Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Epizod, czyli epoka


Rekomendowane odpowiedzi

   Pojawił się znikąd. Tak przynajmniej odpowiedziałby, gdyby wtedy był przy nim ktoś - ktokolwiek - kto zadałby mu o to pytanie. Nie wiedział bowiem zupełnie, skąd pochodzi; wszystkie nazwy i daty, które usłyszał w ciągu najbliższych dni, brzmiały dlań całkowicie obco. Mało tego: gdyby w tamtej chwili zapytać go, kim jest, również nie potrafiłby odpowiedzieć.

   

                          X     X     X

 

   Oślepiły go światła i oszołomiły dźwięki. Otaczającą go ciemność rozświetlały wypełnione nieruchomą jasnością okna parterów i pięter oraz poruszające się z hałasem w przeciwnych kierunkach kształty, których nie potrafił zidentyfikować. Oprócz mroku otaczał go ,- jak szybko się przekonał - chłód. Dopiero wtedy zwrócił uwagę, że z góry opadają dziwne, biało-zimne drobinki. Spojrzawszy po przechodzących w pobliżu istotach - zbliżonych do siebie wyglądem, a potem po sobie stwierdził, że różni się od nich zdecydowanie. Wszystkie mijające go stworzenia miały długie lub półdługie, wyglądające na ciepłe, stroje i buty, a na głowach coś, co - jak uznał - stanowiło dziwne imitacje czapek. Jego własne ubranie było natomiast za lekkie jak na zastaną tu temperaturę. Spodobały mu się natomiast ich oblicza: wszystkie, jego zdaniem, raczej łagodne. Toteż bez wahania zagadnął właśnie przechodzącą mimo lekko wysokiego wzrostu postać o wymykających się spod wełnianej czapki czarnych kosmykach.

   - Gdzie jestem?

   Poprzedzające rozpoczynanie wypowiedzi od charakterystycznego dwuwarknięcia - które w jego świecie stanowiło wyraz towarzyskiej ogłady, a zarazem szacunku - najwidoczniej wystraszyło zapytaną. Na twarzy o ciemnej karnacji błyskawicznie zagościł lęk, a pełne usta wydały przeraźliwy okrzyk. Swoim zwyczajem znów warknął. Przeciągle, łagodnie i uspokajająco, jak myślał.

   - Boże! Jak pan mnie przestraszył!

   - Bo-że? - powtórzył, nic nie rozumiejąc. 

   - A tak, Boże - istota nadal spoglądała na niego pełnymi strachu, ale i zaciekawienia brązowymi oczami. - Tak się mówi w takich jak ta sytuacjach. - Kim pan jest? - mówiła dalej. - I czemu pan tak dziwnie wygląda?       Zauważył, że mimo obaw istota przygląda mu się bacznie. Widoczna w jej oczach mieszanina wspomnianych obaw i zainteresowania podpowiadały mu, aby przystąpić do zwyczajowego działania.

   - Nic, tylko zauroczyć! - mruknął do siebie.

   - Co... ? Co pan mówi? - spojrzenie zaokrągliło się jeszcze bardziej.

   Chwycił ją za rękę i skoncentrował się. Lekko, ale wystarczająco.

   - Hej, co pan robi?! - obserwujące go dotąd stworzenie wyglądające na strażnika zainteresowało się zajściem. - Zaczepia pan obce kobiety? Tak nie wolno! - dorzuciło tonem, który uznał za wyzwanie Innego rodzaju. W odpowiedzi, nie puszczając ręki próbującej uwolnić się istoty, uchwycił interwenta wolną dłonią za wierzch głowy i przytrzymał, wydłużając palce. Skrzywił mu się prosto w twarz i skoncentrował na wydaniu telepatycznego polecenia. Tym razem nieco mocniej.

   - Odejdziesz tam, gdzie stałeś - pomyślał - i zajmiesz się obserwacją istot tobie podobnych.

   - Odejdę tam, gdzie stałem i zajmę się obserwacją istot mnie podobnych - powtórzył policjant.

Cofnął się o krok i odwrócił, odchodząc do miejsca, w którym uprzednio stał.

   - A ty - wrócił wzrokiem do brązowych oczu, wywołując zmętnienie - pokażesz mi, gdzie i jak mieszkasz.

   - A ja - zrobiła przerwę w tym samym co on miejscu - pokażę ci, gdzie i jak mieszkam.

   Ruszyła bielejącym coraz bardziej chodnikiem z powrotem w stronę, z której nadeszła. Chwiejnym krokiem i już nie protestując przeciwko uściskowi na ręce.

   - Pokażę ci, gdzie i jak mieszkam - powtórzyła dokładnie po dziesięciu minutach kilkaset metrów dalej. 

 

.                        X     X     X   

 

   Po kolejnych dwudziestu minutach zatrzymała się przed budynkiem, który w pierwszej chwili skojarzył mu się z dwukondygnacyjną chatą. Tyle, że ta tutaj była murowana: z solidnym wejściem, porządnymi oknami i dachem.

   - To tu? - spytał krótko, swoim zwyczajem kulturalnie warknąwszy.

   - To tu - odparła i dodała z uśmiechem - zabawny jesteś.

   - Jak to? - nie zrozumiał ponownie.

   - No, z tymi warknięciami i strojem jak z minionych czasów - odpowiedziała.

   - Minionych czasów? - powtórzył.

   - No tak to - zrezygnowana machnęła ręką, otwierając drzwi i prowadząc go krótkim, ledwie kilkumetrowym korytarzem do następnych. Otworzyła je.

   - Wejdziesz?

   Zamknęła je za nim, wyminęła go i stanęła na środku dużego pomieszczenia z oknami na wprost i po prawej stronie. Odwróciła się.

   - Tu i tak mieszkam - powtórzyła.

