Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Ale branie... 19 sierpień 2004

…bo ja, panie, to do ryb to nabożeństwa zupełnie nie mam. W akwarium to jeszcze, tak z nerwów człowieka obiorą, te kolorowe, co w ciepłej wodzie pływają, zwłaszcza. A na talerzu, to niekoniecznie, bo się człowiek nadłubie i nawyspluwa tych igieł, panie, że cała przyjemność klapnie. Bo moja Henia to filetów nie uznaje, za proste widać do jedzenia. A w ogóle to ja miałem panu opowiadać, jak mnie zgarnęli kumple na czwartego, jak do brydża, panie, nad Pilicę kiedyś, z wędkami, na żywca, bo się panie już tak napalili, że ich nawet ten deszcz nie zraził ani zimna aura. Ale szczęściem, to się jeszcze dało jakoś postać, bo się słońce przedarło jakoś przez chmury i nawet źle tak nie było..gdyby..Ale od początku, panie, ja to wędkę w rękach, panie trzymałem jak takim kajtkiem byłem. Piękna była, od wuja na świętą komunię dostałem. Od tej pory tylko kurz na niej rósł, ale w sam raz się przydała. Trochę może nie była szykowna, jak ich, ale co tam wziąłem. Oni zajechali po mnie już w buciorach, płaszczach od deszczu, a ja, panie, w trampkach i kurtce z ortalionu , ale cienizna taka... I pojechali my. Wio, chciałoby się powiedzieć, bo ta kareta ich to raczej do konia powinna być zaprzężona, syrenka przedpotopowa, panie. Trzęsła się jak galareta, ale pojechalim. Pies z nami, ich Łatek. Z mordy ozorem od razu po mnie przeciągnął i skomleć zaczął z uciechy, choć drania nawet nie znałem. Ale są takie natury, nawet wśród ludzi, że kogo nie zobaczy, to łapę mu poda i gębę w uśmiechu szczerzy. Takie otwarte natury, panie. I czasem to taki jeden, to rzeczywiście, prosty jest, co pokaże, to taki jest, panie, a czasem to cię taki tymi słodyczami oblepi, a z tyłu , panie to ci sztylet w plecy wbije. I to jaki! Nieraz to już i z tym sztyletem chodzisz między ludźmi i nawet o tym nie wiesz, jak z szyldem. Bo on wbije, a reszta, to panie za przeproszeniem jak te hieny. Zlecą się i rozdrapują, panie. I chodzisz jak taki szkielet bez mięsa już prawie. Padliny trochę jeszcze na tobie wisi, a tego już nie tkną, bo litościwi się okażą po czasie, panie, jak już obeżerli już z ciebie honor cały i godność człowieka. Bo panie, przecie, czym my się od zwierza różnimy, tylko tym, że się człowiek mianuje tym homospiens, co to ma swą godność a i z tym te cnoty, co to już oni z ciebie zdarli, ale...nikomu nie szczędzą i tak wszyscy trochę po równo chodzą poobgryzani. No, niektórzy to już aż do przesady. Czy zasłużenie, to panie, różnie z tym bywa, ale jak mówię, ci przemili, to największe, panie kły mają czasem. I panie w rezultacie to takie bagno z tego wychodzi, a to o to, panie, tylko właściwie chodzi, żeby ludzie sobie pogadać mogli, bo jak takie słoty nastaną, to nuda taka, to i o czym tu gadać? Człowiek, najwdzięczniejszy panie temat, tak bogaty, że w nieskończoność wejść można, panie. A ludzi to nie brak nigdy, co jedego już ukolorują, to już drugi dorasta, co już wiek osiągnął i w obroty go wziąć już się da. Dzieci nie tykają, ale jak rodzic jest w tych hienich, panie kłach, to i dzieciakowi się po grzbiecie też czasem dostnie, biednemu. Te, co lubią telewizję oglądać, to całe wieczory siedzą i mądrzeją, ale ja bym powiedział , że odwrotnie, bo takie tam już bzdety czasem puszczają, że i dudek z kabaretu by wyskoczył od łez zalany nad tym ich programem, co skąd go wzięli to tajemnica wielka jest, panie. Niby nazwiskami sypią, ale to oszustwo wszystko, bo one nijak do kabaretu nie pasują, panie.Bo cały ten program to wielki kabaret jest, paniusiu. Jakieś dramaty, co on ją goni z nożem, a potem na tapczanie love kwitnie i znów ją goni . I ciągle te reklamy, ale właściwie to to jeszcze się da obejrzeć, bo i piwko pokażą niezłe, to się od rau obliżesz, taka piana i rosa na szklance! Zaraz lecisz do lodówki. Tylko, że