Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

*

Wierzę, że każdy człowiek, choć raz w życiu ma ochotę popełnić samobójstwo, pozbyć się tej nieznośnie uwierającej ducha powłoki cielesnej i poczuć się prawdziwie wolnym. Ja o śmierci myślałem ze sto razy na dzień, ale o samoodejściu tylko od czasu do czasu - zwłaszcza wtedy, gdy życie nijak nie chciało się do mnie przystosować.
Tamtej nocy postanowiłem jak najszybciej skończyć ten cyrk. Kiedy melancholia stała się wyjątkowo nieznośna, wyskoczyłem z ciepłego łóżka, założyłem na siebie, co miałem pod ręką i wyszedłem na spacer.
Ciemność oraz puste ulice nie zdołały mnie zaspokoić, toteż wstąpiłem do najbliższej knajpy. Zamówiłem piwo i usiadłem w kącie. Popijając je, powoli wprowadziłem się w przyjemny trans połączony z wyjątkowym pobudzeniem intelektualnym, dzięki czemu zacząłem pisać wiersze na barowych serwetkach. Nie było ważne, czy są dobre, czy złe, liczyło się tylko to, że wydalam z siebie treści, które zatruwają mu duszę. A duszę, jak mi się wydało, miałem piękną, szaloną i... nie przystosowaną.
Do trzeciego piwa czułem się człowiekiem szczęśliwym, lecz wkrótce melancholia wróciła ze zdwojoną siłą. I było jeszcze gorzej, bo alkohol uczynił mnie słabszym. Doskonale zdawałem sobie sprawę, że zapijanie problemów przypomina malowanie zardzewiałego płotu, ale z wrodzoną rutyną popełniałem w kółko te same błędy.
Kiedy knajpę zamknięto, stwierdziłem, że nie pozostaje mi nic innego, jak wstąpić do nocnego sklepu i zaopatrzyć się w kolejną dawkę ulubionego uśmierzacza. Melancholia po drodze jeszcze bardziej mi dopiekła, więc postanowiłem jak najszybciej odciąć ją od źródła, czyli świadomości. Kupiłem dalsze kilka piw i poszedłem do parku. Zawsze było mi tam dobrze. Miałem swoją ulubioną ławeczkę obok krzaku bzu, gdzie lubiłem siadywać i rozpatrywać rozmaite kwestie egzystencjalno-filozoficzne. Tym razem jednak nie mogłem rozmyślać, ponieważ wszystko, co wydumałem do tej pory, panicznie domagało się uwolnienia. Z rozdartą duszą oraz puszką piwa w ręce, zadałem niebiosom pierwsze pytanie: W imię czego to wszystko? Ale mroczne, surowe, obce niebo milczało, czym jak zwykle doprowadzało mnie do furii. Zaśmiałem się złośliwie i łyknąłem z puszki.
- Jeśli to jakiś eksperyment, wygląda na dość ryzykowny - kontynuowałem myśl z głową protestacyjnie uniesioną do góry i pokazałem niebu język - Mogę nie dotrzymać do końca. Ciągle robisz mi na złość. Może i ja Ci zrobię. Przerwę zabawę w najciekawszym momencie.
Nieraz mówiłem niebu różne rzeczy, a i tak wychodziło na to, że gadam do siebie.
- Czego Ty chcesz ode mnie???
Gdyby życie było życzeniem czyimś wobec kogoś, zapewne łatwo dałoby się wiele rzeczy wyjaśnić, lecz sprawa nie była tak prosta. O strzeleniu samobója w środku meczu rozmyślałem od dawna. Problemem był jedynie sposób. Człowiek z wyobraźnią mógł wymyślić ich nieskończoną ilość, więc i dla mnie nie stwarzało to większego kłopotu. Nie miałem, niestety, pewności, czy samodzielnie zdołam wprowadzić zamiar w czyn. Trwało to jakiś czas. Normalnie wykonywałem codzienne obowiązki, nie dając nikomu pretekstu do pomyślenia, że coś jest nie tak. Nie byłem outsiderem. Celowałem w centrum życia i potrafiłem czerpać z jego rozlicznych dobrodziejstw. Świat nie był zresztą niczemu winien. Świat był w porządku. Czułem się w nim, jak ptak w powietrzu - osiągałem wytyczone cele, zdobywałem najwyższe laury, potrafiłem ułożyć swój byt jak trzeba. Powodem moich rozterek była rzeczywistość psychiczna. Czegoś poszukiwałem i wciąż nie mogłem tego czegoś odnaleźć. Tym czymś była zapewne miłość. Prawdziwa, wzajemna, wyczerpująca, dopełniająca całokształtu życia. Niestety, w tej materii niewiele tak naprawdę zależało ode mnie. Ba, ode mnie zależało najmniej. Z dnia na dzień, rozczarowanie po rozczarowaniu, nabierałem przekonania, że jestem w stanie zdobyć wszystko, co sobie zamarzę, oprócz tego jednego. I właśnie ta myśl była nie do zniesienia. Wszelkie osiągnięcia, przymioty, sukcesy raptownie bladły, stawały się błahe i mało ważne, a ja miałem się za straszną miernotę. Nic mnie nie cieszyło, nie miałem szacunku do samego siebie, pragnąłem szybkiego samozniszczenia.
