Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Z...zawsze


Rekomendowane odpowiedzi

  • 1 rok później...

O zachodzie słońca, w świetle
Samotności…
zasypiam z nadzieją na lepsze
dziś i wczoraj…
Znów obudziłem się nad ranem,
tak jak kiedyś wstałem,
tą samą co kiedyś…
czarną z mlekiem..
siadłem w jasnym pokoju…
czy sen stanie się ukojeniem mojej duszy…?
“De profundis clamo ad te domine…”
wybacz mi…czy potrafisz?
Czy kiedyś wybaczysz mi miłość…?
czas pozostaje w głowie w myśli,
nie bój się…
ja już się nie boje..
o zachodzie …słońca..

mojej ukochanej Sylwi ..Kamil

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Kiedy już było pewne, że zalegnę w tym łóżku na dobre, mój prześladowca związał się z Izą. Nie wiem, czy czuje się zdominowana, nie wiem, ile razy obijał jej śliczną twarz, mam większe problemy od czasu tamtych świateł - si puo morir! Si puo morir d'amor, po prostu. Nie jest to łatwe. Zanim trafię na cynkowy stół, mój prześladowca złamie mi jeszcze kilka żeber, kilkakrotnie zdąży w środku nocy przed Panem Bogiem, pogoni opieszałą siostrę , która z bezmyślnymi i może nieokreślonymi oczami będzie potulnie wykonywać jego polecenia. Wracam powoli, niechętnie, czasami na tyle opieszale, że musi mnie ponaglać kolejnym miligramem adrenaliny i jeszcze jednym, i jeszcze – podawanymi z trzyminutową dokładnością, skrupulatnie odmierzanymi przez zdominowaną siostrę, ...raz, …dwa, …trzy, adrenalina, ...raz, …dwa, …trzy, adrenalina, ...raz, ...dwa, …trzy, adrenalina. Walc tańczony na trzy pas, jak u Brela.    III Skończyłem tę pieprzoną uczelnię z wynikiem bardzo dobrym. Gówno wart, czerwony dyplom przypomniał mi, ze dziadek trzymał coś podobnego ukryte głęboko w szufladzie – była to legitymacja członka PZPR, coś, czym nigdy się nie szczycił, ale z cwaniactwa, na jakie było go stać, przyjął propozycję przynależności do czegoś, co miało trwać wiecznie i przy okazji zapewniać jemu i jego rodzinie dobrobyt. Dziadek był uczciwym człowiekiem. Członkostwo w PZPR było jedynym cwaniactwem na jakie sobie pozwolił. Kiedy upadł komunizm na początku myślałem, że to wina mojego dziadka. Nie miał do tego serca. Potem zrozumiałem, że większość nie miała do tego serca.  I większość była cwaniakami.   Najbardziej komunizm zapamiętał mój żołądek – smak pomarańczy na Boże Narodzenie i czekoladopodobnych czekolad z dużą ilością trzeszczącego w dziecięcych zębach cukru. Właściwie jedyną rzeczą, jaką pamiętam z tamtego okresu jest czekoladopodobna czekolada i cukier trzeszczący miedzy zębami. I jeszcze zdjęcie marszałka Piłsudskiego. Kiedy miałem siedem lat ojciec zabrał mnie do zielonobrunatnego gabinetu i pokazał zdjęcie marszałka Piłsudskiego ukryte bezpiecznie przed podsłuchami SB w szufladzie biurka. Później zrozumiałem, że były to swoiste postrzyżyny. Ojciec kultywował prasłowiańskie zwyczaje, zadbał nawet o należny po takim wydarzeniu poczęstunek. Kiedy wychodziłem z pokoju w zębach trzeszczała mi czekoladopodobna czekolada. Piłsudskiego w imię Dmowskiego znienawidziłem później. Dziadek miał w poważaniu system. Kiedy przyjeżdżałem do niego próbował mi wynagrodzić  fakt, że pomimo zaangażowania, jakim była czerwona legitymacja trzymana w szufladzie jego biurka pod przeróżnymi papierami i ciekawymi wydaniami Expressu ilustrowanego, nie stać go było na zakup czekolady w białym opakowaniu z nadrukiem niemieckich orzechów. Gotował mi wtedy kisiel na wodzie, która śmierdziała chlorem bardziej niż ta w łódzkich basenach, co zawsze wiązało się z opowieścią o Pilicy i jej wirach, ilości topiących się w niej ludzi i innych makabrycznych historiach, które nie przeszkadzały mi ze smakiem spożywać kisielu dziadka - wprost przeciwnie, te koszmarne baśnie – jak u braci Grimm - dodawały mące ziemniaczanej smaczku. Nic dziwnego, że wychowany na tych kartoflanych przetworach szybko doceniłem smak ziemniaczanej wódki. A ponieważ komunizm błyskawicznie - jak dla mnie - upadł, wódkę wkrótce zastąpiłem whisky, która była przejawem proeuropejskości