   Usłyszał gasnący cień uroku, zmniejszający się z wolna jak płomyk świecy. Przemieścił się ku niej tak szybko, że kontur jego postaci rozmazał się jej w oczach i ponownie utkwił spojrzenie w cieple źrenic istoty, którą miał zamiar znów zakląć.

   - Zobaczmy.

   Gdy tylko tęczówki ofiary zaczęły matowieć, skoncentrował się na analizie zaistniałej sytuacji. Możliwie najdokładniejszej, z podziałem na bliższe i dalsze korzyści oraz ewentualne ryzyko. Zerknął za siebie na drzwi, wyjrzał przez okna: najpierw to z prawej strony, potem przez to na wprost. Po czym zawrócił do oszołomionej urokiem istoty.

   - Mówiłaś, że jaki jestem? Za-bawny? - dostosował wargi i język do obcego mu sposobu wymowy.

   - Tak mówiłam - potwierdziła posłusznie. I zauważalnie zbladła, gdy zawarczal warknięciem, w którym tkwiło polecenie. Egotyczne. Czytelne. Ujawniające jego zachłanną i drapieżną naturę, która zaczęła dochodzić do głosu w miarę, jak ustępowało oszołomienie, wywołane nagłą zmianą rzeczywistości. Podkreślił je dla własnej satysfakcji, wypowiadając starannie słowa w jednym z trzech znanych mu języków.

   - Na co - jeszcze - czekasz?

   Wolnym ruchem zsunęła czapkę...

   Gdy już nic nie przeszkadzało - dosłownie - aby ją wziął, kolejnym spojrzeniem zmusił ją do podejścia i instynktownie sięgnął, gdzie należało. Zadrżała.

   - Nie zapamiętasz nic oprócz przyjemności - przygasił jej spojrzenie do bladego beżu.

   - Nie zapamiętam nic oprócz przyjemności - powtórzyła bezbarwnym głosem. I poczerwieniała, kiedy obrócił ją i popchnął lekko.

   - Nic oprócz przyjemności... - zdołała jeszcze wyszeptać.

 

                            X     X     X

 

   Minął pierwszy raz, po nim drugi, potem trzeci, po nich północ, a on wciąż brał ją tak, jakby dopiero co zaczął.

   - E... j... - wydyszała ledwie słyszalnie, bo na wyartykułowanie dłuższego  słowa zwyczajnie zabrakło jej i sił, i pomysłu. - Czy... ty... nigdy?...

    I zamilkła czując, że odwraca ją na  wznak i zabiera się za nią od nowa

   - Nie! - usłyszała w umyśle niemą odpowiedź.

   - Jasne... po co pytam... - westchnęła, jak tylko znalazł się tam, gdzie w gruncie rzeczy chciała. A w chwilę później znów rejestrowała jedynie akompaniowaną własnymi jęknięciami przyjemność.

   Ten raz w jej odczuciu trwał zdecydowanie dłużej niż poprzednie. Ledwie skończył, zasnęła mimo woli. Kompletnie wyczerpana. 

 

                           X     X     X

 

   Wczesnozimowe słońce stało już wysoko nad miastem, gdy obudził ją dotyk. Znajomy, w oczywistym miejscu. A raczej miejscach.

   - Wiesz... - uśmiechnęła się na tyle wdzięcznie, na ile pozwoliło niewyspanie - właściwie powinnam zaprotestować. Ale to chyba nie zdałoby się na nic...

   - Na nic - telepatycznie potwierdził.

   - ... a zresztą nie mam nic przeciwko takiej pobudce - nie całkiem odruchowo ułatwiła mu dostęp. 

                   

                          X     X     X 

 

   Po kolejnych dwóch razach - w szerokowygodnym łożu i na kuchennym blacie - uznał, że aby ją posiąść, wystarczy lekkie zauroczenie. Jak uznał, tak postąpił. 

   - Chodź - uśmiechnęła się obiecująco, gdy już doszła do siebie jakieś pół godziny po tym, jak się z niej wysunął. 

   - No chodź - ujęła ostrożnie jego dłoń.

   Zaprowadziła go do salonu, w którym na środku przykrytej grubym dywanem podłogi pyszniło się bielą owcze futro. Kupione zaledwie przedwczoraj. 

   Usiadła na nim powoli, podpierając się dłońmi i cały czas patrząc mu w oczy. Po czym, trzymając złączone kolana, obróciła się lekko raz w prawą, następnie w lewą stronę, eksponując się w niemal całej okazałości. Postąpił krok ku niej, a wtedy ona tak samo wolno odchyliła się do tyłu.

   - No chodź - tym razem to on powtórzył po niej, kładąc dłonie na jej kolanach.

 

                         X     X     X 

 

   Półtorej godziny później, wciąż jeszcze odzyskując siły, powiedziała słabym głosem:

   - Jedno ci trzeba przyznać: potrafisz zadowolić kobietę. 

   - No - mruknął krótko zwyczajową odpowiedź. 

   - Ale... - kontynuowała, z wielkim trudem wydobywając się z miękkiej toni wrażenia, które wywołał, i z resztek czaru.

   - Ale? - w pierwszej chwili nie zrozumiał, do czego zmierza.

   - ... Ale co my teraz zrobimy? A przynajmniej ja? 

   - Jak to, co? - spojrzał zdziwiony, bo w sposobie, w który postrzegał rzeczywistość, było to absolutnie proste. Rozszerzył źrenice i uśmiechnął się, leciutko odsłaniając wampirze kły. 

   - Jesteś moja i zostaniesz moja.

   Doznane wtedy osłupienie było silniejsze nawet od tych z ostatniej nocy, chociaż nieco innej natury. Ale bynajmniej nie ostatnie...