- To dla Ciebie pisano “Hymn o miłości” - mruknąłem, beknąwszy porządnie - Pomny tego kocham. I to mnie zabija. Zawsze kojarzysz się z rzeczami idealnymi, a takich tu nie ma.
Cisza ponownie zadźwięczała mi w uszach znienawidzoną nutą. Potrząsnąłem szybko głową, by pozbyć się oszałamiającego wrażenia.
- Ciebie też kocham, choć nawet nie wiem, co chcę przez to powiedzieć. – dodałem z pijackim wzruszeniem.
Skończyłem piwo i sięgnąłem po następne.
- Nie radzę sobie z tym, kim jestem i czego chcę - wyszeptałem na pół do siebie - Niebyt, raj, czy co tam jeszcze, też osiągnę własnoręcznie. Co Ty na to, Boże wszechmogący, nieustannie milczący???
Zaśmiałem się i zamyśliłem głęboko. Omroczony mózg wyświetlił mi obraz pogrzebu, w którym uczestniczy wielu ludzi, zasmuconych faktem, że nie ma mnie już wśród żywych. Wrażenie to było nieprawdopodobnie przyjemne. Cała ta zbieranina jeszcze długo będzie ubabrana po pachy w tymczasowej rzeczywistości, podczas gdy ja będę od dawna badał niezwykłe tajemnice wieczności.
Z rozkosznej zadumy wyrwały mnie jasnobłękitne błyski między drzewami. Pomyślałem, że to wynik jakiejś awarii oświetlenia publicznego i wzruszyłem ramionami. Ale obraz, który dawał mi tyle satysfakcji już nie wrócił. Zrobiło mi się żal, bo takie wizje lepiej działały na melancholię aniżeli jakiekolwiek środki chemiczne. Zasępiłem się pod wpływem uczucia nagłej pustki. Okazałem się po prostu pijany, znieczulony, bezmózgi i anielsko spokojny.
W pewnej chwili zauważyłem, że spomiędzy drzew wyłania się czyjaś postać. Ów ktoś był niski i barczysty. Szedł bez pośpiechu w moim kierunku, kiwając się zabawnie na boki, a odległość między jego kolanami wynosiła z pół metra, jak u Bońka pod koniec kariery. Skrzywiłem się na samą myśl, że będę musiał znosić czyjąś obecność.
- Kto wyłazi z psem o czwartej nad ranem? - mruknąłem i ostentacyjnie spojrzałem w przeciwną stronę.
Ale nigdzie nie widziałem psa. Nie wiedzieć czemu, ten fakt mnie zaniepokoił. Postać zbliżała się. Siłą woli wzbraniałem się, by nie zerknąć ku niej i nie uczynić jakiegoś odstraszającego gestu - splunięcia, warknięcia, oddania moczu. Kiedy usłyszałem kroki, było już za późno.
- Przebrała się miarka, synu - powiedział ów ktoś chrapliwym, lecz przyjemnym dla ucha głosem - A na dodatek wlazłem w gówno...
Obejrzałem się, robiąc wielkie oczy. Miałem przed sobą karzełka o jasnych włosach i przejrzystej twarzy. Oczy intruza zdawały się płonąć nikłym światłem, a jego postać wzbudzała fajne wibracje.
- Idźże, chłopie, swoją drogą – wybełkotałem, rzucając mu najgroźniejsze ze swoich spojrzeń.
- Weź się za siebie albo to zrób, żeby wreszcie był spokój - powiedział karzełek, robiąc jeszcze jeden krok do przodu.
- Co zrób?
- Nie udawaj głupiego - zirytował się karzełek - Chcesz ze sobą skończyć, to skończ. Twój ciągły bełkot, twoje niezdecydowanie, twoje bezproduktywne rozterki - doprowadza mnie to do białej gorączki.
- Spadaj, człowieku! - warknąłem lekko przestraszony - To moja sprawa, jakie mam rozterki!
- Mylisz się - rzekł spokojnie karzełek - Jak tysiąc razy na dzień.
Przyjrzałem mu się uważniej i pokręciłem szybko głową.
- Przepraszam, z kim mam przyjemność? - zapytałem ironicznie.
- Jestem aniołem, który ma pecha, bo trafiłeś pod jego kuratelę akurat ty. Gardzę tobą, chociaż ciągle próbuję cię zrozumieć.