i intelektualnego dziedzictwa Europy. Nigdy jednak nie piłem wódki, czy whisky przy dziadku, nie chciałem mu robić przykrości i nawet, kiedy jako student, wpadałem do jego ciemnej kamienicy pełnej mrocznych opowieści, z lubością spijałem substytut alkoholu, którym raczono mnie od dzieciństwa – kisiel. Głębokie poważanie dla komunizmu dziadek zaszczepił w moim ojcu, który chciał walczyć. Tylko rozsądek matki powstrzymał go przed założeniem nowych skarpet i udziału w demonstracjach. Schowała skarpetki. Ponieważ te, które nosił nie były dość krzykliwe pozostał w domu i cudem uniknął internowania. Ojciec sklął telewizor i poszedł spać. Po przemianach wziął sprawy w swoje ręce –zainwestował wszystkie pieniądze w spółkę z o.o. Spółka okazała się spółką z o.o. i upadła. Na walne zgromadzenie tuż przed upadłością, jako jeden z głównych udziałowców dostał zaproszenie. Nie pojechał, ponieważ nie miał odpowiednich skarpet – wszystkie były zbyt krzykliwe do garnituru, którego tez zresztą nie miał, bo włożył wszystkie pieniądze w spółkę. Pieniądze przepadły – później z telewizyjnego przekazu dowiedzieliśmy się, że spółka nieszczęśliwie zainwestowała je w guziki. Ojciec sklął telewizor i poszedł spać. Wychowany przez tych dwóch cwaniaków, którzy nigdy nie zrobili ani kariery, ani pieniędzy, zostawiając ten nader wątpliwy zaszczyt (i spore długi) właśnie mi miałem zostać księdzem, do czego poczuwałem w sobie jakieś inklinacje. Dochodowe zajęcie, jakim było pasterstwo dusz nie wchodziło jednak w rachubę, zniechęcały mnie do tego obostrzenia wprowadzone przez Kaliksta II, jakim był celibat, poza tym sprawę mógł utrudnić fakt, że byłem Żydem.  Wybrałem medycynę. I ukończyłem studia ze wspomnianym, gówno wartym, czerwonym dyplomem.  Ponieważ wszystkie doktoranckie miejsca były zajęte przez różnych mądrali, natychmiast po odebraniu członkowskiej legitymacji partii lekarzy wyjechałem tam, gdzie po raz pierwszy doświadczyłem ekstazy, jedząc czekoladę, wypchaną orzechami w białym opakowaniu. Szarobure ściany mojego szpitala łączyły się z pochmurnym niebem, a jednak uważałem go za piękny. Żaden cień nie padał na nieskazitelną, aseptyczną, antyseptyczną, sterylną i przede wszystkim wyjałowioną klinikę. Młode Niemki pozbawiały nadziei nie tylko bakterie i wirusy, ale nawet niedawno odkryte priony. Same niezniszczalne niszczyły życie poczęte i niepoczęte, wspierane przez higienistę szpitala. Higienistą szpitala był najbardziej obrzydliwy z lekarzy – dr Larch. Brzydził ludzi i drobnoustroje, odbierając im chęć do namnażania. Oprócz dr. Larcha w klinice pracowało jeszcze czternastu lekarzy. Stanowili mieszankę urody, charakterów, wiedzy i narodowości – troje Niemców, czworo Słowaków – małżeństwo i obcy sobie ludzie, czworo Polaków oraz pary Rosjan i Ukraińców. Nad całością czuwał pogardzany przez Słowaków potrójny dr i pojedynczy profesor Hintermann, z pochodzenia Węgier, z wyboru Niemiec, z wyznania – bezwyznaniowiec. Hintermann pogardzał Słowakami, którzy nim pogardzali i hołubił Larcha, który czcił potrójnego doktora i pojedynczego profesora w jednej osobie. Ów zlepek narodowości wiedzy, urody i charakterów funkcjonował nad wyraz dobrze i zmian w nim dokonywano średnio raz na trzy miesiące. Najsłabszym ogniwem była Ukrainka Gorokowska, której brak kompetencji zapewniał nienaruszalność i całkowite uzależnienie od Kliniki. Na salę Gorokowskiej kładziono same najcięższe przypadki. Nie potrzebowała się dokształcać, ponieważ przypadki te były tak ciężkie, że wchodziła na salę, mówiła dzień dobry i stwierdzała zgon. Resztę dnia spędzała na wypisywaniu kart zgonu, w czym, ze względu na nieznajomość języka, pomagała jej przydzielona sekretarka Helga. O Heldze pisać nie warto. Warto natomiast wspomnieć o oddziałowej. Była to kobieta – oddziałowymi zwykle są kobiety, oddziałowych płci brzydkiej nie ma, może dlatego, że kojarzą się z więzieniem, są tylko brzydkie oddziałowe wśród których Elsa nie stanowiła wyjątku - złośliwa i zazdrosna, spolegliwa