pusta przeważnie, no ale zawsze jakieś ćwiczenie masz...bo jak się już w tej gorszej żywota połówce jest to dobrze robi...Ale, co, no ruszyliśmy z tym psem, czterech, zupełnie jak czterej pancerni i pies, psiakość, teraz mi się to tak skojarzyło, cudaczne, co? Wio, panie, jedziemy tą kobyłą naszą, po tych telepach za miastem już, szczęściem panadom rozgryzł w zębach i łyk czystej na popchnięcie, tom jakoś przetrzymał te mordęgę. Pies się wiercił i łbem wychylał się za okno co frajdę mu wielką sprawiało, ale z pyska ślina mu prosto na moje kolana strugą spływała. Żałowałem, że to nie płaszcz, tylko ta kurtka, tak to bym sobie przykrył te kolana, a tak, to nim wysiadłem już byłem jakbym z fontanny wyszedł. Wysiadamy. Wygwizdowo jakieś, parę krzków tylko, koniec. I deszcz siąpi. Pies głupi, bo pierwszy wyskoczył i już do rzeki i brodzi. Ryby wypłoszył wszystkie, od najmniejszej do największej, jak się później okazało, bo na niego koniec końców wszystko poszło, choć Bogu ducha winien był, tyle, że się odświeżył po tej mordędze w tej syrenie, a ryb to jak nie było to i tak nie było. Tyle że się słońce pokazywać zaczęło i te rozgrzeweczki to się tak miło po ciele rozchodziły i pies przystojniał w oczach i już nawet rozgrzeszenie z czasem dostał, a płeć piękna to się w naszych gadkach przesuwała tak uroczo jak w jakimś kalejdoskopie. Nigdy nie wiedziałem, żem taki wygadany, słowo daje! Ale wiem teraz, po paru, to się człowiekowi ten język co się za murem zębów często chowa, to wyłazi jak wypuszczona ze słoika pszczoła i miele i miele. Gdyby to moja Henia słyszała te gadki, to bym z pewnością stuprocentową na ryby nigdy nie pojechał, a i na nic innego, sam, to jest z kumplami. Bo jakoś tak się składa, że jak paru już się zbierze, to panie, życie kraśnieje i człowiek lekki się czuje jak ten balon, co wodorem napełniony, tylko do nieba by leciał, a tam już czekają te nimfy i te męskie uniesienia –ja na piedestale, a dokoła jakiś został świat zamazany, co go się już oglądać nie ma potrzeby, bo i po co, jak tak dobrze . Ach i tak mijał czas wesolutko i jakby lat ubywało człowiekowi z każdą godziną, ale co potem się wydarzyło, to już mówić mi się
nie chce, daj mi łyk tej wody najpierw. ..
Bo ten, panie warchoł, Lutek, to panie zawsze musi być najmądrzejszy, no i panie wyszykował nam niezłą rumbę, bo się już zbieraliśmy do tego telepu na powrót tym gratem, ale On jeszcze musiał popatrzeć czy grzyba jakiego nie najdzie, co by się jego stara udobruchala. Bo jak ryby, panie nie biorą, to najlepiej z koszem grzybów do domu wracać. A i nawet to lepiej, bo grzyb, to do świąt dotrwać może, na zupę grzybową, każda zadowolona. Byle tylko zdążyć przewietrzyć te chuchy, bo jak się witasz i ten kosz jej wręczasz, to jakże, całusa jak z dubeltuwy dostajesz. No i czasem się zaczyna, panie, polka. To lepiej wócić trochę później i z tym koszem, przewietrzony, to i wilk syt i owca cała. A że ryb nie ma to one już nawet przyzwyczajone są. A jak się nawiezie, bo autentycznie biorą, bo czasem ma się fart trafić na ten rybi zlot, to panie cieszą się i od razu rodzina się zbiera, no, ta bliższa, w odległości coby na świeżą rybę przyjść mogli.....Ale, panie ja się do pana rozgadałem.... trzymaj się pan, już mój jedzie, dwunastka...
Panie, panie?! A gdzie ta przygoda okropna, co się panu, czy wam wszystkim przydarzyla?
Ech, panie, tak tylko sobie plotłem, żeby czas szybciej nam minął, bo i pan wygłądał, jak duch prawie, co to go żona dla innego wczoraj zostawiła, a i ja w dołku dziś, bo do lekarza idę i nie wiem, co mi oznajmi, bo mnie boli tu, o... To i myślę sobie, opowiem, bo na rybach to my byli, owszem i wszystko to prawda. A tak chciałem pana tylko rozgrzać, że to finał będzie z zaskoczeniem i jest, co? Trzymaj się pan. Już mój podjeżdża, szczęść Boże....A Lutek grzyba znalazł, jednego....cześć!