Roześmiałem się szyderczo i pociągnąłem potężny łyk piwa, bo od tego gadania zdążyło mi już zaschnąć w gardle.
- Chwytam - powiedziałem po chwili - Fajnie, że jesteś. Na świecie żyje 6 miliardów ludzi, a i tak nie ma z kim pogadać.
- Nie drwij. Wiele mnie kosztowało, żeby się tu dostać.
- Doceniam - skinąłem zapalczywie głową - Jesteś pierwszą istotą, do której w tym tygodniu powiedziałem więcej niż jedno zdanie.
Karzełek bardzo długo mi się przyglądał. Odrobinę za długo. Nie mogąc tego ścierpieć wybuchnąłem dzikim śmiechem. Ta sytuacja bawiła mnie do tego stopnia, że wyciągnąłem rękę z puszką chcąc poczęstować gościa piwem. Tymczasem karzełek zrobił kolejny krok do przodu i to z tak poważną miną, że musiałem zaśmiać się jeszcze głośniej. I wtedy stało się coś zaskakującego. Nagle wzbił się w powietrze i z półobrotu a’la młody Van Damme kopnął mnie w szczękę, bez problemu powalając na kolana.
- Te! – ryknąłem wściekły - Zaczepiasz mnie?!
Karzełek nie odpowiedział, tylko zdzielił mnie obcasem po raz kolejny. Wyłożyłem się na asfalcie jak długi. Nerwy mnie opuściły, straciłem kontrolę, pragnąłem natychmiastowej zemsty. Zerwałem się i ruszyłem do frontalnego ataku. Karzełek był jednak za szybki i żaden z moich ciosów nie dotarł do celu. Sam za to otrzymałem kilka i znów przytuliłem policzek do chłodnego asfaltu. Trzeźwiejąc nieco, doszedłem do wniosku, że nie ma sensu się dalej stawiać i leżałem bez ruchu, pozwalając rzeczom się dziać samym.
- Masz dość? - wyszeptał mi nad uchem karzełek - Mógłbym połamać ci kości i wytrzebić uzębienie, ale mi cię żal. Brakuje ci ojca, twardej ręki.
- Czego chcesz? - wycharczałem.
- Porozmawiajmy. Wierzysz już, że jestem kim jestem?
- Nie. Na razie jesteś zwykłym bandziorem.
- Niech tak będzie. Ale mnie wysłuchasz bez drwin?
- Spróbuję...
Karzełek wziął mnie na ręce niby dziecko i posadził z powrotem na ławce. Sam usiadł obok, merdając w powietrzu krótkimi nóżkami.
- Tak bardzo ci zależy na tym, żeby umrzeć? - zapytał po chwili.
- Dosyć bardzo – przyznałem szczerze.
- A za kogo się uważasz? Bóg potrafił poświęcić swojego syna w imię wyższych racji. Dlaczego uważasz, że zasługujesz na coś więcej?
- Nie zasługuję...
- To o co ci chodzi?
- Nie umiem żyć...
- Marudzisz, jak... nawet nie jak kobieta... W kobietach jest mnóstwo siły... Marudzisz, jak chłopiec. Mały, wystraszony chłopiec, który boi się wielkiego świata. Nie chcesz dojrzeć, stać się mężczyzną, wziąć się z życiem za bary i spróbować je powalić. Chociażby na tę jedną złudną chwilę, kiedy można wrzasnąć na całe gardło, że się wygrało.
- Co ty bredzisz? - obruszyłem się - Takich chwil było w moich życiu bez liku. Jestem szanowanym, wykształconym, dobrze sytuowanym człowiekiem. Nie ma w kodeksie życia takiej rzeczy, której bym nie osiągnął... z wyjątkiem kobiety. Kobiety mi oddanej, zakochanej we mnie z taką siłą, z jaką ja bym był zakochany w niej. Przerobiłem taki inwentarz, że czasem nie pamiętam wszystkich imion i do niczego nie doszedłem.
- Twoje ego wyprzedza stan twoich faktycznych możliwości przynajmniej o jedną długość, synu - karzełek pokręcił głową - Naprawdę tego nie dostrzegasz?
Westchnąłem ciężko, ale nic nie odpowiedziałem. Zegar na pobliskim kościele wybił czwartą trzydzieści. Świat sprawiał wrażenie, jakby wszyscy bezpiecznie spali albo wymarli.
- Nic już cię tutaj nie jest w stanie cieszyć? - zapytał przyjacielskim tonem karzełek.
- Obawiam się, że nie - odparłem szczerze i opuściłem głowę.
- Jeżeli wybierzesz samotność, będziesz samotny już zawsze. Taka jest konsekwencja występowania przeciwko naturalnemu porządkowi. Nawet nie wiesz, czy jesteś w stanie to znieść.
- Ale ty wiesz - spojrzałem mu wyzywająco w twarz - Powiedz mi.
- Nie jestem upoważniony. Wybacz.
- Sratata - burknąłem. - To powiedz chociaż, dlaczego warto przestrzegać zasad naturalnych konsekwencji.