i przymilna na swój oddziałowy sposób. W swoim mniemaniu była najważniejszą osobą szpitala po higieniście i profesorze. W mniemaniu wszystkich innych także. Poruszała się dumnie. Jak fregata wracała korytarzem z odprawy nie pozwalając wyprzedzić się drobnym jachtom lekarzy. Wielki kok spięty misternie zapewniał jej higienę i bezpieczeństwo pracy. Oddziałowa była pierwszą wtyczką pojedynczego profesora i potrójnego doktora. Słowacy uważali oddziałową za wyjątkowo głupią. To samo myśleli o pojedynczym profesorze i potrójnym doktorze, o higieniście, o kolegach Ukraińcach i sobie nawzajem, nikomu nie zwierzając się ze swych pogodnych myśli. Słowacy mieli kompleks małego narodu wobec Polaków - Słowaków jest osiem razy mniej niż Polaków, w razie wojny jeden statyczny Słowak musiałby utłuc ośmiu statystycznych Polaków, dlatego Słowacy prowadzą pokojowa politykę wobec Polski. Uważali też Polaków za wyjątkowo głupich. Przede wszystkim jednak nienawidzili Czechów, a ponieważ jedni mówili po czesku, a drudzy po słowacku żadną miarą nie mogli się dogadać. Słowacy uważali Czechów za wyjątkowo głupich. Raz na dwa tygodnie jeździli do domu, sprawdzając, czy sytuacja między nimi a Czechami nie zaostrza się. Ponieważ sytuacja pozostawała bez zmian - ostra, ale niezaostrzona - wracali do szpitala z mocnym przekonaniem powrotu do domu, gdyby sytuacja się jednak zaostrzyła. Słowacy pracowali w szpitalu, ponieważ szpital zapewniał wykształcenie ich dzieciom. Dzieci studiowały w Czechach. Jednym ze słowackich anestezjologów był Horek. Zaharowywał się w szpitalu, tylko po to by mieć kilka wolnych dni, które odpracował w nadgodzinach i mógł wreszcie jechać do Bratysławy, a stamtąd do swojej dziurki, z której wypełznął po wielu latach - jak mówił - dydaktyczno-naukowej pracy. Wynikiem pracy Horka była córka, studiująca medycynę w Pradze oraz syn, studiujący kierunek niezapewniający chleba. Horek senior musiał pracować w Niemczech, co zapewniało chleb ukochanej córce, synowi darmozjadowi i niewiernej żonie. Horkowa zdradzała doktora z nudy lub z powodu silnego imperatywu wewnętrznego zwanego przez doktora kurestwem. Nie to było jednak w niej najgorsze – dr Horek znał kilka kobiet lekkich obyczajów i wiedział, że nawet ten zawód można uprawiać z godnością,  Horkowej brakowało godności. Najbardziej blado wypadaliby Polacy, gdyby nie mieli wśród siebie dr. Vogelbauma. Ten młody lekarz o pokrętnym nazwisku jak na słowiańskie pochodzenie miał jeszcze bardziej pokrętny charakter. Najbardziej uderzającą cechą jego charakteru był całkowity brak charakteru. Vogelbaum ze względu na wielka łatwość podlizywania się przełożonym był nazywany przez pozostałych Polaków czopkiem. W tej klinice dr. Vogelbauma zastępował mój prześladowca. Mój prześladowca był synem jednej z największych person na uniwersytecie. Po matce prorektorce i ojcu kundlu więcej odziedziczył po kundysie. Z matki wziął to, co najlepsze – sztukę wicia się i oplątywania, z tym, że matka wijąc się na starcu, za którego wyszła za mąż dla kariery wiele lat temu, wyglądała pięknie, niczym glicynia na starym domu, przykrywając fizyczną brzydotę nestora nauki polskiej, a jej syn i pasierb owego patriarchy plótł się wokół najbardziej utytułowanych i zasłużonych ludzi, wiodąc pasożytniczy żywot kanianki. Medycynę skończył dzięki matce i nazwisku ojczyma, nikt bowiem nie mógł uwierzyć, że wychowany w rodzinie niemal arystokratycznej i jakby nie patrząc, mając połowę garnituru chromosomalnego po niegłupiej i zasłużonej matce, może być tak tępy, na jakiego wyglądał. Osiłek po ojcu, miał metr dziewięćdziesiąt wzrostu, sto dwadzieścia kilo wagi, włosy blond, świńskie rysy twarzy i świńskie spojrzenie jasnoniebieskich oczu zwieńczonych jasnymi brwiami i czasami przykrytych rudymi rzęsami, czasami, ponieważ większość czasu jego gałki wyłupiasto wystawały z oczodołów, przyglądając się z niedowierzaniem światu, w którym przyszło mu się wić. Głębi w nich nie było. I wijąc się, piął się niczym ojczym