Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Na pewno na Twoim miejscu przyjrzałabym się zaimkom osobowym, których jest w tym wierszu bardzo dużo. I niektórym inwersjom oraz rymom, na przykład oku-boku. 

Pozdrawiam:)

 

Opublikowano

We śnie dziś przyszłaś do mnie miła

z szarej zjawiłaś się nicości.

To bardzo piękna dla mnie chwila -

,,wejdź proszę - zechcesz się rozgościć?"

Z łóżka począłem z wolna wstawać,

ty powstrzymujesz ręki gestem -

,Leż! - ja na chwilkę tylko wpadłam - 

marzeniem twoim sennym jestem".

 

W ciebie wpatrzony jak w obrazek

czułość dostrzegam w twoim oku -

,,pragnę posiedzieć chwilkę - mówisz -

zrobisz mi miejsce przy swym boku?"

Przysiadasz obok mnie na łóżku,

dusza z rozkoszy we mnie kona -

(koszulkę taką piękną miałaś

co odsłaniała ci ramiona).

 

Objąłem cię wpół i drżąc cały,

zasypałem pocałunkami

twarz ukochaną, smukłą szyję, 

ramiona gładkie jak aksamit.

Delikatnymi dłońmi swymi

pieściłaś mnie po karku,włosach

wzruszeni - zapatrzeni w siebie

wzlatywaliśmy pod niebiosa...

 

Całując cię i wciąż i jeszcze

dotarłem do twych ślicznych piersi,

tak wyrzeźbionych przez naturę

że to się filozofom nie śni...

ty- nie chcąc mi pozostać dłużną

w ekstazie, w wielkiej namiętności,

zalałaś mnie jak Etna, miła

po brzegi, lawą swej czułości...

 

 

Poza tym po każdym przecinku, powinen być ''enter.''

Tak samo przed i po myślniku.

Zamiast; cię - ciebie,

                swym - swoim,

                twych - twoich.

 

PozdrawiaM.

 

Opublikowano (edytowane)

Ponieważ Panie się upierają, postanowiłem zobrazować o co chodzi :)

Spróbowałem też nieco uporządkować interpunkcję czas, który raz pojawia się przeszły raz teraźniejszy..

Myślę, że jeszcze należałoby uporządkować średniówkę, bo wydaje mi się, że nieco sobie popływuje :)

Z mojej strony to jest tylko wskazanie kierunku :)

Jeśli z czegoś skorzystasz będę się cieszył, ale to jest nadal tylko i wyłącznie Twój wiersz :)

 

Mechanik :) :) :)

 

 

Gdy w nocy przyszłaś do mnie miła

z szarej zjawiłaś się nicości.

To bardzo piękna była chwila

,,Wejdź proszę, zechciej się rozgościć"

Z łóżka począłem z wolna wstawać,

lecz powstrzymałaś ręki gestem

,,Leż! Na chwileczkę tutaj wpadłam,

marzeniem tylko sennym jestem".

 

W ciebie wpatrzony jak w obrazek

czułość dostrzegłem w twoim oku

,,Pragnę posiedzieć tutaj chwilkę",

,,zrobisz mi miejsca trochę z boku?"

Przysiadłaś na krawędzi łóżka,

dusza z rozkoszy we mnie kona -

(koszulkę taką piękną miałaś

co odsłaniała ci ramiona).

 

Objąłem ciebie i drżąc cały,

zasypałem pocałunkami

twarz ukochaną, smukłą szyję, 

ramiona gładkie jak aksamit.

Delikatnymi dłońmi swymi

nieład zrobiłaś mi we włosach

wzruszeni - zapatrzeni w siebie

wzlatywaliśmy pod niebiosa...

 

Całując ciebie i chcąc więcej

dotykam jędrnych, ślicznych piersi,

tak wyrzeźbionych przez naturę

że to się filozofom nie śni...

Nie chcąc pozostać w niczym dłużną

w ekstazie, w wielkiej namiętności,

zalałaś mnie jak Etna, miła

po brzegi, lawą swej czułości...

Edytowane przez Sylwester_Lasota (wyświetl historię edycji)
Opublikowano

Stworzyłeś ładny, liryczny klimat, ale nie sposób nie zgodzić się z przedmówcami co do zaimkozy. W trzeciej cząstce w drugim wersie poległa średniówka, szkoda bo właśnie tu się wyłożyłam. Może np zasypywałem całusami? Wtedy ładnie wyrównasz, chyba że masz inny pomysł. 

Ogólne wrażenie na tak, pozdrawiam.