- Każdy ma swoje misterium tremendum. Twoje wcale nie jest aż tak bardzo dokuczliwe. Po prostu jesteś nieco bardziej wrażliwy niż inni. Jeśli ośmielisz się działać samowolnie, przekreślisz wszystko, co osiągnąłeś. A wcale nie osiągnąłeś mało. Może za dużo przypadło ci w udziale talentów i nie potrafisz należycie docenić tego, co masz.
- Tyle samo mogą mi powiedzieć moi przyjaciele – rozłożyłem bezradnie ramiona - Żaden z nich nie przekonał mnie, że warto ciągnąć tę farsę.
- Nie powiem nic więcej - odparł z mocą karzełek - Samo moje pojawienie się powinno być dla ciebie znakiem. Bo ja objawiam wolę Najwyższego. To twoja osobista teofania. Będziesz skończonym głupcem, jeżeli tego nie docenisz.
- Jak tam jest? - zapytałem podniecony.
- Nie pojmiesz tego.
- Mam wyobraźnię.
- To ponad miliard razy przekracza twoją wyobraźnię. Rozumiesz?
- Próbuję.
Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu. Napiłem się piwa, lecz nieoczekiwanie stwierdziłem, że już mu nie smakuje. Cisnąłem puszkę do kosza na śmieci i zasępiłem się.
Stał się cud, prawdziwy cud. Odwiedził mnie ktoś stamtąd, ktoś, komu naprawdę na mnie zależało. Już wiedziałem na pewno, że mam dokąd pójść, że życie ma jednak sens i cel. Niestety, nie ucieszyło mnie to, bo niweczyło moje sekretne plany dotyczące samowolnego opuszczenia stanowiska. To miał być bunt przeciwko narzuconemu porządkowi rzeczy, mój osobisty manifest niezgody.
- Mawiam tak: błogosławieni zbuntowani, albowiem oni wyważą drzwi niebieskie - mruknąłem, zerkając z ukosa na karzełka.
- Pierdoły, czcze, prymitywne, nie oparte na jakichkolwiek racjonalnych podstawach - odparł poirytowany - Jesteś artystą nieudanym, myślicielem bezcelowym. Kreujesz się na outsidera, bo to prostsze, dużo prostsze niż wzięcie się do prawdziwej roboty.
- Ja to wszystko wiem, do cholery! Nie odkrywasz żadnej prawdy.
Karzełek zeskoczył z ławki.
- Tyle ci musi wystarczyć - sapnął z pokorną miną - Jeżeli do ciebie nie dotrze, że się o ciebie martwimy, rób co chcesz. Po pijaku i tak się z tobą nie dogadam.
- Nie zostawiaj mnie teraz – załkałem żałośnie.
- Spadaj!
- Jak ty się wyrażasz?! – wybełkotałem zaskoczony – Co z ciebie za anioł?!
- Złośliwy. Nie słyszałeś o takich?
- A te aniołki, drzewko, bombki?
- Aniołki są dla dzieci. Ty jesteś dorosły, skwaśniały facet. Do ciebie pasuję jak ulał.
Pokiwałem ciężką głową, a potem spuściłem nos na kwintę. Czułem się, jak uczniak, któremu belfer przed chwilą urządził wychowawczą pogadankę. Między drzewami pojawiły się światła samochodu, potem usłyszałem ogłuszający dźwięk syreny. Nigdy nie rozróżniałem sygnału pogotowia od straży i policji. Tym razem była to straż.
- Bujam się w chmury – mruknął karzełek, puszczając mi oko – A ty ściskaj dupę i do roboty.
- Dobra – odparłem, bo nic innego nie przyszło mi do głowy.
Oślepił mnie strumień ostrego światła i wyobraziłem sobie, że to światło niesie anioła z powrotem na portiernię, strażnicę, hotel robotniczy, czy co tam mieli. Ale to była tylko strażacka latarka. Machnąłem wściekle ręką. Sympatyczny strażak uśmiechał się krzywo.
- Pan podpalił ten krzew?
- Boże broń, ja nie palę – odparłem, zataczając się lekko.
Faktycznie, w głębi parku wciąż płonął podpalony przez karzełka jałowiec. Stąd pochodziły te błyski, zanim się pojawił.
Zza pleców strażaka wyłoniła się para policjantów. Z surowymi minami poprosili mnie do radiowozu. Poddałem się bez walki. Skupiony na spotkaniu z niezwykłym gościem, dałem się zawieźć na Rozrywki i pokornie przestąpiłem bramy nieznanego. Nie omieszkałem lekarzowi wspomnieć o genialnym pomyśle radnych, żeby ten przybytek umieścić przy ulicy o tak urzekającej nazwie i poszedłem do łóżka. Rano okazało się, że za terapię w parku należy się 250 zł.