nestor i matka prorektorka, wyżej i wyżej – szybko zrobił doktorat na podstawie artykułu naukowego, w regulaminie znaleziono bowiem przepis, że o tytuł można ubiegać się nie tylko na podstawie rozprawy doktorskiej, ale również pracy, opublikowanej w renomowanym magazynie, co przy układach matki i ojczyma nie stanowiło trudności. Publikacja była nie na temat, a piśmiennictwo składało się głównie z cytowań dzieł matki i ojczyma, ranking czasopisma przykrywał jednak niedociągnięcia intelektualne doktoranta. Obrona była fikcją, zadawano pytania ustalone i nie na temat z nadzieją, że chociaż na część z nich, choćby połowicznie, odpowie, jak zresztą się stało. Recenzenci odczytali peany na cześć rodziny, która wydała naukowca i bezwstydnie, lecz spodziewanie, wystąpili o wyróżnienie, co zostało przyjęte przez aklamację – większość profesorów od dziecka znała matoła i kiedy rósł na ich oczach stawało się jasne, że kiedyś trzeba będzie tak postąpić. Od tego momentu przed tytułem Tumana stały litery dr, owo man sugerowało zaś jak najlepsze żydowskie lub ostatecznie niemieckie pochodzenie.  Potem już było tylko łatwiej i szybciej – uniezależnił się od reszty uniwersyteckiej tłuszczy habilitując się na podstawie dzieła, którego nigdy nie napisał z głupoty, a nawet nie przeczytał z lenistwa i został panem – moim władcą, który zabiera mnie do łózka, kiedy jak mu się wydaje chce, a przecież to jasne, że wracam, dodając mu splendoru, bo po tamtej stronie mnie jeszcze nie widzą, o ile po tamtej stronie coś jest.  Zawsze zastanawiało mnie białe światło, które ma wskazywać, że idziesz w dobrą stronę, że nie pomyliłeś drogi, że trafiasz do celu – jak nie widziałem go nigdy. Po tamtej stronie nie ma nic. Nawet dziadka z czerwoną legitymacją, porządnego człowieka. Raz w tygodniu chce nas zobaczyć szef kliniki. Jest to dość śmieszny grubasek z krótkimi nóżkami i długimi rękami, którymi kontroluje na tyle dużą cześć uniwersytetu, że będzie rządził, niczym PZPR, do końca swoich tłustych dni.  Facet prowadzi zdrowy styl życia – rano pływa, w południe jeździ rowerem, wieczorem tęży się na czwartej żonie. Chodzą pogłoski, że kiedyś ćwiczył też umysł, nie tylko mięśnie.  - Pierwszego dnia rzucasz papierosy. Drugiego odstawiasz alkohol. Trzeciego dnia zmartwychwstajesz – opowiada z uśmiechem zbawcy. Grubas prowadzi zdrowy styl życia  - nie pali, nie pije i gardzi chorymi. Po jego leczeniu pozostaje już tylko zmartwychwstanie. Niech go szlag. Jest naprawdę w tym dobry. Większość kasy zbija na prowincji. Ludzie na prowincji mają tę właściwość, że ślepo wierzą tytułom przed nazwiskiem. Przy całej swojej tuszy lekkim krokiem piłki lekarskiej wtacza się na salę, niesiony pędem powietrza wzbitym przez czołobitne pokłony asysty – dwudziestu kilku młodszych i starszych uległych ludzi, chudzielców i równym jemu barył, ustawionych w szeregu, potulnych i zastraszonych, poukładanych w ciągu według ścisłych reguł – najpierw ci, do których ów kloc ma największe zaufanie, zausznicy, totumfaccy i pomagierzy, z wypisanymi na identyfikatorach zasługami, im większe, tym dłuższy tytuł, docenci, habilitanci, adiunkci i wreszcie asystenci – tych jest najwięcej, motłoch, który nie odznaczył się jeszcze zasługami lub popadł kiedyś w niełaską, z byle powodu, którego już nikt nie pamięta, a który skazał ich na wieczną banicję. Ci ostatni, zachowują powściągliwość w czołobitności, za plecami grubasa spiskując przeciw niemu, szukając następcy, który przesunie ich wyżej w łańcuszku układów i zależności. Wszystko zaczyna się punktualnie o dziesiątej rano i powtarza rytmicznie raz na tydzień, zwykle jest to czwartek, czasem, kiedy grubasowi pomyli się kalendarz, środa, wyjątkowo rzadko i z powodu złego samopoczucia grubasa wtorek, wtedy popłoch jest największy – a dziś jest właśnie wtorek. - Proszę – mówi, co ma być zachętą do referowania naszych przypadłości i przedstawienie zaczyna nabierać rozpędu. Padają argumenty za i przeciw konieczności zrobienia dodatkowych