Opublikowano

hm...

przeczytałem i teraz tak sobie myślę nad ideą która leżała u podwalin tego tekstu... inaczej mowiąc, po prostu obawiam się, że to nie zainteresuje czytelnika.

rozumiem, że to rodzaj wprawki.

na temat "ale brania" niestety nie da się zbyt wiele powiedzieć. poczekam na następny tekst, bardziej przystępny dla czytelnika.

proszę nie traktowac mojego komentarza jako negatywnego, jest po prostu całkowicie neutralny, z przyjemnością przeczytam cos innego.

pozdrawiam
MZ

Opublikowano

Tak, to rodzaj wprawki.
Wolę znać opinię czytelników wyrażoną słowem niż... milczeniem.
Z obawą, lecz umieszczę następny tekst. Pozdrawiam, liczę na komentarz i ...lubię szczerość.

Może niepotrzebne te trzykropki ? Ale, lubię je. Dla mnie są jak przyprawa, nadużywam czasem.

Opublikowano

Niestety, kropek nie jadam, muszą więc pozostać. To już taka moja maniera. Ale...może kiedyś się pokuszę, kto wie. Pozdrawiam, a cieszę się... jak żaba z deszczu! Dzięki. No, nie biorę tego jako zapowiedź, że przyszłe recenzje będą dobre, proszę się nie obawiać.

Opublikowano

Nie myślę o warsztacie, kiedy coś piszę. I zupełnie nie znam się na tym. Lubię dynamiczne opowiadania(choć nie tylko takie), więc staram się tak pisać. Piszę wiersze, dużo z nich, to jak je nazywam-głupie wierszyki. Także inne- nastrojowe, poważne. Prozą tylko popróbowałam trochę, ale zaczyna mnie to bawić, to może coś jeszcze wymyślę. Pozdrawiam.