Opublikowano

Asherku... zamieszczasz teksty akurat o tej porze. kiedy wychodzę do pracy. A ja tu waruję jak piesek,w oczekiwaniu na nowości. Teraz przeczytałam po łebkach. Wstępnie mi się spodobało, moje klimaty (fest!!!) Wracam jutro w celu rozbiórki na czynniki pierwsze :-)))
Pa pa

Opublikowano

No i jestem :-). Przeczytałam ponownie i nic nie znalazłam (prawie)
"które zatruwają mu duszę" - a nie "zatruwają mi duszę"?
Poruszasz bardzo ważne tematy. Moim ideałem pisarza jest ktoś, kto ma pewnego rodzaju władzę nad czytelnikiem. To osoba, która dzieli się z czytelnikiem samym sobą. Ktoś może powiedzieć: "Wolnego! Trzeba się zdystansować". A ja zadam pytanie: to może w ogóle nie czytać?? Nie wyobrażam sobie czytania pozbawionego emocji.
Twoje utwory w większości mają dla mnie znaczenie terapeutyczne. Naprawdę. I pewnie nie tylko dla mnie. Mogę doświadczać bezpiecznie wielu emocji, na które w codziennym szarym życiu nie ma czasu, albo okoliczności są niesprzyjające. Nagle uświadamiam sobie, że są obok mnie ludzie, dla których jestem naprawdę ważna. Eh, dużo by pisać, stworzę może kawałek oddzielnego tekstu na forum.
Pozdrawiam raz jeszcze

Opublikowano

Przyznam bez bicia, że to część Podstawionego, która się nie załapała już w przedbiegach. Fajnie, że Cię terapia bierze. Ja się, cholera, przez ten czas trochę zmieniłem w miskę cynkową...

Opublikowano

które zatruwają mu duszę. = mi
.........

jej, pycha :) to miał być sen Dawida? w sumie to ja tu tyle połączeń widzę z innymi opowiadaniami... motyw parku, melancholii, ławki, upadłego, zgryźliwego aniołka stróża, uwielbienie do piwa, trwonienie talentów, krążenie myśli o śmierci, przewija się to nie raz w Twej twórczości :) Ale nie widzę w tym nic złego.
Zacząłeś troszkę chaotycznie, ale w stylu przedstawianej postaci, następnie się wszystko rozkręca i jest coraz ciekawiej :) no i zgrabne zakończenie. całość bardzo bardzo :)

Opublikowano

Mam nadzieję, że już niedługo będę mógł się chwalić wszem i wobec znajomością (choć przez net) z uznanym pisarzem. Podoba mi się bardzo. Początek, to Dawid z odrobiną filozofii Tewjego mleczarza, a potem cały Asher z e zgryźliwym poczuciem humoru i innymi jego przymiotami.
Zastąpię tym razem Natalię i wytknę kilka błędów:
nie zdołały mnie zaspokoić, czy może raczej uspokoić?
rzeczywisość psychiczna- nie bardzo rozumiem tego sformułowania, ale może tylko ja...
brakuje ci ojca, twardej ręki- albo bez ojca, albo twardej ręki ojca
sapnął z pokorą- skąd nagle wzięła się u niego pokora? może chodziło ci o przekorę?
przytuliłem policzek do chłodnego asfaltu- po prostu cymes.