badań, dyskusje żarliwe i jednocześnie jałowe, ponieważ jakakolwiek decyzja i tak nie zmieni niczego w naszym stanie, podejmowana ad hoc przez grubasa, z tytułem profesora, tym tytułem, który już dawno uległ dewaluacji. Nikt z nas nie pamięta czasów, kiedy tytulatura oddawała rzeczywistą wiedzę naukowców. Co nie znaczy, że każdy z nich jest człowiekiem pozbawionym osiągnięć, czy dokonań. W zaciszu swoich domowych i klinicznych gabinetów, chronionych przez zazdrosne panie profesorowe i hetery sekretarki, praca naukowa przebiega nad wyraz sprawnie, komputerowe przeszukiwanie usystematyzowanych baz naukowych ułatwia pisanie nic nie wnoszących elaboratów, do których zagoniony jest motłoch. Wczoraj mój prześladowca, jutro tamtego pod oknem, pojutrze jeszcze ktoś inny. Z Bogiem sprawa jeśli kiedykolwiek nazwisko kogoś z nich pojawi się w publikacji. Zwykle wykonują swoją pracę anonimowo, klnąc przy tym na czym świat stoi i obiecując sobie, że po raz ostatni pozwolili się zagonić do tej penelopiej pracy. Opowiadają, ze drugi w tej kolejce jest Wielki Docent, brat Wielkiej Oddziałowej. Facet ma wielką, czerwoną twarz, w której dominuje twarzoczaszka, miejsca na mózg jest mało. Twarz robi się czerwona z wielu powodów, czasami z zadowolenia, czasem ze złości, czasem bez powodu, zdradzając plebejskie pochodzenie tłumaczące dominację twarzoczaszki. Wsunięty jest w ciemny garnitur z białą koszulą, jakby nie znał innych kolorów, ze źle dopasowanym deseniem podkreślonym przez fatalnie dobrany krawat. Biała koszula i czerwona twarz czynią z niego patriotę, tytuł przed nazwiskiem naukowca. Facet sprzymierzył się z Charonem, sprawnie wiosłując krótkimi kończynami przewozi nas na drugą stronę Styksu. Nazywają go Poławiaczem pereł. Nie wiem, czy to z powodu wiosłowania, czy może dlatego, że do każdego zwraca się per perełko – do pielęgniarek, do lekarzy, czasem nawet do nas. Kiedy trafisz na niego możesz być pewien, że to ostatni dzień w tym cholernym łóżku. Nigdy nikogo nie resuscytuje, chociaż kiedyś próbował. Ręce założone na klatce, nerwowe przestępowanie z krótkiej nogi na dłuższą i na powrót z dłuższej na krótsza. O lekach można było zapomnieć. Potem uproszczono procedury resuscytacji, nie udowodniono żeby atropina w czymkolwiek pomagała. Został mu jeden lek do zaordynowania, a jednak nawet wtedy kładł ręce na klatce i przestępował z krótszej nogi na dłuższą, z dłuższej na krótszą i tak w kółko. Indiański taniec, którym zaklinał Manitu. Zawsze dziwiłem się, jak taki przygłup mógł skończyć studia medyczne. I jak w ogóle się na nie dostał. Potem przypomniałem sobie o punktach preferencyjnych, które ówczesna władza przyznawała takim jak on, chcąc zrobić z chama pana. Sukces pełna klasa. Wielki Docent habilitował się dosyć szybko. Brak wiedzy nie był przeszkodą, trochę jak w dowcipie o niedźwiedziu promotorze zająca, nigdy jednak nie dowiedziałem się, kto był jego niedźwiedziem. Wielki Docent był kiedyś zbawieniem. Były czasy, kiedy brał dyżury dość regularnie. Kiedy zatrzymywałeś się na jego dyżurze, miałeś pewne, że wkrótce zawitasz w domu Ojca. Nieskomplikowana procedura. Zatrzymanie, taniec Manitu, dwie godziny czekania w kolejce w worku wypchanym tobą i podpisanym twoim imieniem i wio! na metalowym wózku z panami w czarnych garniturach i białych koszulach, ubranych tak na część Wielkiego Docenta, dostarczyciela interesu. Myślałem kiedyś sobie, że gdyby ten troglodyta brał więcej dyżurów na pewno szybko spuściłby milionowe miasto do wielkości większej lub mniejszej wioski, z której pochodził. Niedługo jednak trwało jego dyżurowanie, bo znów jakimś ciemnym sposobem odniósł sukces materialny – kupił dom i samochód terenowy, do którego musiał wsiadać z rozpędu, lub z dłuższej nogi i przestał dyżurować. Żywiliśmy więc do niego wielką urazę – my, w łózkach i faceci w garniturze przy metalowych wózkach. Nawet ksiądz za nim nie przepadał. A przecież był to jedyny gość, który wpadał do nas regularnie i zawsze miał do przekazania dobrą nowinę. Dopatrywał swojego podwórka, nie mógł nas nawet dokarmiać chlebem zamienionym w Boga, bo prawie nikt z nas nie połyka. Przypominał mi trochę wiedźmę karmiąca Jasia przed wsadzeniem do pieca.   