   Zrodzone wskutek jego słów myśli z wolna - pod wpływem uczuć i rzuconego uroku - przybierały kształt, w którym było możliwe ich zaistnienie w jej jaźni. Gdy im się to udało, wykrztusiła:

   - Jak to, twoja?... W moim świecie... 

   Przerwał jej zdecydowanie, akcentując emocje długim pojedynczym warknięciem.

   - Twoim świecie? Teraz to także mój świat, przynajmniej na razie. Phhh. - Ciągnął dalej. - A więc i moje zasady.

   - Ale ja... - nadal usiłowała dojść do głosu.

   - Mój świat, moje zasady - powtórzył z naciskiem. 

   - Ale ja - postanowiła szybko, że podejdzie go z innej strony - jestem głodna. I spragniona. Od wczorajszego wieczoru nic nie jadłam i nie piłam... - zrobiła żałosną minkę.

   - I?... - telepatyczny przekaz oddał wahanie równie dobrze jak głos. 

   - I muszę coś zjeść. I napić się. Muszę. Rozumiesz? - dodała, wciąż widząc na jego twarzy niezdecydowanie.

   Nie czekając na odpowiedź odwróciła się, by pójść do kuchni. W drzwiach zatrzymała się i zachęcająco zakołysała biodrami, po czym poszła dalej korytarzem. 

   - No tak - pomyślała, gdy ruszył za nią. - Facet to zawsze facet, nawet jeśli jest wampirem. Tu cię mam - uśmiechnęła się do siebie. 

   Otworzyła lodówkę i zastanawiała się, po co sięgnąć i co z tego sklecić. Ciekawość przeważyła i stanął tuż za nią. 

   - To jest lodówka - objaśniła, czując go bliżej niż blisko. - Właściwie chłodziarka. Do przechowywania jedzenia w temperaturze niższej niż pokojowa. Żeby dłużej było świeże. Masz tam u siebie coś takiego? 

   - To jest ser - nazywała w miarę, jak sięgał i wąchał kolejne produkty. - Biały. Żółty. Odpowiednio w kostkach, a tu ten ostatni w plastrach. 

   - Znam. A to jajka, zapewne kurze, tak? Jadamy głównie indycze, przeważnie. 

   - Wędlina... yyy, gotowe do jedzenia pokrojone mięso.. Dokładnie polędwica. To z indyka. Schab. Kiełbasa. 

   - Jecie strasznie dużo mięsa. Za dużo. To niezdrowe. I nieetyczne - parskał i kręcił głową. - O, pomidory. Sałata. Rzodkiewka. I papryka. No, już lepiej. A ta jakaś dziwna.

   - To kabaczek - sprostowała z uśmiechem. - Nie macie tego? 

   - Aha, no tak. Ups - pomyślał. - Kabaczek. Nie, nie mamy. Już nie. Ale mamy fioletową paprykę, oprócz tych, co wy. Jest najzdrowsza. 

   - Aha - teraz ona przytaknęła. - A to ananas - dorzuciła, gdy pogłaskał listki. - Lubisz? 

   - Bardzo.

   Obrzucił całość wzrokiem i skrzywił się ponownie. 

   - Jedzenie mięsa jest nieetyczne i niezdrowe. Niewiele różni się od kanibalizmu. To jedno, ale jeszcze gorzej z tym plastikiem. Tu i tu. I tam. Wszędzie w środku. Trujący śmietnik. I tu - dotknął kolorowej paczki. 

   - Ale w środku warzywa na zupę - wyjaśniła pospiesznie. - Pokrojone i pomieszane marchewka, pietruszka, ziemniaki, kalafior.

   Spodobało się jej, że się uśmiechnął. 

   - No wreszcie - stwierdziła półgłosem. 

   - Przecież sama powiedz - podjął - plastik i plastik. No i tyle mięsa. Nie żyjecie długo, sto lat wszystkiego - rzucił pewnym tonem i mówił dalej. - Wytwarzanie go często bywa szkodliwe. Kontakt żywności z nim też. Im dłuższy, tym gorzej.

  - A wy ile żyjecie, co? - spytala niemal zaczepnie. 

   - Tysiąc waszych łat, przynajmniej - zadziwił ją. - Bywa wcale często, że i więcej, do tysiąca pięciuset. I od nowae, jeśli ktoś chce. 

   - No-no - kręciła głową z niedowierzaniem. 

   A że zaciekawił ją w sferze zawodowej jako ekologa, zapytała:

   - A przechowywanie żywności? Znaczy, właściwie... nadmiar tworzyw sztucznych? I ochrona środowiska? 

   Zastanowił się. 

   - Przede wszystkim - zaczął - chłodziarki u nas działają nieco inaczej. Chłodzą, oczywiście. Ale nie trzeba półek i pojemników, bo w ściankach montuje się antygrawitatory. Otwierasz drzwiczki jak tu, wkładasz coś do środka i unosi się. Po prostu. 

   - Tak po prostu? A... - zawahała się - a zetknięcie się obu przestrzeni przye otwarciu drzwiczek? Znaczy, tej ze środka i tej z pomieszczenia wokół. Nic się nie dzieje?

   - Nic - potaknął - bo wymiary antygrawitowanej przestrzeni są dokładnie wyliczone. Urządzenie tworzy taką, jak potrzeba. A ponieważ gęstości powietrza na zewnątrz i wewnątrz są inne, nie dochodzi do połączenia. To... - przez chwilę szukał odpowiedniego przykładu - granica jak między powietrzem a wodą. Zasadniczo nie przenikają się. Ale i tu, i tam możesz swobodnie przebywać. No, w wodzie trochę mniej swobodnie... ale generalnie tak. 

   - Wszystko dobrze - kontynuowała temat - to tyle, jeśli chodzi o chłodziarki. A poza nimi? Mówiłeś o pudełkach i opakowaniach...

   - Nie brak ci ciekawości - uśmiechowi w jej umyśle towarzyszył uśmiech na jego twarzy. - Ale chyba o czymś zapomniałaś.

