepia z boku plecak, po drugiej stronie zawiesza plastikowy pojemnik na drobiazgi. Usłyszałem dźwięk rozsuwanego zamka w drzwiach namiotu. Zza płóciennej ściany wyjrzała głowa Marii.  

— Z kim rozmawiasz?

— Z nikim, przecież wszyscy jeszcze śpią.

— A ja wyraźnie słyszałam, że mówisz coś do jakiejś dziewczyny.

Założyła sweter, bo ranek był pochmurny i wilgotny. Podeszła do brzegu jeziora, tam gdzie stał przed chwilą mały namiot. Po dziewczynie nie było śladu. 

 

 

Edytowane przez Kapistrat Niewiadomski
Fix superfluous occurrences of word 'samochód'. (wyświetl historię edycji)
Opublikowano

@Kapistrat Niewiadomski Świetne! Bardzo chciałbym poczytać dalszy ciąg. Płynnie napisane, wciągające, ze szczerymi, trafnymi spostrzeżeniami. Jedyne miejsce, w którym korekta miałaby jakąś robotę, to "Maria rzuciła okiem na kobietę w oknie mijanego samochodu. Chociaż samochód był dość obszerny i raczej nieprzeładowany, kobieta trzymała stopy wysoko pod szybą, na desce rozdzielczej. Samochód przyspieszył i zniknął za zakrętem, pozostawiając widok nóg gołych i całkiem zgrabnych." Pierwsze "samochód" (w mianowniku) można po prostu wyciąć, a drugie zastąpić słowem "pojazd".

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Ponura polska jesień, Przywołuje na myśl historii karty smutne, Nierzadko także wspomnienia bolesne, Czasem w gorzki szloch przyobleczone,   Jesiennych ulewnych deszczy strugi, Obmywają wielkich bohaterów kamienne nagrobki, Spływając swymi maleńkimi kropelkami, Wzdłuż liter na inskrypcjach wyżłobionych,   Drzewa tak zadumane i smutne, Z soczystych liści ogołocone, Na jesiennego szarego nieba tle, Ponurym są często obrazem…   Jesienny wiatr nuci dawne pieśni, O wielkich powstaniach utopionych we krwi, O szlachetnych zrywach niepodległościowych, Które zaborcy bez litości tłumili,   Tam gdzie echo dawnych bitew wciąż brzmi, Mgła spowija pola i mogiły, A opadające liście niczym matek łzy, Za poległych swe modlitwy szepcą w ciszy,   Gdy przed pomnikiem partyzantów płonie znicz, A wokół tyle opadłych żółtych liści, Do refleksji nad losem Ojczyzny, W jesiennej szarudze ma dusza się budzi,   Gdy zimny wiatr gwałtownie powieje, A zamigocą trwożnie zniczy płomienie, O tragicznych kartach kampanii wrześniowej, Często myślę ze smutkiem,   Szczególnie o tamtych pierwszych jej dniach, Gdy w cieniu ostrzałów i bombardowań Tylu ludziom zawalił się świat, Pielęgnowane latami marzenia grzebiąc w gruzach…   Gdy z wolna zarysowywał się świt I zawyły nagle alarmowe syreny, A tysiące niewinnych bezbronnych dzieci, Wyrywały ze snu odgłosy eksplozji,   Porzucając niedokończone swe sny, Nim zamglone rozwarły się powieki, Zmuszone do panicznej ucieczki, Wpadały w koszmar dni codziennych…   Uciekając przed okrutną wojną, Z panicznego strachu przerażone drżąc, Dziecięcą twarzyczką załzawioną, Błagały cicho o bezpieczny kąt…   Pomiędzy gruzami zburzonych kamienic Strużki zaschniętej krwi, Majaczące w oddali na polach rozległych Dogasające płonące czołgi,   Były odtąd ich codziennymi obrazami, Strasznymi i tak bardzo różnymi, Od tych przechowanych pod powiekami Z radosnego dzieciństwa chwil beztroskich…   Samemu tak stojąc zatopiony w smutku, Na spowitym jesienną mgłą cmentarzu, Od pożółkłego zdjęcia w starym modlitewniku, Nie odrywając swych oczu,   Za wszystkich ofiarnie broniących Polski, Na polach tamtych bitew pamiętnych, Ofiarowujących Ojczyźnie niezliczone swe trudy, Na tylu szlakach partyzanckich,   Za każdego młodego żołnierza, Który choć śmierci się lękał, A mężnie wytrwał w okopach, Nim niemiecka kula przecięła nić życia,   Za wszystkie bohaterskie sanitariuszki, Omdlewających ze zmęczenia lekarzy, Zasypane pod gruzami maleńkie dzieci, Matki wypłakujące swe oczy,   Wyszeptuję ciche swe modlitwy, O spokój ich wszystkich duszy, By zimny wiatr jesienny, Zaniósł je bezzwłocznie przed Tron Boży,   By każdego z ofiarnie poległych, W obronie swej ukochanej Ojczyzny, Bóg miłosierny w Niebiosach nagrodził, Obdarowując każdego z nich życiem wiecznym…   A ja wciąż zadumany, Powracając z wolna do codzienności, Oddalę się cicho przez nikogo niezauważony, Szepcząc ciągle słowa mych modlitw…  