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Ponura polska jesień, Przywołuje na myśl historii karty smutne, Nierzadko także wspomnienia bolesne, Czasem w gorzki szloch przyobleczone,   Jesiennych ulewnych deszczy strugi, Obmywają wielkich bohaterów kamienne nagrobki, Spływając swymi maleńkimi kropelkami, Wzdłuż liter na inskrypcjach wyżłobionych,   Drzewa tak zadumane i smutne, Z soczystych liści ogołocone, Na jesiennego szarego nieba tle, Ponurym są często obrazem…   Jesienny wiatr nuci dawne pieśni, O wielkich powstaniach utopionych we krwi, O szlachetnych zrywach niepodległościowych, Które zaborcy bez litości tłumili,   Tam gdzie echo dawnych bitew wciąż brzmi, Mgła spowija pola i mogiły, A opadające liście niczym matek łzy, Za poległych swe modlitwy szepcą w ciszy,   Gdy przed pomnikiem partyzantów płonie znicz, A wokół tyle opadłych żółtych liści, Do refleksji nad losem Ojczyzny, W jesiennej szarudze ma dusza się budzi,   Gdy zimny wiatr gwałtownie powieje, A zamigocą trwożnie zniczy płomienie, O tragicznych kartach kampanii wrześniowej, Często myślę ze smutkiem,   Szczególnie o tamtych pierwszych jej dniach, Gdy w cieniu ostrzałów i bombardowań Tylu ludziom zawalił się świat, Pielęgnowane latami marzenia grzebiąc w gruzach…   Gdy z wolna zarysowywał się świt I zawyły nagle alarmowe syreny, A tysiące niewinnych bezbronnych dzieci, Wyrywały ze snu odgłosy eksplozji,   Porzucając niedokończone swe sny, Nim zamglone rozwarły się powieki, Zmuszone do panicznej ucieczki, Wpadały w koszmar dni codziennych…   Uciekając przed okrutną wojną, Z panicznego strachu przerażone drżąc, Dziecięcą twarzyczką załzawioną, Błagały cicho o bezpieczny kąt…   Pomiędzy gruzami zburzonych kamienic Strużki zaschniętej krwi, Majaczące w oddali na polach rozległych Dogasające płonące czołgi,   Były odtąd ich codziennymi obrazami, Strasznymi i tak bardzo różnymi, Od tych przechowanych pod powiekami Z radosnego dzieciństwa chwil beztroskich…   Samemu tak stojąc zatopiony w smutku, Na spowitym jesienną mgłą cmentarzu, Od pożółkłego zdjęcia w starym modlitewniku, Nie odrywając swych oczu,   Za wszystkich ofiarnie broniących Polski, Na polach tamtych bitew pamiętnych, Ofiarowujących Ojczyźnie niezliczone swe trudy, Na tylu szlakach partyzanckich,   Za każdego młodego żołnierza, Który choć śmierci się lękał, A mężnie wytrwał w okopach, Nim niemiecka kula przecięła nić życia,   Za wszystkie bohaterskie sanitariuszki, Omdlewających ze zmęczenia lekarzy, Zasypane pod gruzami maleńkie dzieci, Matki wypłakujące swe oczy,   Wyszeptuję ciche swe modlitwy, O spokój ich wszystkich duszy, By zimny wiatr jesienny, Zaniósł je bezzwłocznie przed Tron Boży,   By każdego z ofiarnie poległych, W obronie swej ukochanej Ojczyzny, Bóg miłosierny w Niebiosach nagrodził, Obdarowując każdego z nich życiem wiecznym…   A ja wciąż zadumany, Powracając z wolna do codzienności, Oddalę się cicho przez nikogo niezauważony, Szepcząc ciągle słowa mych modlitw…  