Opublikowano

I bardzo dobrze, że nie piszesz formą. Ktoś, kto zaczyna od myślenia od warsztacie, stylu, dupie marynie na kółkach, to pewnie już jest noblistą. Od kupowania maszyn, to się zaczyna warsztat samochodowy - oczywiście jano moim skromnym :)

Opublikowano

Już się poczułam bardziej swojsko. Niestety nie mam stałego połączenia z internetem i nie mogę tak często i na długo się podłączać. Nie mogę przeczytać wszystkiego, co bym chciała, ale ciekawa jestem, co bratnie dusze piszą, no to wydrukuję i odezwę się potem. Pozdrawiam

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Ponura polska jesień, Przywołuje na myśl historii karty smutne, Nierzadko także wspomnienia bolesne, Czasem w gorzki szloch przyobleczone,   Jesiennych ulewnych deszczy strugi, Obmywają wielkich bohaterów kamienne nagrobki, Spływając swymi maleńkimi kropelkami, Wzdłuż liter na inskrypcjach wyżłobionych,   Drzewa tak zadumane i smutne, Z soczystych liści ogołocone, Na jesiennego szarego nieba tle, Ponurym są często obrazem…   Jesienny wiatr nuci dawne pieśni, O wielkich powstaniach utopionych we krwi, O szlachetnych zrywach niepodległościowych, Które zaborcy bez litości tłumili,   Tam gdzie echo dawnych bitew wciąż brzmi, Mgła spowija pola i mogiły, A opadające liście niczym matek łzy, Za poległych swe modlitwy szepcą w ciszy,   Gdy przed pomnikiem partyzantów płonie znicz, A wokół tyle opadłych żółtych liści, Do refleksji nad losem Ojczyzny, W jesiennej szarudze ma dusza się budzi,   Gdy zimny wiatr gwałtownie powieje, A zamigocą trwożnie zniczy płomienie, O tragicznych kartach kampanii wrześniowej, Często myślę ze smutkiem,   Szczególnie o tamtych pierwszych jej dniach, Gdy w cieniu ostrzałów i bombardowań Tylu ludziom zawalił się świat, Pielęgnowane latami marzenia grzebiąc w gruzach…   Gdy z wolna zarysowywał się świt I zawyły nagle alarmowe syreny, A tysiące niewinnych bezbronnych dzieci, Wyrywały ze snu odgłosy eksplozji,   Porzucając niedokończone swe sny, Nim zamglone rozwarły się powieki, Zmuszone do panicznej ucieczki, Wpadały w koszmar dni codziennych…   Uciekając przed okrutną wojną, Z panicznego strachu przerażone drżąc, Dziecięcą twarzyczką załzawioną, Błagały cicho o bezpieczny kąt…   Pomiędzy gruzami zburzonych kamienic Strużki zaschniętej krwi, Majaczące w oddali na polach rozległych Dogasające płonące czołgi,   Były odtąd ich codziennymi obrazami, Strasznymi i tak bardzo różnymi, Od tych przechowanych pod powiekami Z radosnego dzieciństwa chwil beztroskich…   Samemu tak stojąc zatopiony w smutku, Na spowitym jesienną mgłą cmentarzu, Od pożółkłego zdjęcia w starym modlitewniku, Nie odrywając swych oczu,   Za wszystkich ofiarnie broniących Polski, Na polach tamtych bitew pamiętnych, Ofiarowujących Ojczyźnie niezliczone swe trudy, Na tylu szlakach partyzanckich,   Za każdego młodego żołnierza, Który choć śmierci się lękał, A mężnie wytrwał w okopach, Nim niemiecka kula przecięła nić życia,   Za wszystkie bohaterskie sanitariuszki, Omdlewających ze zmęczenia lekarzy, Zasypane pod gruzami maleńkie dzieci, Matki wypłakujące swe oczy,   Wyszeptuję ciche swe modlitwy, O spokój ich wszystkich duszy, By zimny wiatr jesienny, Zaniósł je bezzwłocznie przed Tron Boży,   By każdego z ofiarnie poległych, W obronie swej ukochanej Ojczyzny, Bóg miłosierny w Niebiosach nagrodził, Obdarowując każdego z nich życiem wiecznym…   A ja wciąż zadumany, Powracając z wolna do codzienności, Oddalę się cicho przez nikogo niezauważony, Szepcząc ciągle słowa mych modlitw…  