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • @andrew Czy rzeczywiście świat współczesny tak nas odczłowieczył? Czy liczy się tylko pogoń za wciąż rosnącą presja społeczną w każdej dziedzinie? A gdzie przestrzeń, by być sobą?
    • @Tectosmith całkiem. jakbym czytał któreś z opowiadań Konrada Fiałkowskiego z tomu "Kosmodrom".
    • @Manek Szerzenie mowy nienawiści??? Przecież nie skłamałem w ani jednym wersie!
    • Widzą mnie. Przez te korytarze. Przez te imaginacje. Patrzą. Wodzą za mną wzrokiem nieruchomym. Te ich oczy. Te ich wielookie twarze… Ale czy to są w ogóle ich twarze? Wydrapuję żyletką te spojrzenia z okładek. Ze stronic starych gazet. Z pożółkłych płacht. Zapomnianych. Nie odtrącam ich. Było ich pełno zawsze i wszędzie. Nie odtrącam… Kiedyś odganiałem ręką te spojrzenia wnikliwe. Czujne. Odganiałem jak ćmy, co puszyściały w przelocie. Albo mole wzruszone jakimś powiewem nagłym z fałd ciężkich zasłon, bądź ubrań porzuconych w kącie. Z barłogu. Z legowiska. Ze sterty pokrytej kurzem. Szarym pyłem. W tym oddechu idącym od otwartych szeroko okien. Od nocy. Od księżyca… Od drzew. Od tych topól strzelistych. Szumiących. Szemrzących cicho. Od tych drzew skostniałych z zimna. Od chmur płynących. Od tych chmur w otchłani z jasnymi snopami deszczu...   Siedzę przy stole. Na krześle. Siedzę przy stole oparty łokciami o blat. Oparłszy się na złożonych dłoniach brodą. Zamieram i śnię. I znowu śnię na jawie. Wokół mnie płomienie świec. Drżące. Migoczące. Rozedrgane cienie na suficie i ścianach. Na podłodze błyszczące plamy. Na klepce. Czepiają się sęków. Czepiają się te widma. Te zjawy z nieokreślonych ustroni i prześwitów z ciemnej linii dalekiego lasu. Na stole płonące świece. Na parapetach. Na szafie. Na podłodze. Świece wszędzie. Płonące gwiazdy na niebie. Wszechświat wokół mnie. Ogromna otchłań i mróz zapomnienia…   Przede mną porcelanowy talerz z okruchami czerstwego chleba i emaliowany kubek, odrapany, otłuczony. Pusty… A więc to moja ostatnia wieczerza…   *   Wirujące obłoki nade mną. Pode mną mgławice, spirale galaktyk. Nade mną… Nasyca się we mnie jakaś deliryczna ekscytacja. Jakieś wielokrotne, uporczywe widzenie tego samego, tylko pod różnymi kątami. Wciąż te same zardzewiałe skorupy blaszanych karoserii, powyginanych prętów, pancernych płyt, pogiętych, stępionych mocno bagnetów i noży… Przedzieram się przez to wszystko z donośnym chrzęstem i stukotem spadających na ziemię przedmiotów. Idę, raniąc sobie łokcie, kolana… Idę… I słyszę. I słyszę wciąż w mojej głowie piskliwy szum. I pulsowanie, takie jakby podzwanianie. I znowu drzwi. Kolejne. Uchylone. Spoza nich dobiega to nikłe: dzyn-dzyn. A więc ktoś tu był. I jest! Ktoś mnie ogląda i podziwia jak w ZOO. Nie mogę się pozbyć tych mar natrętnych. Dzyn-dzyn.. Tych namolnych widziadeł, które plączą się tutaj bez celu. Dzyn-dzyn… I widzę je. I słyszę... Nie. Nie dosłyszę, co mówią do siebie, będąc w tych pokracznych pozach. Gestykulują kościstymi palcami obwieszonymi maleńkimi dzwoneczkami… Dzyn-dzyn… Wciąż to nieustanne dzyn-dzyn...   *   Otaczają mnie blaski. Mrugające iskry. Kiedy siedzę przy stole, oparłszy brodę na dłoniach. Mieni się wazon z kryształu z uschniętą łodygą martwego kwiatu. Cóż jeszcze mógłbym ci powiedzieć? Będę ci pisał jeszcze. Kartki rozrzucone na stole. Pogniecione. Na podłodze. Ciśnięte w kąt w formie kulek. Wszędzie. W dłoni. W tej dłoni ściskającej pióro, bądź długopis… W tej dłoni pomazanej tuszem, atramentem. W tej dłoni odrętwiałej. I w tym odrętwieniu trwam, co idzie od łokcia do czubków palców. Mrowienie. Miliardy igieł... W serwantce lustra migoty i drżenia. W serwantce filiżanki, porcelanowy dzbanek. Talerze. Kryształowa karafka ojca. Zaciskam powieki. Szczypiące.   Dlaczego ten deszcz? Latarnie na ulicy. Noc. Zamglone światła. Deszcz. Drzewa oplatają się nawzajem gałęziami. Nagimi odnogami. Drzewa splecione. Supły… Deszcz… Zamglone poświaty ulicznych latarni. Idę. Kiedy idę – deszcz… Wciąż deszcz… Stukocze o blaszane rynny starych kamienic. O daszki okrągłych ogłoszeniowych słupów. O blaszane kapelusze ulicznych latarni… Deszcz… Kiedy idę tak. A idę tak, bo lubię. Kiedy deszcz… I ten deszcz wystukuje mi. Spada na dłonie. Na policzki. Na usta. Na twarz…   *   To rotuje. To wciąż rotuje. Oddala się, ciągnąc za sobą długą smugę. Rezonuje od tego jakiś magnetyzm. To się oddala. To wciąż się oddala, nieubłaganie. Kiedy idę długim korytarzem, muskam palcami żeliwne rury, które ciągną się kilometrami w głąb. Które się ciągną i wiją. Które pokryła brunatna pleśń. W których stukoty i jęki. Zamilkłe. W których milczenie. Martwa cisza. Ciągnące się rury. Rozgałęzienia jakieś. Wychodzą. Wchodzą. Rozchodzą się. Łączą… Od jednej ściany do drugiej. Z podłogi w sufit. Przebijają się znikąd donikąd. Martwy krwiobieg w ścianach z popękaną, odłażącą farbą. Chrzęszczący pod stopami gruz, potłuczone szkło... Na języku i w gardle gryzący szary pył zapomnienia. Uchylone drzwi. Otwarte na oścież. Zamknięte na klucz. Na klamkę. Naciskam z cichym skrzypieniem. Wchodzę. W półmroku sali kamienne popiersia okryte zakurzoną folią. Rozrzucone dłuta, młotki… W półmroku. Zapach jakichś dalekich, zeskorupiałych w mimowolnym grymasie gipsowych twarzy. W odległym echu dawnego czasu. Pożółkłe plakaty na ścianach. Uśmiechnięte twarze. Patrzące filuternie oblicza dawno umarłych…   Kto tu jest? Nie ma nikogo.   Szklane gabloty. Zardzewiałe metalowe stelaże. Na pólkach chemiczne odczynniki. Przeciekające butle z jakąś czarna mazią. Odór rozkładu i czegoś jeszcze, jakby opętanego chorobą o nieskończonym wzroście… Na ścianach potłuczone, popękane porcelanowe płytki z rozmazanymi smugami zakrzepłej krwi. Od dawna ślepe, zgasłe oczy okrągłej wielookiej lampy. Przekrzywionej w bezradnym błaganiu o litość, w jakimś spazmie agonii. W kącie, między stojakami do kroplówek, ociężały, porysowany korpus z kobaltem-60 w środku pokryła rdza. Na metalowym stole resztki nadpalonej skóry z siwą sierścią kozła. Nie przeżył. Wtedy, kiedy blade strumienie wypalały jego wnętrze do cna… Walające się na podłodze stare, zwietrzałe gazety. Czarne nagłówki. Czarno-białe zdjęcia. Pierwszy wybuch jądrowy na atolu Bikini. Pozwijane plakaty... Szukam czegoś. Szperam. Odgarniam goła stopą… Nie ma. Nie było chyba nigdy.   *   Powiedz mi coś. Milczysz jak głaz wilgotny. Jak lśniący głaz na poboczu zamglonej drogi. Zjada mnie promieniowanie. Zżera moje komórki w powolnej agresji. Wokół mojej głowy mży złociście aureola smutku w opadających powoli cząsteczkach lśniącego kurzu. Jakby to były drobniutkie, wirujące płatki śniegu. Jakby rozmyślający Chrystus, coraz bardziej jaśniejący i z rękami skrzyżowanymi na piersiach, szykował się powoli na ekstazę zbawienia w oślepiającym potoku światła...   I jeszcze...   Otwieram zlepione powieki... Długo jeszcze? Ile już tu jestem? Milczysz... A jednak twoje milczenie rozsadza moją czaszkę niczym wybuchający wewnątrz granat. Siedzę przy stole a on naprzeciw szczerzy do mnie zęby w szyderczym uśmiechu. Kto? Nikt. To moje własne widzimisię. Moje chorobliwe samounicestwienie, które znika, kiedy tylko znowu zamknę je powiekami. I znowu widzę – ciebie. Jesteś tutaj. Obok. We mnie. W przeszłości jesteś. A ponieważ i ja jestem w głębokiej przeszłości, nie ma nas tu i teraz. Zatem byliśmy. A tutaj, w teraźniejszości tkwisz głęboko rozgałęzieniami korzenia. W ziemi. W tej czarnej glebie. W tej wilgotnej, w której ojciec mój zdążył się już rozpaść w najdrobniejsze szczegóły dawno przeżytych dziejów. W atomy. W ziarna rozkwitające w ogrodzie pąkami peonii…   Przełykam ślinę, czując sadzę z komina, dym płonących świec na podniebieniu. One wokół mnie rozpalają się jeszcze i drżą. Marzyłem. I śniłem. Albo i śnię nadal. Na jawie. I jeszcze… Moje nocne misterium. Moje własne bycie mistrzem ceremonii, której nie ma, która jest tylko we mnie. Mówię coś. Poruszam milczącymi ustami. Tak jak mówił do mnie mój nieżywy już ojciec, wtedy, kiedy pamiętałem jeszcze. Przyszedł odwiedzić mnie, ale tylko na chwilę. Przyszedł sam. Tym razem bez matki. Posiedział na krześle. A bardziej, tylko przysiadł. Tak, jak się przysiada na moment przed daleką podróżą. Lecz zdążył jeszcze zapalić papierosa, oparłszy się jednym łokciem o blat stołu..I w kłębach błękitnawego dymu, zaczął swoją przemowę pełną wzruszeń. To znowu ze śmiechem, albo powagą człowieka z zasadami. A jego oczy za szkłami okularów stawały się coraz bardziej lśniące. Coś mówił. Albo i nie mówił niczego. A to, co mówił było moim przywidzeniem. Omamem słuchowym. Fantasmagorią. Tylko siedział nieruchomo. Jak posąg z kamienia. Ale wiem, że odchodząc, położył jeszcze swoją dłoń na moim ramieniu, w takim jakby muśnięciu, w ledwie wyczuwalnym tknięciu. Czy może bardziej wyobrażeniu…   Sam już nie wiem czy tu był. I czy był jeszcze…Chłód powiał od schodowej klatki. Od wielkiego przeciągu drzwi trzasnęły w oddali…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-11-23)      
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...