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • @andrew Czy rzeczywiście świat współczesny tak nas odczłowieczył? Czy liczy się tylko pogoń za wciąż rosnącą presja społeczną w każdej dziedzinie? A gdzie przestrzeń, by być sobą?
    • @Tectosmith całkiem. jakbym czytał któreś z opowiadań Konrada Fiałkowskiego z tomu "Kosmodrom".
    • @Manek Szerzenie mowy nienawiści??? Przecież nie skłamałem w ani jednym wersie!
    • Widzą mnie. Przez te korytarze. Przez te imaginacje. Patrzą. Wodzą za mną wzrokiem nieruchomym. Te ich oczy. Te ich wielookie twarze… Ale czy to są w ogóle ich twarze? Wydrapuję żyletką te spojrzenia z okładek. Ze stronic starych gazet. Z pożółkłych płacht. Zapomnianych. Nie odtrącam ich. Było ich pełno zawsze i wszędzie. Nie odtrącam… Kiedyś odganiałem ręką te spojrzenia wnikliwe. Czujne. Odganiałem jak ćmy, co puszyściały w przelocie. Albo mole wzruszone jakimś powiewem nagłym z fałd ciężkich zasłon, bądź ubrań porzuconych w kącie. Z barłogu. Z legowiska. Ze sterty pokrytej kurzem. Szarym pyłem. W tym oddechu idącym od otwartych szeroko okien. Od nocy. Od księżyca… Od drzew. Od tych topól strzelistych. Szumiących. Szemrzących cicho. Od tych drzew skostniałych z zimna. Od chmur płynących. Od tych chmur w otchłani z jasnymi snopami deszczu...   Siedzę przy stole. Na krześle. Siedzę przy stole oparty łokciami o blat. Oparłszy się na złożonych dłoniach brodą. Zamieram i śnię. I znowu śnię na jawie. Wokół mnie płomienie świec. Drżące. Migoczące. Rozedrgane cienie na suficie i ścianach. Na podłodze błyszczące plamy. Na klepce. Czepiają się sęków. Czepiają się te widma. Te zjawy z nieokreślonych ustroni i prześwitów z ciemnej linii dalekiego lasu. Na stole płonące świece. Na parapetach. Na szafie. Na podłodze. Świece wszędzie. Płonące gwiazdy na niebie. Wszechświat wokół mnie. Ogromna otchłań i mróz zapomnienia…   Przede mną porcelanowy talerz z okruchami czerstwego chleba i emaliowany kubek, odrapany, otłuczony. Pusty… A więc to moja ostatnia wieczerza…   *   Wirujące obłoki nade mną. Pode mną mgławice, spirale galaktyk. Nade mną… Nasyca się we mnie jakaś deliryczna ekscytacja. Jakieś wielokrotne, uporczywe widzenie tego samego, tylko pod różnymi kątami. Wciąż te same zardzewiałe skorupy blaszanych karoserii, powyginanych prętów, pancernych płyt, pogiętych, stępionych mocno bagnetów i noży… Przedzieram się przez to wszystko z donośnym chrzęstem i stukotem spadających na ziemię przedmiotów. Idę, raniąc sobie łokcie, kolana… Idę… I słyszę. I słyszę wciąż w mojej głowie piskliwy szum. I pulsowanie, takie jakby podzwanianie. I znowu drzwi. Kolejne. Uchylone. Spoza nich dobiega to nikłe: dzyn-dzyn. A więc ktoś tu był. I jest! Ktoś mnie ogląda i podziwia jak w ZOO. Nie mogę się pozbyć tych mar natrętnych. Dzyn-dzyn.. Tych namolnych widziadeł, które plączą się tutaj bez celu. Dzyn-dzyn… I widzę je. I słyszę... Nie. Nie dosłyszę, co mówią do siebie, będąc w tych pokracznych pozach. Gestykulują kościstymi palcami obwieszonymi maleńkimi dzwoneczkami… Dzyn-dzyn… Wciąż to nieustanne dzyn-dzyn...   *   Otaczają mnie blaski. Mrugające iskry. Kiedy siedzę przy stole, oparłszy brodę na dłoniach. Mieni się wazon z kryształu z uschniętą łodygą martwego kwiatu. Cóż jeszcze mógłbym ci powiedzieć? Będę ci pisał jeszcze. Kartki rozrzucone na stole. Pogniecione. Na podłodze. Ciśnięte w kąt w formie kulek. Wszędzie. W dłoni. W tej dłoni ściskającej pióro, bądź długopis… W tej dłoni pomazanej tuszem, atramentem. W tej dłoni odrętwiałej. I w tym odrętwieniu trwam, co idzie od łokcia do czubków palców. Mrowienie. Miliardy igieł... W serwantce lustra migoty i drżenia. W serwantce filiżanki, porcelanowy dzbanek. Talerze. Kryształowa karafka ojca. Zaciskam powieki. Szczypiące.   Dlaczego ten deszcz? Latarnie na ulicy. Noc. Zamglone światła. Deszcz. Drzewa oplatają się nawzajem gałęziami. Nagimi odnogami. Drzewa splecione. Supły… Deszcz… Zamglone poświaty ulicznych latarni. Idę. Kiedy idę – deszcz… Wciąż deszcz… Stukocze o blaszane rynny starych kamienic. O daszki okrągłych ogłoszeniowych słupów. O blaszane kapelusze ulicznych latarni… Deszcz… Kiedy idę tak. A idę tak, bo lubię. Kiedy deszcz… I ten deszcz wystukuje mi. Spada na dłonie. Na policzki. Na usta. Na twarz…   *   To rotuje. To wciąż rotuje. Oddala się, ciągnąc za sobą długą smugę. Rezonuje od tego jakiś magnetyzm. To się oddala. To wciąż się oddala, nieubłaganie. Kiedy idę długim korytarzem, muskam palcami żeliwne rury, które ciągną się kilometrami w głąb. Które się