   - O czym? - jej myśli w dalszym ciągu krążyły daleko. 

   - O tym, że byłaś głodna. Proponuję więc - półwarknął łagodnie - abyś zjadła. Bo ja też zaczynam być głodny, a jeśli niee zjesz teraz, może się zdarzyć, że będziesz głodna dłużej i bardziej.

   Zarumieniła się ponownie i westchnęła, zrozumiawszy. Jednak uśmiech nie znikał. 

   - Usiądź więc - spojrzała na dosunięty do ściany stół z wciąż zmiętą zieloną serwetą. - I popraw. 

   - Zrobię sama, będzie szybciej - wyciągnęła z szafki patelnię i postawiła na kuchence. - Chociaż... podaj mi masło. Chleb jest tam - wskazała drewniany pojemnik na prawo od siebie. 

   Sięgnął, gdzie pokazała. I kiwnął głową z aprobatą, rozpoznając. 

   - Żytni. Ale czemu taki mały? 

   Odwróciła się, uśmiechnęła.

   - Będzie musiał wystarczyć. 

 

   Usmażyła jajecznicę na kiełbasie, do tego podała biały ser i świeżą paprykę. Przygotowane podzieliła na pół i przełożyła na wyciągnięte przezeń talerze.

   - Wyprodukowano w Chinach - przeczytał na odwrocie. - "Chinach"? Co to takiego, fabryka? 

   - Państwo, daleko stąd na wschód - odpowiedziała. 

   - Czyli co, inni ludzie? - domyślał się. - I granice? 

   - Ludzie w gruncie rzeczy ci sami - odparła. - Chociaż innej rasy i kultury. A co do granic, tak. Są. 

   Znów pokręcił głową.

   - Robić z tobą seks to prawdziwa przyjemność - wywołał kolejny, pełen dumy uśmiech. - Ale ten wasz świat! Przyroda w odwrocie i trujecie się własnymi wynalazkami. Na dodatek te podziały: jedni tacy, drudzy inni. Kultura powinna łączyć, a nie dzielić. Państwa powiedzmy, że rozumiem. Ale granice? Przecież państwo może istnieć bez nich. Więc po co wam to? 

   -  Widzisz - zaczęła z namysłem - to skomplikowane. Ale w gruncie rzeczy sprowadza się do władzy, polityki i religii. Władze prowadzą swoją, mniej lub bardziej ograniczają obywateli, systemem zmuszają do pracy. No i religie: dwie, a właściwie trzy na pięć dużych bazują na założeniu, że tamci "poza" są gorsi. Bo wierzą w innego Boga, albo po prostu inaczej. 

   - I długo tak się dzieje? 

   - Długie wieki, ba: tysiąclecia. Politycy - królowie, cesarze, przywódcy - w imię interesów państw i religii wywoływali wojny, właściwie jedną za drugą. Raz w tym miejscu świata, raz w tamtym. Działo się tak... - poprawiła się - dzieje się tak nawet teraz. Na... 

   Zamilkła widząc, że po raz kolejny kręci głową. 

   - To się musi zmienić. W przeciwnym razie szaro widzę waszą przyszłość. 

   - Hm... - zakłopotała się - tak pewnie niestety będzie. Obawiam się, że masz wiele racji... W każdym razie taki bieg wydarzeń jest możliwy. 

   - Inny też - stwierdził stanowczo.

   Zmieniła temat. Celowo. 

   - Smakowało ci? Mimo, że z mięsem? 

   - Owszem - uśmiechnął się - mimo, że z mięsem. 

   - Przecież go nie jadasz?...

   - Ale to nie znaczy, że nie było smaczne.

   - Aha! "Łam zasady" to też zasada - pokiwała głową. - Ale w takim razie co z ciebie za wampir, skoro nie jesz mięsa? 

   - Prawda, to skomplikowane - odczytał jej myśli. - Ale widzę, że i tobie coś się marzy.

   - A i owszem, marzy się - wstała, uśmiechając się wdzięcznie. - Wiesz, co dokładnie. I chyba na pewno nie potrzebujesz zachęty. 

   - Skądże znowu, moja śliczna - potwierdził, sadzając ją na kuchennym stole.

 

                       X     X     X 

 

   Po dwóch godzinach, pełnych jej westchnień, jęków i cichych okrzyków tryumfu, wewnętrzne rozedrganie sięgnęło poziomu, który ledwie mogła znieść. Wyczuł to i zwolnił tempo.

   - Uufff... - ledwie wyszeptała. - Potrafisz... nie... ma... co...

   - Potrafisz - przytaknął cicho, zadowolony z siebie. 

   Kolejny szept był tylko nieco głośniejszy. 

   - Twoja... yyy... no, też pewnie... jest... tego zdania... 

   - Nie mam nikogo na stałe, za młody jestem - odparł. - A widząc zdziwienie w jej oczach, dodał: - Mam dopiero dwieście czterdzieści siedem lat, a u nas rodzinę zakłada się, osiągnąwszy trzysta. Często później, ale ten wiek stanowi dolną granicę.

   - Ciekawy... ten... twój świat... - wydyszała, wciąż rozedrgana. - Chciałabym... uff... kiedyś... go odwiedzić. 

   - Być może będzie to możliwe - odpowiedział ostrożnie. - Ale nie wiem, czy będziesz w stanie w nim się odnaleźć. 

   - Czemu? - poziom zainteresowania rósł.    - Najprościej mówiąc, jest on inny niż ten, do którego przywykłaś. Poza tym, praktycznie nie odwiedzamy twojego świata, wizyty takie jak ta są raczej sporadyczne. 

   - Przypadkowe?

   - Nie - odwzajemnił uśmiech - ponieważ nic nie dzieje się przypadkiem. 