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się



  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @Radosław Tak, Wszystkiego Dobrego !!
    • Francuska pisarka i entomolożka Anne Philipe opisuje w swojej Spirali światło i niebo. Ciszę i szelest wiatru spadający z wysoka. Na gałęzie drzew. Na liście. Na te szeleszczące liście. Na zwiędnięte. Na lśniące od deszczu. Na te zielone listki budzącej się dopiero co wiosny. Szare chmury sunące po niebie. Sine. Stalowe. Chmury dzielące się na mniejsze. Na stojące w miejscu i te, które je otaczają. Wirują wokół nich. I przesuwają się szybko w porywach mistralu. I te nikłe przetarcia błękitu. Takie chwilowe. Ulotne przebłyski słońca.   Po „rzeźni” Wiktora Jerofiefewa w Świecie diabła i Dobrym Stalinie. Po jego opisach przyziemnej egzystencji. Ciemnej i lepkiej od grzechu. Zdrady, zbrodni i strachu. Po schizofrenicznych, maniakalno depresyjnych inklinacjach Generalissimusa. Po pornograficznych ekscesach wyrostka zaspokajającego chuć dojrzałej, spragnionej kobiety, jego niani. W brutalnym opisie przyprawiającym o mdłości jego lśniącej od soków jej szeroko rozwartej waginy dłoni. Świat Anne Philipe jest idylliczny. Niemalże ekstatyczny. Eteryczny i ulotny. Jakby motyl przysiadł na chwilę na dłoni. Jerofiejew to brutal. Literacki bandzior. Choć przyjdzie jeszcze pora na jego Akimudy i Sąd Ostateczny. On i jego kolega po fachu, Władimir Sorokin. Drugi skandalista ścigający się na brutalne niesmaczne opisy wyuzdanego seksu, choć przeplatanego chwilą oddechu w postaci radości małej Marfuszy, ssącej i rozgryzającej rozpływające się w ustach fragmenty Spasskiej Baszty odłamanej z cudownie słodkiego cukrowego Kremla. Kocha władza Marfusze. W podzięce codziennych pokłonów dostaje raz do roku cukierka. Zresztą nie tylko ona, ale i inne dzieciaki pokroju Marfuszy. Radość jej jest wtedy nieskończona. Jest wniebowzięta. Tak bardzo kocha wszechwładcę, którego nigdy wprawdzie nie widziała na oczy, lecz słyszała jedynie jego głęboki głos płynący przez megafony na Placu Czerwonym. A więc wtedy, kiedy Marfusza, rozgryzając tę rozpływającą się w ustach słodycz szła do sklepu po chleb, mleko i papierosy dla ojca… Nie, wtedy, kiedy już wracała ze sklepu z chlebem, mlekiem i papierosami, była świadkiem przejścia ulicami Moskwy nawiedzonego Amoni, wariata przepowiadającego przyszłość. Przepowiadającego przelew krwi. Chudego i obdartego. Głodnego i biednego. Krzykliwego, cośkolwiek podobnego do nastroszonego ptaka. Z walącym za nim gęstym tłumem gapiów. A więc dała mu pieniądze. Nie. Nie pieniądze! Dała mu ten chleb, mleko i papierosy, co wcześniej kupiła w pobliskim sklepiku. Głupia, mała Marfuszka. Dała mu wszystko, co miała. Ech, zleją ją wściekli rodzice. Oj, zleją. Czy narkotyczny underground. Meta-amfetaminowy odjazd mieszkańców nie mających nadziei na jutro. Stających się w gorączkowych wizjach straszliwymi wilkołakami rozrywającymi swoimi szponami i kłami wszystko, co się rusza. Włącznie z niemowlęciem. Bezbronnym dzieciątkiem, któremu jakimś cudem udało się ukryć na placu w wielkiej fortecznej armacie Car-Puszce. Nie ma zmiłowania! Potwór wywęszył to biedne, maleńkie ciałko. Nachyliło działo i wchłonęło do paszczy, rozgryzając ze smakiem skrwawione ścięgna i mięśnie. I wypluwając z obrzydliwym bekiem ociekające posoką kruche kości. Jak widać Sorokin to także literacki kryminalista i sadysta. Taki czołgista miażdżący gąsienicami z metalicznym chrzęstem bezbronnych. To taki właściciel złomowiska wielkich ciężarówek, spychaczy (oczywiście w przenośni) Monstrualnych buldożerów ociekających cuchnącym smarem i buchających czarnymi spalinami z kominów w potwornym chrzęście i zgrzycie trzęsących się, poluzowanych na złączach blach. Nie ma litości dla innych na literackiej niwie. Spycha i rozjeżdża brutalnie wszystko, co tkliwe i eteryczne. Lekkie i muskające jak piórko. Wszędzie tylko chrzęst żelaznego złomu i otwierających łapczywie w potwornym skowycie i oślepiającym żarze jasnożółtej surówki paszczy martenowskich, hutniczych