ciągną i wiją. Które pokryła brunatna pleśń. W których stukoty i jęki. Zamilkłe. W których milczenie. Martwa cisza. Ciągnące się rury. Rozgałęzienia jakieś. Wychodzą. Wchodzą. Rozchodzą się. Łączą… Od jednej ściany do drugiej. Z podłogi w sufit. Przebijają się znikąd donikąd. Martwy krwiobieg w ścianach z popękaną, odłażącą farbą. Chrzęszczący pod stopami gruz, potłuczone szkło... Na języku i w gardle gryzący szary pył zapomnienia. Uchylone drzwi. Otwarte na oścież. Zamknięte na klucz. Na klamkę. Naciskam z cichym skrzypieniem. Wchodzę. W półmroku sali kamienne popiersia okryte zakurzoną folią. Rozrzucone dłuta, młotki… W półmroku. Zapach jakichś dalekich, zeskorupiałych w mimowolnym grymasie gipsowych twarzy. W odległym echu dawnego czasu. Pożółkłe plakaty na ścianach. Uśmiechnięte twarze. Patrzące filuternie oblicza dawno umarłych…   Kto tu jest? Nie ma nikogo.   Szklane gabloty. Zardzewiałe metalowe stelaże. Na pólkach chemiczne odczynniki. Przeciekające butle z jakąś czarna mazią. Odór rozkładu i czegoś jeszcze, jakby opętanego chorobą o nieskończonym wzroście… Na ścianach potłuczone, popękane porcelanowe płytki z rozmazanymi smugami zakrzepłej krwi. Od dawna ślepe, zgasłe oczy okrągłej wielookiej lampy. Przekrzywionej w bezradnym błaganiu o litość, w jakimś spazmie agonii. W kącie, między stojakami do kroplówek, ociężały, porysowany korpus z kobaltem-60 w środku pokryła rdza. Na metalowym stole resztki nadpalonej skóry z siwą sierścią kozła. Nie przeżył. Wtedy, kiedy blade strumienie wypalały jego wnętrze do cna… Walające się na podłodze stare, zwietrzałe gazety. Czarne nagłówki. Czarno-białe zdjęcia. Pierwszy wybuch jądrowy na atolu Bikini. Pozwijane plakaty... Szukam czegoś. Szperam. Odgarniam goła stopą… Nie ma. Nie było chyba nigdy.   *   Powiedz mi coś. Milczysz jak głaz wilgotny. Jak lśniący głaz na poboczu zamglonej drogi. Zjada mnie promieniowanie. Zżera moje komórki w powolnej agresji. Wokół mojej głowy mży złociście aureola smutku w opadających powoli cząsteczkach lśniącego kurzu. Jakby to były drobniutkie, wirujące płatki śniegu. Jakby rozmyślający Chrystus, coraz bardziej jaśniejący i z rękami skrzyżowanymi na piersiach, szykował się powoli na ekstazę zbawienia w oślepiającym potoku światła...   I jeszcze...   Otwieram zlepione powieki... Długo jeszcze? Ile już tu jestem? Milczysz... A jednak twoje milczenie rozsadza moją czaszkę niczym wybuchający wewnątrz granat. Siedzę przy stole a on naprzeciw szczerzy do mnie zęby w szyderczym uśmiechu. Kto? Nikt. To moje własne widzimisię. Moje chorobliwe samounicestwienie, które znika, kiedy tylko znowu zamknę je powiekami. I znowu widzę – ciebie. Jesteś tutaj. Obok. We mnie. W przeszłości jesteś. A ponieważ i ja jestem w głębokiej przeszłości, nie ma nas tu i teraz. Zatem byliśmy. A tutaj, w teraźniejszości tkwisz głęboko rozgałęzieniami korzenia. W ziemi. W tej czarnej glebie. W tej wilgotnej, w której ojciec mój zdążył się już rozpaść w najdrobniejsze szczegóły dawno przeżytych dziejów. W atomy. W ziarna rozkwitające w ogrodzie pąkami peonii…   Przełykam ślinę, czując sadzę z komina, dym płonących świec na podniebieniu. One wokół mnie rozpalają się jeszcze i drżą. Marzyłem. I śniłem. Albo i śnię nadal. Na jawie. I jeszcze… Moje nocne misterium. Moje własne bycie mistrzem ceremonii, której nie ma, która jest tylko we mnie. Mówię coś. Poruszam milczącymi ustami. Tak jak mówił do mnie mój nieżywy już ojciec, wtedy, kiedy pamiętałem jeszcze. Przyszedł odwiedzić mnie, ale tylko na chwilę. Przyszedł sam. Tym razem bez matki. Posiedział na krześle. A bardziej, tylko przysiadł. Tak, jak się przysiada na moment przed daleką podróżą. Lecz zdążył jeszcze zapalić papierosa, oparłszy się jednym łokciem o blat stołu..I w kłębach błękitnawego dymu, zaczął swoją przemowę pełną wzruszeń. To znowu ze śmiechem, albo powagą człowieka z zasadami. A jego oczy za szkłami okularów stawały się coraz bardziej lśniące. Coś mówił. Albo i nie mówił niczego. A to, co mówił było moim przywidzeniem. Omamem słuchowym. Fantasmagorią. Tylko siedział nieruchomo. Jak posąg z kamienia. Ale wiem, że odchodząc, położył jeszcze swoją dłoń na moim ramieniu, w takim jakby muśnięciu, w ledwie wyczuwalnym tknięciu. Czy może bardziej wyobrażeniu…   Sam już nie wiem czy tu był. I czy był jeszcze…Chłód powiał od schodowej klatki. Od wielkiego przeciągu drzwi trzasnęły w oddali…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-11-23)      
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...