   - Więc... jak... się tu znalazłeś? I dlaczego? 

   - Sam się nad tym zastanawiam - odrzekł. - Ale na pewno w jakimś celu. 

   Minęło dobrych kilka minut, gdy pożądanie znów wzięło górę nad ciekawością.

   - Chcę jeszcze - zażyczyła sobie wprost,  przysuwając się bliżej. - Jeszcze! - ponagliła go.

   Położył dłoń tuż nad jej sercem. Przymknęła powieki sądząc, że to początek kolejnych pieszczot. Po chwili jednak, nie czując dotyku gdzie indziej, uniosła je. 

   - No co? - zajrzała mu łagodnie w oczy. - Co z tobą? 

   - Ze mną nic - zaczął - ale oboje chcemy, aby twój krwiobieg wytrzymał. Proszę więc - wciąż trzymał dłoń w tym samym miejscu, stabilizując tętno i przekazując energię. Po czym dodał, uśmiechając się szelmowsko: I żeby nic nie przeszkodziło w tym, co stanie się zaraz.

   - A co się stanie? - odpowiedziała takim samym uśmiechem.

   - To właśnie - rozsunął jej uda. 

   Wygięła się czując bardziej niż poprzednimi razy, że jej kochanek ma zręczne nie tylko palce...  

 

                        X     X     X

   

   Na miłosnych igraszkach upłynął im prawie cały dzień i znaczna część nocy. Jednak, gdy zasypiała w jego objęciach, oprócz odprężenia i seksualnej satysfakcji czuła zagnieżdżającą się skrycie nutkę niepokoju. Niejasnego przeczucia, że wkrótce wydarzy się coś boleśnie przykrego. Obawa ta dręczyła ją aż do poranka, wijąc się niczym ciemna wstęga po jasnych przestrzeniach jej snu. Z radością więc poczuła znajomą obecność tuż po przebudzeniu. 

   - Kochany... - wyciągnęła ramiona.

   - Kochany? - A nie za wcześnie na to słowo? - podkreślił wątpliwość dotykiem.

   - Może, może nie - uśmiechnęła się ponownie.- Tak czy inaczej, chodź tu do mnie.

   Przewróciła go na plecy i pochyliła się.

   - Teraz ja - mruknęła - zajmę się tobą.

   Gdy zajmowanie się przyniosło pożądany efekt, usiadła na nim okrakiem. 

   - A teraz zamiana miejsc - zamruczała znów - jakbyś jeszcze nie zauważył albo się nie domyślił.

   Odpowiedź nadeszła. Szybko, stosowna i odpowiednio długotrwała. Nawet ponad jej oczekiwania.

   Opadła nań powoli tuż po tym, jak znacząco zasyczał i przywarła całą swoją kształtną długością.

   - Następnym razem też tak chcę. I nie mów - złożyła na jego wargach długi pocałunek - że odmawiasz.

   - Pewnie, że nie odmawiam. Pytanie tylko - teraz on ją pocałował - kiedy ten raz ma nastąpić. Bo chyba powinnaś trochę odpocząć.

   - Skoro tak mówisz... - odparła, mimo wszystko trochę zawiedziona. - Chyba powinnam.

   Westchnęła raz jeszcze, po czym położyła się obok, wtulając się weń jak mała dziewczynka. Objął ją i odczekał chwilę.

   - Ale... - zaczął, celowo zachęcającym tonem.

   - Ale co? - odwróciła głowę, pełna nadziei, że zmienił zdanie. 

   - Wynagrodzę ci oczekiwanie. 

 

                      X     X     X 

 

   Minął miesiąc. Poranki tych dni, w które szła do pracy - nie we wszystkie w tygodniu, bo część obowiązków mogła wykonywać w domu - i ich czas aż do powrotu naznaczony był raz silniejszą, raz słabszą obawą o jego utratę. W wolnych dzwoniła do niego, zostawiwszy mu swój drugi telefon - by się upewnić, że nadal jest tam, gdzie go zostawiła. Skończywszy pracę, łapała taksówkę, by jak najszybciej być przy nim. By przekonać się, że to jeszcze nie teraz, że wyrwie losowi jeszcze jedno popołudnie i wieczór, może noc... Czuła, że on obawia się tego samego, choć akurat jemu znacznie lepiej udawało się ukrywać niepokój. W końcu zdobyła się na odwagę. 

   - Słuchaj - zaczęła, nim zdążył ją wziąć opartą o drzwi tak, jak to się stało ich zwyczajem - muszę Cię o coś spytać. 

   Westchnął i opuścił ręce, pozostawiając zadartą na biodra sukienkę. 

   - Nawet wiem, o co - zrobił niewyraźną minę, odczytawszy jej myśli. - I od razu powiem ci, że nie wiem. To może stać się w każdej chwili. Zaraz. Za godzinę. Jutro. Pojutrze. - Znów westchnął. - Przecież wiesz, prawda? Jak i to, że powiedziałbym ci, gdybym wiedział. 

   - Ale może da się coś zrobić? Cokolwiek? Jakiś rzut oka w przyszłość? Medytacja do Pierwszej Istoty? Coś w rodzaju zakotwiczenia, abyś został tak długo, jak zechcesz?... - patrzyła błagalnie. Składając dłonie, jakby wierzyła, że zależy to tylko i wyłącznie od niego. 

   - Nie wiem, co - powtórzył - mam ci powiedzieć. Wszelkie pocieszanie i zapewnianie zabrzmi banalnie, a świadomość niewiedzy gorsza jest od banalności o przestrzeń najbliższej galaktyki. Chyba, żeby... 

   - Żeby co? - spojrzała. 