I teraz patrząc na Mojego Prześladowcę widzę, że nie przespał ostatniej nocy. Worki pod oczami zrobiły się jeszcze bardziej workowate, buroszare, jakby w nich, a nie w samych oczach, odbijało się mętne spojrzenie, które dotychczas utożsamiałem z lumpami wyczekującymi jakiejś drobnej ofiary pod sklepem monopolowym. Ach, ile trzeba mieć samozaparcia i pokory w sobie, by czekać, nawet zimą, przy wielostopniowym mrozie, przy wejściach do różnych marketów, galerii handlowych, pubów i restauracji z nadzieją i wciąż podniesioną, choć mającą tendencje do opadania głową, na klienta, gościa rzeczonych lokali, któremu – czy to z racji odruchu serca, czy współczucia, czy wreszcie zwykłego gestu – przyjdzie do głowy wcisnąć im w rękę kilkadziesiąt brakujących groszy na zakup i spożycie kolejnej butelczyny najtańszego alkoholu.  A przecież nikt nie daje gwarancji, że zakupiona butelczyna wypełni na tyle dokładnie zakamarki ich menelskiego ciała, że nie trzeba będzie żebrać o następną. A i ta następna nie daje żadnej pewności. Właściwie nie ma w ogóle nic pewnego na tym świecie.  Robota była niepewna, niepewne są czasy i jakaś taka mglista i raczej niespokojna przyszłość, o ile ona w ogóle jest, bo przecież są teorie o zakrzywieniu czasu i przestrzeni, teorie względne i niezrozumiałe, ale jednak istniejące i budzące niepokój do czasu, tego niepewnego czasu, kiedy organizm nasyci się wreszcie cieczą, bo człowiek to – jak mawia grubas - woda. A kiedy zabraknie tej wody w człowieku, pojawiają się zmarszczki, pierwsze znaki, że czas, jakkolwiek by był niepewny, jednak istnieje i ma możliwość nie tylko kąsania człowieka swym spróchniałym zębem, ale i trawienia żołądkiem, a czasami nawet wyplucia – na bruk, na ulicę, gdzieś koło innych myślicieli, tak jak teraz to zrobił z moim prześladowcą, po wielu godzinach nocnej pisaniny okupionej workami pod oczami.  Proszę – grubas znów się uaktywnił i patrzy swoim przeszywającym wzrokiem na mojego prześladowcę. Przestępuję przy tym pytaniu z nogi na nogę, wygląda jak piłka lekarska, którą zamęczał nas nauczyciel wychowania fizycznego. - Proszę,  panie doktorze – irytuje się piłka lekarska na za długą pauzę między pierwszym zaproszeniem a podjęciem przez niego wątku. I menel, dotychczas wciśnięty w hordę i przysypiający bezkarnie, wybudzony brutalnie zaczyna składać relacje z wszystkiego, co wydarzyło się przez okres niebytności grubasa przy moim łóżku. Opowiada o moich nieudanych ucieczkach i powrotach stymulowanych adrenaliną, o poprawie, której nie ma i być nie może, o lekach, które mimo, że cholernie drogie nic nie zmieniają nie tylko w moim stanie,  lecz co gorsza w wynikach badań, które teraz wydrukowane na małych i trzeba przyznać, dość zgrabnych karteczkach przedstawia profesorowi. Rzeczywiście, sprawa wygląda źle – widzę to w twarzy tłuściocha, który jest bardzo plastyczny, a grymas, który się pojawił w tej chwili na jego obliczu, nie ma nic wspólnego z zadowoleniem. Rzadko zresztą jest zadowolony. Życie nie rozpieszcza go przecież. Można powiedzieć, że ma pecha. Dawno już minął czas prosperity. I to nie z powodu jego błędów, broń Boże – grubas jest zbyt ostrożny i przebiegły na to, by popełniać jakiekolwiek polityczne faux pas, to wina tego starego buca i niedołęgi w białych rękawiczkach, byłego rektora i protektora jego zawrotnej kariery. Idiota, pozwolił usunąć się ze stanowiska, pobrudziwszy sobie białe rękawiczki, w których dotąd wszystko razem wykonywali. Kiedy przed dwoma laty udało się wepchnąć starego prof. P na najwyższe uczelniane stanowisko przyszłość, wbrew temu, co wiedzą menele spod marketów, rysowała się w różowych barwach. Pierwszą rzeczą jaką dokonali była reorganizacja uczelni, polegająca na posłaniu pod market kilku starych, niewygodnych i nadal piastujących stanowiska