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • @andrew Czy rzeczywiście świat współczesny tak nas odczłowieczył? Czy liczy się tylko pogoń za wciąż rosnącą presja społeczną w każdej dziedzinie? A gdzie przestrzeń, by być sobą?
    • @Tectosmith całkiem. jakbym czytał któreś z opowiadań Konrada Fiałkowskiego z tomu "Kosmodrom".
    • @Manek Szerzenie mowy nienawiści??? Przecież nie skłamałem w ani jednym wersie!
    • Widzą mnie. Przez te korytarze. Przez te imaginacje. Patrzą. Wodzą za mną wzrokiem nieruchomym. Te ich oczy. Te ich wielookie twarze… Ale czy to są w ogóle ich twarze? Wydrapuję żyletką te spojrzenia z okładek. Ze stronic starych gazet. Z pożółkłych płacht. Zapomnianych. Nie odtrącam ich. Było ich pełno zawsze i wszędzie. Nie odtrącam… Kiedyś odganiałem ręką te spojrzenia wnikliwe. Czujne. Odganiałem jak ćmy, co puszyściały w przelocie. Albo mole wzruszone jakimś powiewem nagłym z fałd ciężkich zasłon, bądź ubrań porzuconych w kącie. Z barłogu. Z legowiska. Ze sterty pokrytej kurzem. Szarym pyłem. W tym oddechu idącym od otwartych szeroko okien. Od nocy. Od księżyca… Od drzew. Od tych topól strzelistych. Szumiących. Szemrzących cicho. Od tych drzew skostniałych z zimna. Od chmur płynących. Od tych chmur w otchłani z jasnymi snopami deszczu...   Siedzę przy stole. Na krześle. Siedzę przy stole oparty łokciami o blat. Oparłszy się na złożonych dłoniach brodą. Zamieram i śnię. I znowu śnię na jawie. Wokół mnie płomienie świec. Drżące. Migoczące. Rozedrgane cienie na suficie i ścianach. Na podłodze błyszczące plamy. Na klepce. Czepiają się sęków. Czepiają się te widma. Te zjawy z nieokreślonych ustroni i prześwitów z ciemnej linii dalekiego lasu. Na stole płonące świece. Na parapetach. Na szafie. Na podłodze. Świece wszędzie. Płonące gwiazdy na niebie. Wszechświat wokół mnie. Ogromna otchłań i mróz zapomnienia…   Przede mną porcelanowy talerz z okruchami czerstwego chleba i emaliowany kubek, odrapany, otłuczony. Pusty… A więc to moja ostatnia wieczerza…   *   Wirujące obłoki nade mną. Pode mną mgławice, spirale galaktyk. Nade mną… Nasyca się we mnie jakaś deliryczna ekscytacja. Jakieś wielokrotne, uporczywe widzenie tego samego, tylko pod różnymi kątami. Wciąż te same zardzewiałe skorupy blaszanych karoserii, powyginanych prętów, pancernych płyt, pogiętych, stępionych mocno bagnetów i noży… Przedzieram się przez to wszystko z donośnym chrzęstem i stukotem spadających na ziemię przedmiotów. Idę, raniąc sobie łokcie, kolana… Idę… I słyszę. I słyszę wciąż w mojej głowie piskliwy szum. I pulsowanie, takie jakby podzwanianie. I znowu drzwi. Kolejne. Uchylone. Spoza nich dobiega to nikłe: dzyn-dzyn. A więc ktoś tu był. I jest! Ktoś mnie ogląda i podziwia jak w ZOO. Nie mogę się pozbyć tych mar natrętnych. Dzyn-dzyn.. Tych namolnych widziadeł, które plączą się tutaj bez celu. Dzyn-dzyn… I widzę je. I słyszę... Nie. Nie dosłyszę, co mówią do siebie, będąc w tych pokracznych pozach. Gestykulują kościstymi palcami obwieszonymi maleńkimi dzwoneczkami… Dzyn-dzyn… Wciąż to nieustanne dzyn-dzyn...   *   Otaczają mnie blaski. Mrugające iskry. Kiedy siedzę przy stole, oparłszy brodę na dłoniach. Mieni się wazon z kryształu z uschniętą łodygą martwego kwiatu. Cóż jeszcze mógłbym ci powiedzieć? Będę ci pisał jeszcze. Kartki rozrzucone na stole. Pogniecione. Na podłodze. Ciśnięte w kąt w formie kulek. Wszędzie. W dłoni. W tej dłoni ściskającej pióro, bądź długopis… W tej dłoni pomazanej tuszem, atramentem. W tej dłoni odrętwiałej. I w tym odrętwieniu trwam, co idzie od łokcia do czubków palców. Mrowienie. Miliardy igieł... W serwantce lustra migoty i drżenia. W serwantce filiżanki, porcelanowy dzbanek. Talerze. Kryształowa karafka ojca. Zaciskam powieki. Szczypiące.   Dlaczego ten deszcz? Latarnie na ulicy. Noc. Zamglone światła. Deszcz. Drzewa oplatają się nawzajem gałęziami. Nagimi odnogami. Drzewa splecione. Supły… Deszcz… Zamglone poświaty ulicznych latarni. Idę. Kiedy idę – deszcz… Wciąż deszcz… Stukocze o blaszane rynny starych kamienic. O daszki okrągłych ogłoszeniowych słupów. O blaszane kapelusze ulicznych latarni… Deszcz… Kiedy idę tak. A idę tak, bo lubię. Kiedy deszcz… I ten deszcz wystukuje mi. Spada na dłonie. Na policzki. Na usta. Na twarz…   *   To rotuje. To wciąż rotuje. Oddala się, ciągnąc za sobą długą smugę. Rezonuje od tego jakiś magnetyzm. To się oddala. To wciąż się oddala, nieubłaganie. Kiedy idę długim korytarzem, muskam palcami żeliwne rury, które ciągną się kilometrami w głąb. Które się ciągną i wiją. Które pokryła brunatna pleśń. W których stukoty i jęki. Zamilkłe. W których milczenie. Martwa cisza. Ciągnące się rury. Rozgałęzienia jakieś. Wychodzą. Wchodzą. Rozchodzą się. Łączą… Od jednej ściany do drugiej. Z podłogi w sufit. Przebijają się znikąd donikąd. Martwy krwiobieg w ścianach z popękaną, odłażącą farbą. Chrzęszczący pod stopami gruz, potłuczone szkło... Na języku i w gardle gryzący szary pył zapomnienia. Uchylone drzwi. Otwarte na oścież. Zamknięte na klucz. Na klamkę. Naciskam z cichym skrzypieniem. Wchodzę. W półmroku sali kamienne popiersia okryte zakurzoną folią. Rozrzucone dłuta, młotki… W półmroku. Zapach jakichś dalekich, zeskorupiałych w mimowolnym grymasie gipsowych twarzy. W odległym echu dawnego czasu. Pożółkłe plakaty na ścianach. Uśmiechnięte twarze. Patrzące filuternie oblicza dawno umarłych…   Kto tu jest? Nie ma nikogo.   Szklane gabloty. Zardzewiałe metalowe stelaże. Na pólkach chemiczne odczynniki. Przeciekające butle z jakąś czarna mazią. Odór rozkładu i czegoś jeszcze, jakby opętanego chorobą o nieskończonym wzroście… Na ścianach potłuczone, popękane porcelanowe płytki z rozmazanymi smugami zakrzepłej krwi. Od dawna ślepe, zgasłe oczy okrągłej wielookiej lampy. Przekrzywionej w bezradnym błaganiu o litość, w jakimś spazmie agonii. W kącie, między stojakami do kroplówek, ociężały, porysowany korpus z kobaltem-60 w środku pokryła rdza. Na metalowym stole resztki nadpalonej skóry z siwą sierścią kozła. Nie przeżył. Wtedy, kiedy blade strumienie wypalały jego wnętrze do cna… Walające się na podłodze stare, zwietrzałe gazety. Czarne nagłówki. Czarno-białe zdjęcia. Pierwszy wybuch jądrowy na atolu Bikini. Pozwijane plakaty... Szukam czegoś. Szperam. Odgarniam goła stopą… Nie ma. Nie było chyba nigdy.   *   Powiedz mi coś. Milczysz jak głaz wilgotny. Jak lśniący głaz na poboczu zamglonej drogi. Zjada mnie promieniowanie. Zżera moje komórki w powolnej agresji. Wokół mojej głowy mży złociście aureola smutku w opadających powoli cząsteczkach lśniącego kurzu. Jakby to były drobniutkie, wirujące płatki śniegu. Jakby rozmyślający Chrystus, coraz bardziej jaśniejący i z rękami skrzyżowanymi na piersiach, szykował się powoli na ekstazę zbawienia w oślepiającym potoku światła...   I jeszcze...   Otwieram zlepione powieki... Długo jeszcze? Ile już tu jestem? Milczysz... A jednak twoje milczenie rozsadza moją czaszkę niczym wybuchający wewnątrz granat. Siedzę przy stole a on naprzeciw szczerzy do mnie zęby w szyderczym uśmiechu. Kto? Nikt. To moje własne widzimisię. Moje chorobliwe samounicestwienie, które znika, kiedy tylko znowu zamknę je powiekami. I znowu widzę – ciebie. Jesteś tutaj. Obok. We mnie. W przeszłości jesteś. A ponieważ i ja jestem w głębokiej przeszłości, nie ma nas tu i teraz. Zatem byliśmy. A tutaj, w teraźniejszości tkwisz głęboko rozgałęzieniami korzenia. W ziemi. W tej czarnej glebie. W tej wilgotnej, w której ojciec mój zdążył się już rozpaść w najdrobniejsze szczegóły dawno przeżytych dziejów. W atomy. W ziarna rozkwitające w ogrodzie pąkami peonii…   Przełykam ślinę, czując sadzę z komina, dym płonących świec na podniebieniu. One wokół mnie rozpalają się jeszcze i drżą. Marzyłem. I śniłem. Albo i śnię nadal. Na jawie. I jeszcze… Moje nocne misterium. Moje własne bycie mistrzem ceremonii, której nie ma, która jest tylko we mnie. Mówię coś. Poruszam milczącymi ustami. Tak jak mówił do mnie mój nieżywy już ojciec, wtedy, kiedy pamiętałem jeszcze. Przyszedł odwiedzić mnie, ale tylko na chwilę. Przyszedł sam. Tym razem bez matki. Posiedział na krześle. A bardziej, tylko przysiadł. Tak, jak się przysiada na moment przed daleką podróżą. Lecz zdążył jeszcze zapalić papierosa, oparłszy się jednym łokciem o blat stołu..I w kłębach błękitnawego dymu, zaczął swoją przemowę pełną wzruszeń. To znowu ze śmiechem, albo powagą człowieka z zasadami. A jego oczy za szkłami okularów stawały się coraz bardziej lśniące. Coś mówił. Albo i nie mówił niczego. A to, co mówił było moim przywidzeniem. Omamem słuchowym. Fantasmagorią. Tylko siedział nieruchomo. Jak posąg z kamienia. Ale wiem, że odchodząc, położył jeszcze swoją dłoń na moim ramieniu, w takim jakby muśnięciu, w ledwie wyczuwalnym tknięciu. Czy może bardziej wyobrażeniu…   Sam już nie wiem czy tu był. I czy był jeszcze…Chłód powiał od schodowej klatki. Od wielkiego przeciągu drzwi trzasnęły w oddali…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-11-23)      
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...