   - Żebyś tu była, gdy to się zacznie dziać, a w każdym razie żebym był przy tobie. Może zdążę chwycić twoją dłoń i przeniesiemy się oboje? Albo przeniosę się tam sam i... - urwał nagle.. Tknięty przeczuciem wyciągnął rękę... ona, odebrawszy jego myśl, poderwała się gwałtownie, wykonała gest w jego kierunku. Nawet zdążyła dotknąć jego palców, ale już było za późno. Zbladła i powoli opadła na kanapę, z której zerwała się przed chwilą. Siedziała jak skamieniała, czując gasnące echo jego obecności. Twarz skrzywiła się jej do płaczu, tak jakby łzy mogły stać się drogą, łączącą ich światy.

   - Wróć do mnie... - powtarzała płacząc, gdy budziła się z krótkich zaśnięć. - Wróć do mnie, słyszysz? Błagam, wróć! 

 

                      X     X     X 

 

   Minął kolejny tydzień, przepłakany i pełen rozpaczy, po nim kolejny i jeszcze dwa. Zjawiała się w biurze tylko na krótko, robiąc co była w stanie, aby ukryć ból przed współpracownikami. Zamykała się w swoim gabinecie, pospiesznie wykonywała zadania, których nie mogła zrealizować w domu i wychodziła, z nikim się nie żegnając. Jakby praca, która dotąd stanowiła sens jej życia, zupełnie straciła na znaczeniu. 

 

                        X     X     X 

 

   W poniedziałek piątego tygodnia od jego zniknięcia wracała z biura zobojętniała niemal na wszystko. Wlokła się do domu noga za nogą, patrząc niewidzącym wzrokiem na mijanych przechodniów. Fakt, że za dwa dni przypadało Boże Narodzenie, przeoczyła prawie zupełnie. 

   Zbliżała się właśnie do miejsca, w którym tamtego dnia pojawił się w jej mieście i w jej osobistym świecie. Zatrzymała się jak zawsze wtedy, gdy wracała do domu piechotą i wspominała, jak ją zaczepił. Jak rzucił pierwszy urok i jak posłusznie z nim poszła. I jak potem... 

   Mijały minuty, a ona wciąż stała i wpatrywała się w to miejsce. Stała, nie zauważając znaczących spojrzeń ludzi, których przecież znała z widzenia.

   Otarła łzy, poprawiła na ramieniu torebkę i westchnęła po raz kolejny. Pogrążona we wspomnieniach nie zrozumiała w pierwszej chwili, co się dzieje, gdy znajoma dłoń uścisnęła jej palce.

   - Możesz już przestać wspominać. 

 

Kingston upon Hull, 06.03.2019

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

-

 

 

.

 

Edytowane przez Corleone 11 (wyświetl historię edycji)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

@Somalija .

   Czy to jest Twój punkt myślenia/widzenia, że w miłości/związku jedna z osób  podporządkowuje sobie drugą?

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Bo bez tego ani rusz/nie ma innej możliwości?  

   Jeśli tak, to mnie zaskoczyłaś . Ale oczywiście masz prawo do swojego zdania. 

   

   Serdeczne pozdrowienia.

 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

@Somalija 

   On jest w jej sypialni, bo ma na nią nieustającą  chętkę przemożną wampirzą chucią

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

. A jej się podoba, że on ją bierze, kiedy i jak chce. O! 

  Gotować, sprzątać, prasować? Obawiam się, że będzie inaczej...

 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

@Somalija

   Tak sobie założyłem, aby dać czytelnikowi impuls do uruchomienia wyobraźni, jak to wygląda, gdy wampir buszuje w łożnicy z ludzką kobietą

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

. I aby dla intelektualnej równowagi zwrócić uwagę także na inne sprawy. 

   Dzięki Ci wielce za obecność, czytanie i komentarz . 

 