szefów klinik. Tak, to było niedopatrzenie, które (…)  Grymas na wspomnienie byłego przyjaciela, który okazał się niedojdą robi się jeszcze bardziej marsowy i nie wróży nic dobrego mojemu prześladowcy, a tym bardziej mi, skulonemu ze strachu w barłogu, niezmienianym od kilku dni i oskarżającym teraz pielęgniarki, przerażone nagle zapowiedzianą wizytą. - Co pan zamierza z tym zrobić? – pyta tłuścioch, a ja nie wiem, czy owo „to”, określa mnie i świetnie opisuje kondycję, w której się znajduję, czy plik karteczek, trzymanych w rozedrganej dłoni mojego prześladowcy, czy wydrukowane na nich wyniki badań jasno mówiące, że coś trzeba z „tym” począć, bo te cholernie drogie leki, jak widać nie działają. Jestem ciekawy nie tylko odpowiedzi mojego prześladowcy, ale również pomysłu na nową terapię. Nie spodziewam się jednak ciętej riposty ani rewolucji w kuracji, jestem nawet przekonany, że skończy się, jak zwykle, jakimś miałkim tekstem i kolejną porcją wody lanej w moje pomarszczone i obumarłe ciało. Bo człowiek to woda. Czasami myślę, że właśnie za to twierdzenie przyznano grubasowi tytuł profesora, bo trudno się z nim nie zgodzić, biorąc pod uwagę mechanizmy zachodzące w naszym organizmie. Wiem, jakie znaczenie ma dla człowieka woda. Wiedzieli o tym marynarze od najdawniejszych czasów, wsiadający na statki Kolumba, Magellana i innych odkrywców, wiedzieli, że ważne jest czy woda jest słodka, czy słona, bo ta ostatnia pełna Tak jak ten facet pod oknem, słony prawie tak jak gorzki jest w tej chwili grubas będący na obchodzie, słony niemal tak, jak słodka jest oddziałowa dla grubasa, facet z hipernatremią i jak mówią z przestawionym ośrodkiem osmotycznym, a może tylko udaje się w ostatnią podróż statkiem i pije tylko morską wodę – kto go tam wie. Od czasu do czasu jeden z tych przemiłych i przygłupich pielęgniarzy robi nam toaletę. Zabiera się do mycia – zaczyna od tyłków, pleców, brzucha, potem nogi, na końcu twarz, albo pół twarzy, jak u chłopaka obok. Goli nas używając różowych, bo tańszych i pedalskich maszynek. Niezłe są. Albo on jest niezły. Nigdy nikogo nie zaciął. Raz, ciach – namydleni wyglądamy na pewno komicznie, bo uśmiech nie schodzi mu z twarzy. Mimo upływu lat medycyna niedaleko odeszła od balwierstwa. Cały ten proceder nie zajmuje mu więcej niż dziesięciu minut. - Doktorze, doktor popatrzy jaki zrobiłem im czyściec – chwiali się do lekarza dyżurnego, który pojawił się akurat po całej sprawie. Rechoczą obaj z dobrego żartu. Czyściec – właściwie mnie też to śmieszy. Ale nie mogę powiedzieć jak bardzo, z rozdziawionej gęby leci mi ślina, jest jej więcej i więcej – dowcip przedni.                 Smród menela, przywiezionego po kąpieli w izbie przyjęć na moment przywraca mnie do życia. O rany, jak on śmierdzi! Od razu przypomniałem sobie najlepsze czasy, kiedy jeździłem konno. Jest jak spocony koń, z czarnymi kopytami wystającymi sod białej kołdry, który nagle zatrzymał się w galopie. Jest jak cap, którego czarna broda spływa na białą kołdrę, zaciągniętą pod brodę. Jest wszystkim, tylko nie człowiekiem. I teraz będą go torturować, usuwać nalot z jego skóry, którym się pokrywał niczym stare drzewa mchem, golić i zakładać zielony beret pod by wytrzebić faunę żyjącą w jego włosach. Menel nie wygląda zbyt przytomnie, nie chodzi nawet o ilość alkoholu wypełniająca jego ciało – jest na końcu świateł, przed uchylonym oknem. Jest zakopanym liściem, stającym się cząstką przyrody. Wiosną będzie pożywieniem dla roślinożernych łodyg, zachwycających przechodniów kolorami, nieświadomy dramat i źródła piękna – to nie wynik malunku przed lustrem z oczami uniesionymi jak na obrazach Belliniego, ani głupawej kosmetyki, tylko prymitywnego kanibalizmu, dramatu Magellana wyspie Mactan, ostrego noża wbitego w pierś Cooka na Hawajach. Prymitywnego odruchu małorolnych chłopów lejących kwas na cmentarne drzewa, by odkryć lastrykową twarz anioła na grobie babki. Prowincjonalnej estetyki disco-polo. Jest rozpaczą nagiego cherubina.