pieców. Te jego ciężkie opisy starego i otyłego oprycznika zaspokajanego przez młodziutkie kurwy w ekskluzywnym domu schadzek. Ta jego trąba słonia dosiadana naprzemian przez piskliwe i jęczące, lśniące od potu na falujących drobnych piersiach burdelowe ździry. Zero tkliwości. Jedynie sadyzm i wyuzdanie. Estetyczna orgia. Potwornie ciężki żelbetonowy kloc nihilizmu spada prosto na twarz czytelnika z zastygłym na ustach krzykiem i rozwartymi szeroko oczami przerażenia, przesłoniętymi instynktownie rozczapierzonymi dłońmi wyciągniętych do przodu rąk. Tak, jakby te ręce, te dłonie były w tej sytuacji jakąkolwiek osłoną.   Wróćmy do Anne Philipe. Upojenie i cisza. Ekstaza liryzmu. Piórko przelatującego ptaka, które przeciwstawia się eksplozji bomby wodorowej. W straszliwym blasku jawi się przejrzyste oblicze miłości, tęsknoty i żalu. Nawet opis pierwszego lądowania na księżycu jest tak lekki i zwiewny. Tak bardzo subtelny. Niezwykle introwertyczny świat. Dziejący się, jakby u kogoś w spektrum autyzmu. Świat wyizolowany. Zakotwiczony, gdzieś w ogrodzie. Między szumiącymi platanami. Zakotwiczony w piniach. W pełnej ptasiego śpiewu oazie bujnego rozkwitu. I jakiejś takiej nieuchwytnej melancholii pierwszego i ostatniego w życiu maja. Co jeszcze? Anne Philipe bardzo się uwrażliwiła po śmierci swojego męża Gerarda. Znakomitego aktora, który zmarł na raka. Opisała to w Chwili westchnienia. Ostatnie momenty jego życia, leżąc obok niego w łóżku. Ostatnie momenty jego śmiertelnej nieświadomości. Patrzyła na niego w milczeniu, kiedy to w okularach, przy zapalonej nocnej lampce, studiował poszczególne sceny przedstawienia, przygotowując się do kolejnej roli swojego życia. Do kolejnej teatralnej próby. Nie zdążył. Zmarł nad ranem. W ciszy i skupieniu, trzymając jeszcze w dłoniach pojedyncze strony rozsypanego na kołdrze scenariusza. To, co pisze Anne jest niewysłowioną ulotnością. Chwilą. Momentem. Przemijaniem. Apoteozą bólu i lęku, ale podanych w formie stonowanej. Jakby godzącej się na nieubłaganą kolej rzeczy. Bez grama protestu. Nawet my sami, jesteśmy ulotnymi piórkami na wietrze. Mgnieniem. Jerofiejew i Sorokin próbują się zakotwiczyć. Zbuntować. Przeciwstawić potędze śmierci. Ale to też przeminie. Nie pozostanie nawet ślad. No, może przez chwilę, zanim ślad na piasku zmyją fale morza złocącego się w migotach i refleksach. W jakichś takich niedopowiedzeniach. Metaforach istnienia czegoś, co jest poza życiem. Poza wszelką czasowością. I w przejmującym krzyku białej mewy szybującej wysoko. Zataczającej kręgi. Bądź lecącej nisko, szykującej się do nurkowania. Bądź innych, co kołyszą się spokojnie na falach, poddając się im płynnym ruchom. To jest próba opisania pięknego czasu. Którego już nie ma. Przeminął. Utonął w odmętach przeszłości. Pod stopami zapada się miękki, wilgotny piasek. Cudownie pieści podeszwy stóp. Stóp lizanych przez języki skotłowanej piany. Cofają się. Nacierają znowu. W powietrzu przesyconym solą. W tym wietrze nadciągającego zmierzchu, lecz wciąż jeszcze jaśniejącym drobnymi kropelkami rozpryskującej się wody. W tym słońcu. W tej liliowej powłoce. W tej chmurze obrzeżonej jaskrawą czerwienią. Grubą kreską. W tych konturach jasnych i pełnych. W tym wszystkim, co jest obojętne, nieosiągalne i nieskończenie daleko. W nieustannym szumie. Szepcie, jakby kogoś, kto chciałby coś jeszcze powiedzieć. W tych westchnieniach samotnych. W tej chwili westchnienia.   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-12-26)
    • @Corleone 11 Cześć Michał, fajnie że zajrzałeś i ty się Świątecznie trzymaj gdzieś tam na wielkim świecie :)
    • @Corleone 11 Ładne opowiadanie, pewnie będzie ciąg dalszy. Co do godzin i podobnych liczb, niekoniecznie to musiał być przypadek:-) Pozdrawiam serdecznie i życzę miłego, drugiego dnia świąt.

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • @A.Between Jaki piękny wiersz. Taki spokojny a jednocześnie pełen napięcia i oczekiwania, zawieszony gdzieś w przestrzeni …

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...