   Serdeczne pozdrowienia. 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Światło pod sufitem. Długi rząd brzęczących jarzeniówek. Brudna, żółtawa biel poprzetykana czernią rozkładu i defragmentacji. Zupełnie jak wybrakowane uzębienie starca. Choć w zasadzie trupa, żywego jeszcze, ale trupa. Przechodzę. Idę. Nieskończona dal. Usiana opiłkami żelaza podłoga. Śmierdzące smarami zgarbione korpusy martwych frezarek. Jakichś urządzeń niewiadomego przeznaczenia… Zapaliłem świeczkę. Nie jedną. Kilka. Cały las świeczek. Płoną wszędzie. Na podłodze. Stole. Lastrykowych parapetach, krzesłach, drewnianych półkach regałów. Pełnych, uginających od starych, rozsypujących się książek. Pozostałości po umarłym ojcu, umarłej matce... Płoną i drżą płomienie. Żółte, drgające płomyki. Drgające od oddechów niewidzialnych widm. W mroku nocy z zaprzepaszczonej otuliny snu. Matka przychodzi czasami. Widzę ją. Przychodzi z uśmiechem. Z werwą. Albo z jakąś pretensją. Z marsową miną. Przychodzi sama albo z ciotką, albo z ojcem. Ale zawsze wyrazista. Jakby przesycona kolorami. I cała w falujących płachtach. Jakichś falujących częściach zwiewnej garderoby. Jakiejś takiej, której nigdy nie nosiła za życia. Wielokolorowych, wyciętych niczym z modowego żurnalu peniuarach długich do samej ziemi. A zatem przechodzą przeze mnie. Wychodzą ze ścian. Idą. Płyną. Stąpają bezgłośnie po dębowej klepce. W pokoju. W przedpokoju. W całej amfiladzie długiej jak rodny kanał martwej od dawna rodzicielki. Niekończącej się gardzieli jakiegoś przejścia. Jakiegoś korytarza z tego do tamtego życia albo śmierci. Idziesz ze mną? Czy idziesz? Dlaczego milczysz?   Świece płoną. Jedna przy drugiej. W odstępach. W oddaleniu. W nicości nocy… Drgające ogniki. Deliryczne cienie na suficie i ścianach. Skrzydlate. Bezskrzydłe. Albo wypełzające dopiero z kokonów. Nieporadne… Rozmaite, nienasycone jestestwa. Metamorficzne egzystencje. Wyczulone na każdy najmniejszy nawet ruch. Na każde poruszenie, nawet tak szybkie, że przekształcające się momentalnie w nieruchomość. W cienistą skamielinę. W odwieczny kamień pokryty zielonym mchem zagradzający przejście do drugiego pokoju. Skąd tu nagle taka bariera? Ta niemożność przejścia? Owiewa mnie leśny chłód po twarzy, po skroniach i plecach. Las szumiący wokół. Szumiące wokół dęby. Za oknami otwartymi na oścież… Za oknami gałęzie. Liście… Cicho. Ciii… Ktoś idzie ulicą. Chodnikiem. Trotuarem. Ktoś spóźniony na umówione spotkanie w parku okraszonym nocną ciszą. Tam, przy ławce. Przy tym dębie, kasztanie, topoli… Tam wtedy. Tam, kiedyś… To było kiedyś… To było…   Dlaczego milczysz? Przecież jestem. Przyszedłem. Wprawdzie po czasie, ale jestem. Rozglądam się wokół, lecz jedynie wirują lodowe kryształki w sześcianach powietrza. W żółtawej poświacie latarni, które giną w przymglonej substancji czasu. I płyną powoli, powoli. Powoli… Całe flotylle kłębiących się, zapomnianych… Dawno umarłych. Nieistotnych… Zatracających się na powrót w ciszy… Milczysz, albo zmieniłaś ton. Nie. To zmieniły się jedynie okoliczności. Ty, nie zmieniłaś się wcale. Cały czas milczysz w piskliwym szumie gorączki. I chowasz się, gdzieś dalej. I znikasz. Zza drzewa wychodzi starzec o siwej brodzie z gałązek i chrustu. Nie. Nie idzie. Stoi. I tylko chwieje się w podmuchach wiatru. I drży. I porusza milczącymi ustami. I opowiada coś czego dosłyszeć nie sposób. I opowiada coś z egzaltacją i pasją. I mówi wśród teatralnych gestów. Przesadnych… Kiedy podchodzę. Kiedy zbliżam się, aby dostrzec, usłyszeć cokolwiek, zatraca się wszystko, co przed chwilą wydawało się takie realne. I staje się jedynie krzakiem nagiego bzu, co zaszedł mi znienacka drogę. I staje się jedynie plątawiskiem gałęzi. Plątaniną korzeni. Podziemną egzystencją nie wiadomo czego…   Zamykam oczy. Ćwiczę zamykanie i otwieranie powiek. Otwieram. Zamykam. Otwieram szeroko. I widzę. I próbuję dostrzec. I widzę jakieś kontury. Zarysy na ścianie. Na drzwiach trzydrzwiowej szafy. Na drzwiach pokrytych fornirem. Na drzwiach starej szafy skrzydlate cienie. Na drzwiach wielki motyl rozpościera skrzydła. Szykuje się do odlotu wieka istota… Wiesz, piję Bushmills'a, taką starą irlandzką whisky. Napijesz się ze mną, tato? Masz. Pij i nie dyskutuj. Ja, piję. Uśmiecha się do mnie skrzydlata istota. Ojciec leży tu od wieków w stosie rozsypanych piór i chrzęści resztkami spróchniałego truchła. Jakiś taki niepodobny do samego siebie. Leży profilem swojej podłużnej czaszki. Czaszki podobnej cośkolwiek do jakiegoś ptaka. Patny się na mnie. Nie patrzy. Zwraca się do mnie pustymi oczodołami zasklepionymi czarną, wilgotną ziemią… Co chcesz powiedzieć, tato? Nic. Milczenie. Tylko piskliwa w uszach cisza. Tylko szum i szmer padającego zza otwartego szeroko okna deszczu. Trącane kroplami listki lśnią w półmroku. Migoczą. I drżą w żółtawej poświacie ulicznej latarni… Matka krząta się w kuchni. Przynajmniej tak mi się wydaje. Coś tam robi. Szykuje kolację wigilijną. Choć odgłosy to jakieś odległe. Płynące spomiędzy przeszłych warstw dawno minionych dziejów. Milknie wszystko. I znowu nic. Znowu piszcząca w uszach cisza. W pokoju. W pomroku pokoju lśni płaszczyzna drzwi. Lakierowana powłoka starej szafy, w której czai się pustka wiszących na pręcie pokrytych kurzem drewnianych wieszaków. Wisiały tu kiedyś płaszcze i bluzki. Marynarki. Na wewnętrznej ścianie krawaty ojca… Czy ty mnie kochasz? Powiedz. Mów. Albowiem dawno nie było kochania. Wiesz, przychodzą do mnie. Przychodzą jakieś osobistości, płaskie jak książkowe fotografie. Kto to? Nie wiem. Ale chyba są ważni, bo wyniośli i sztywni. Tacy królewscy. Masz, pij. Dlaczego milczysz? Rozgrzewa mnie w środku kolejny łyk alkoholu. Trunek to szlachetny. Herbaciany. Potrójnie destylowany. Nie uroń tylko kropli, bo spłynie ci po brodzie palącą do szpiku kości rozpaloną strugą.   