    • ,, Królewstwo Chrystusa nie jest z tego świata,, J38   Jezus Królem urodzony w żłobie cierniowa korona zaprowadziła Go do nieba któż wymyśliłby taką drogę nie była usłana różami nie miał pałacu i licznych sypialni    a jednak jednak to ON jest królem poznać Go po owocach którymi jesteśmy pewnie nie wszyscy... dorodnymi często w nieszczęściu dojrzewamy   Jezu ufam Tobie   11.2024 andrew Niedziela, święta Chrystus Królem Wszechświata
    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      @egzegetaNie ma sprawy Wiktorze. Wiktorze, czy z tego tomiku wierszy zakosztujemy kunsztu pisarskiego Twoich dzieł? 

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • Rozdział dziewiąty      Minęły wieki. Grunwaldzkim zwycięstwem i przejęciem ziem, wcześniej odebranych Rzeczypospolitej przez Zakon Krzyżacki, Władysław Jagiełło zapewnił sobie negocjacyjną przewagę w rozmowach ze szlachtą, dążącą - co z drugiej strony zrozumiałe - do uzyskania jak największego, najlepiej maksymalnego - wpływu na króla, a tym samym na podejmowane przez niego decyzje. Zapewnił ową przewagę także swoim potomkom, w wyniku czego pod koniec szesnastego stulecia Rzeczpospolita Siedmiorga Narodów: Polaków, Litwinów, Żmudzinów, Czechów, Słowaków, Węgrów oraz Rusinów sięgała tyleż daleko na południe, ileż na wschód, a swoimi wpływami politycznymi jeszcze dalej, aż ku Adriatykowi. Który to stan rzeczy z jej sąsiadów nie odpowiadał jedynie Germanom od zachodu, zmuszanym do posłuszeństwa przez księcia elektora Jaksę III, zasiadającego na tronie w Kopanicy. Południowym Słowianom sytuacja ta odpowiadała również, polscy bowiem królowie zapewniali im i prowadzonemu przez nich handlowi bezpieczeństwo od Turków. Chociaż konflikt z ostatnio wymienionymi był przewidywany, to jednak obecny sułtan, chociaż bardzo wojowniczy, nie zdobył się - jak dotąd - na naruszenie w jakikolwiek sposób władztwa i interesów Rzeczypospolitej. Co prawda, rzeszowi książęta czynili zakulisowe zabiegi, aby osłabić intrygami spoistość słowiańskiego imperium poprzez próbowanie podkreślania różnic kulturowych i budzenie  narodowych skłonności do samostanowienia, ale namiestnicy poszczególnych krain rozległego państwa nie dawali się zwieść. Przez co od czasu do czasu podnosił się krzyk, gdy po należytym przypieczeniu - lub tylko po odpowiednio długotrwałym poście w mało wygodnych lochach jednego z zamków - ten bądź tamten imć intrygant, spiskowiec albo szpieg dawał gardła pod toporem czy mieczem mistrza katowskiego rzemiosła.     Również początek wieku siedemnastego nie przyniósł jakiekolwiek zmiany na gorsze. Wielonarodowa monarchia oświecona, w której rozwój nauk społecznych służył utrzymywaniu obywatelskiej - nie tylko u braci szlacheckiej, ale także u mieszczan i chłopów - świadomości, kolejne już stulecie okazywała się odporna na zaodrzańskie wysiłki podejmowane w celu zmiany istniejącego porządku. W międzyczasie księcia Jaksę III zastąpił na tronie jego syn, Jaksa IV, pod którego rządami Rzeczpospolita przesunęła swoje wpływy dalej na zachód i na północ, ku Danii i ku Szwecji, zaczynając zamykać Bałtyk w politycznych objęciach, co jeszcze bardziej nie w smak było wspomnianym już książętom.     - Niedługo - sarkali - ten kraj będzie ośmiorga narodów, gdy Jaksa ożeni się z jedną z naszych księżniczek lub gdy nakaże mu to ich królik - umniejszali w zawistnych rozmowach majestat władcy, któremu w gruncie rzeczy podlegali. I którego wolę znosić musieli.     Toteż i znosili. Sarkając do czasu, gdy zniecierpliwiony Jaksa IV wziął przykład - rzecz jasna za cichym królewskim przyzwoleniem - przykład z Vlada Palownika, o którego postępowaniu z wrogami wyczytał niedawno z jednej z historycznych ksiąg... Cdn.      Voorhout, 24. Listopada 2024 
    • @Katie , ciekawie jest poczytać o tego typu uczuciach. A czy myślałaś o tym, żeby zrobić krótsze wersy? A może właśnie takie długie wersy spełniają jakąś funkcję w tym wierszu... .
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...