Przychodzą do mnie znowu. Aktywizują się po śmierci. Przechodzą przez ściany i drzwi. Przechodzą w ciszy i jakoś tak obojętnie. Nie patrzą na mnie te natrętne mary. Te najgorsze widma. Owijają się w przezrocza minionych dni. Za otwartymi oknami drzewo przy drzewie. Dęby, kasztany... Kładące po sobie liście topole. I te topole strzeliste do nieba. I te topole trzeszczące w pochyleniach od wiatru… Ktoś znowu idzie. To ja idę pomału. Wstałem i idę powoli jak ktoś, kto uczy się dopiero chodzić. Idę, stanąwszy po długim leżeniu. Po długiej niemocy. Po gorączce toczącej ciało. Idę daleko, nie wiadomo gdzie. Chyba do toalety oddać mocz, choć oddałem go już wszędzie… I obejmuję ściany, próbując utrzymać równowagę z powodu ogromnego pędu kuli ziemskiej. Przytulam się do niczego, będąc niczym i nigdy nie będąc czymkolwiek ponad nicość. Ponad okrutną nicość i pustkę lodowatego wszechświata. Płynąłem. Płynę. I jeszcze raz płynę. Byłem wszędzie. I byłem równocześnie w kilku innych czasach i przestrzeniach. Być może we śnie. W malignie. Na jawie…   Coś się świeci nade mną. Coś się do mnie przymila. Coś nagiego w swoim bezwstydzie. Otula mnie ciemny poemat z piekła rodem. W szumach i piskach. W szmerach i cichych stukach w żeliwnych rurach. W starych rurach. W plątaninie starych żeliwnych rur. Jakieś jęki i szepty. Jakieś przekleństwa hydraulików. Nade mną mieszka jedynie nicość. Pustka tak przeogromna, że aż rozsadza czaszkę w swoim bolesnym pulsowaniu. I w tej pustce czyjeś kroki. Powolne kroki. Czyje? Czy to ty, tato? Milczysz, a więc milcz dalej. Tak jak milczysz do tej pory swoim grobowym milczeniem. Matka? Nie. To nie ona. Ponieważ poszła już sobie po chwilowym krzątaniu się po kuchni. Stwierdziła, że nic tu po niej. A przyszła jedynie z przyzwyczajenia. Pokrzątała się w kurzu i w pyle. W pajęczynach… W zapleśniałych tworach wypełzających z ciemnych kątów. A więc przywołało ją tutaj jej własne echo przeszłości. Poszła sobie. Zniknęła w drzwiach, w półmroku klasztornym pełnym umarłych twarzy. Poszła jak wtedy, rzucając na pożegnanie swój cień na ogród.   Przy stole stoi odsunięte krzesło. Na stole pęknięty wazon z pękiem uschnięty melancholii. Na stole talerz z okruchami czerstwego chleba. A więc ktoś tu był na tej ostatniej wieczerzy. Skosztował ciała Chrystusa i jego krwi. Lecz ta krew miała posmak irlandzkiej, potrójnie destylowanej whisky. Pusta butelka mieni się w drgających płomieniach świec. Napijesz się ze mną, Jezu? Masz, pij. Kilka kropel spadło na twoje wytarte dżinsy. Masz za sobą długą podróż. Jego płonące oczy. Jego świecący na głowie diadem. Na co ci on? Po co? Kładzie na stole naszyjnik z pereł. To nic. To tylko kamienie, kamienie… Powtarza jak echo. Powtarza cicho… Była tu twoja matka, mówi. Wiem, odpowiadam. Lecz widzę nagle, że jest nagi. I widzę jego wargi nabrzmiałe. Coś chciał jeszcze powiedzieć, lecz milczy. I rysuje w powietrzu kręgi. Ramionami oplata swoje smukłe nogi i ręce. Słyszę go w szmerze przesuwanego krzesła. Mówi coś. Mówi, porusza obrzmiałymi, sinymi ustami… Wstaje i idzie. Ku zaskoczeniu cały w bieli. W falujących, w powiewających szatach… I ostrymi skrzydłami bez szelestu się w niebo wzbija, jak ptak… I uderza mnie cisza. Cisza tak wielka, że aż ogłuszająca. Cisza tak wielka, idąca jak fala za falą...   Otwieram oczy. Otwieram szeroko. Razi mnie słońce, co wpada z ukosa. Na podłodze, na sękach, na słojach dębowej klepki… Na suficie plama zacieku. Wznoszące się drzewo żeliwnych rur… Drapie mnie w gardle. Dusi wirujący w powietrzu kurz. Świece dopaliły się do końca. Spalone knoty. Stearynowe kikuty...   Jesteś tu jeszcze?   (Włodzimierz Zastawniak, 24-12-25)      
    • Typowy typ typuje topy.   Warszawa – Stegny, 25.12.2024r.
    • Święta Choinka   Śnieg Prezenty   I delikatne sentymenty        
    • Dziękuję i wzajemnie życzę zdrowych i pogodnych świąt.
    • tekturostwo bez ciebie, tak zwany świat? – swego rodzaju Piekło, gdzie wszystko jest Ameryką czy innym mocarstwem atomowo-elizejskim gdzie wszystko urokliwie skrzy się lekko unosząc nad ziemią i na odwrót: krajek lat dziecinnych przebiedowanych pod okiem strzelistych mord, kopulastych posągów, połatana Arkadia, gdzie każdy z mieszkańców nosi nazwisko Ratoń albo bardziej z polska – Szczuroń, i nie da się załatwić prostych spraw, na przykład kupić masła. zamiast tego otrzyma się tułów do samokroczącego posągu, czy zaproszenie na żniwowanie z Moabitami, którzy jednak za żadne skarby świata nie będą chcieli pożyczyć snopowiązałki. gdzie każda muzyka, nawet disco polo, wywołuje, niczym dźwięki czarodziejskiego fletu, wypełzanie z uszu warczących manuli. a chromolić taką groteskę – zamykam oczy, by ujrzeć kontury skryte w podświetle. i dzieje się dzikie, ma miejsce visio beatifica, jakiej doświadcza potępieniec. błysk w jego oku, przepełzający między zębami (nie posiada wszystkich, więc zbłąkana iskra wystrzela jak z procy i, zakosami, płynie sobie w noc).
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...